Reklama

Przeskoczyłam o tyczce… z akrobatyki na ciężary

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 kwietnia 2019, 16:53 • 22 min czytania 0 komentarzy

Joanna Łochowska to aktualnie najlepsza polska sztangistka. Niedawno zdobyła trzeci złoty medal mistrzostw Europy z rzędu, stając się trzecią osobą z naszego kraju, której taka sztuka się udała. To, naturalnie, jeden z tematów, który poruszamy w naszej rozmowie. Ale dowiecie się z niej też tego, jak zareagowali jej rodzice na wieść, że córka chce podnosić ciężary; co dał jej ten sport w życiu prywatnym; jak dziewczyna, która uprawiała akrobatykę, zaczęła trenować ze sztangą czy dlaczego bała się, że nie urośnie.

Przeskoczyłam o tyczce… z akrobatyki na ciężary

Rozmawiamy w przeddzień Wielkanocy. Święta to dla ciebie taka zasłużona chwila relaksu po ostatnich mistrzostwach Europy?

Zdecydowanie. Po samych zawodach nie miałam na to czasu, trenowałam na drugi dzień, jeszcze będąc w Gruzji. Po powrocie do Polski nadrabiałam za to zaległości, jechałam do ministerstwa i dalej trenowałam… Miałam taki tydzień na pełnych obrotach, więc przydadzą mi się te dwa dni na odetchnięcie, nacieszenie sukcesem i spędzenia kilku chwil w domu. Nie mogłam się tego doczekać.

Gruzja, Warszawa, Zielona Góra i jeszcze kilka innych miejsc. W ostatnim czasie wyrobiłaś niezłą kilometrówkę

Tak, a w najbliższym czasie czekają mnie kolejne wyjazdy. Muszę jechać chociażby do Opola, w ramach przygotowań do zawodów ligowych. Bo te przygotowania cały czas trwają, już pod kolejne imprezy. Życie na pełnych obrotach.

Reklama

Na wspominanych mistrzostwach zdobyłaś trzecie z rzędu złoto. Jeśli sportowcy zawsze mówią o potrzebie stabilizacji formy, to tobie się to faktycznie udało.

Zdecydowanie tak. I pod względem sukcesów, jeśli chodzi o medale, i gdy mowa o samych wynikach, liczonych w kilogramach. W tym drugim przypadku forma jest zresztą zwyżkowa, bo na tych mistrzostwach Europy osiągnęłam 199 kilogramów. A to trzy kilo więcej niż rok temu i sześć więcej niż dwa lata wcześniej. To duży sukces, ale równocześnie motywacja do dalszej pracy.

Wcześniej trzy złota z rzędu zgarniali Mieczysław Nowak i Waldemar Baszanowski. To były jednak bardzo odległe czasy, bo ostatnie złoto któregoś z nich to rok 1970. Długo czekaliśmy na takie sukcesy.

Bo nie jest to łatwe. Nawet do mnie nie dociera, że to się tak fajnie potoczyło i wygrałam trzeci rok z rzędu. To budzi duży respekt. Nawet jak patrzę na to z boku, to sama do siebie mówię: „wow, to niesamowita sprawa”. A do tego udało mi się to zrobić jako pierwszej kobiecie z naszego kraju. Zapisałam się na kartach historii, jestem z tego dumna.

Mówiłaś, że tuż po swoim starcie rozpoczęłaś treningi do kolejnych. Czyli nawet nie zwiedzałaś Gruzji?

Reklama

Udało mi się znaleźć na to chwilę. Rano robiłam trening, wieczorami kibicowałam ludziom z naszej kadry, ale po obiedzie miałam czas dla siebie. Już przy samym hotelu mieliśmy morze i palmy. To był taki obiekt, gdzie dało się korzystać z walorów Gruzji od razu po wyjściu z niego. Udało nam się też pobyć w centrum Batumi, zaczerpnęłam tego klimatu.

„Morze i palmy”? Nie powiem, żeby było to moje pierwsze skojarzenie z Gruzją.

Palmy wymieniłam, bo to moje ulubione drzewa. (śmiech) To był taki nasz pierwszy widok z okna – właśnie one i morze. Stąd o nich mówię. Natomiast Gruzja rzeczywiście kojarzy się bardziej z górami. Batumi jest zresztą tak położone, że po jednej stronie jest morze, a po drugiej góry. Taki niecodzienny widok. Do tego ten typowy gruziński klimat, tamtejsze jedzenie, muzyka… To wszystko trzeba by wymieniać. Na tyle, na ile udało mi się poznać ich kulturę, to naprawdę jest ona ciekawa.

Podobno po zdobyciu trzeciego złota nie mogłaś spać?

Zawsze po zawodach, obojętnie czy zdobędę medal czy też nie, ta nocka jest u mnie bezsenna. Dużo emocji, dużo przemyśleń, analiz. Jeśli udało się osiągnąć sukces, to i radość. Jeśli nie, to chłodna analiza tego, co można było zrobić lepiej. Po tych ostatnich mistrzostwach Europy to wszystko ze mnie schodziło: radość, niełatwe przygotowania i taka ogólna wdzięczność: że sprostałam, wytrwałam i że cierpliwość w trudnych momentach zaowocowała. Po prostu się cieszyłam.

Same zawody nie były najłatwiejsze, prawda? Choćby w rwaniu nie wszystko poszło jak powinno, bo zaliczyłaś tylko jedną próbę.

Myślę, że te zawody były odzwierciedleniem całych przygotowań. Dotarło to potem do mnie, gdy myślałam o tym na chłodno. Bo ten okres, jeżeli chodzi o rwanie, był chyba najtrudniejszy w całej mojej karierze. Najpierw pogubiłam się technicznie, potem przyplątał się też stary uraz barku. Kilogramy na treningach były dużo mniejsze, traciłam spokój i cierpliwość. Pojawił się lęk, walczyłam sama ze sobą. Wiedziałam, że muszę przygotować to rwanie na takim poziomie, żeby móc podjąć walkę w podrzucie, nie myślałam już o rekordach. Celem było mniej więcej 85 czy 87 kilogramów, to taki dobry wstęp do podrzutu. A wiedziałam, że podrzut mam dobry, komfortowo się z nim czułam. Wróciłam nawet do 114 kilogramów, które ostatnio podrzuciłam trzy lata temu w wyższej kategorii wagowej. Wiedziałam, że mogę powalczyć, musiałam jedynie wrócić do tego rwania na podstawowym poziomie. To mi się udało na jakieś dwa tygodnie przed zawodami, choć nie było to rwanie perfekcyjne. Dalej zresztą nie jest, ale jestem na dobrej drodze by je odnaleźć. Bo moje rekordy w rwaniu to 95 kilogramów, więc mam tu spory zapas.

Co sobie pomyślałaś po pierwszej, niezaliczonej, próbie w rwaniu?

Oprócz tego, że wiem, co mam zrobić w drugim podejściu? To nic. Nie przeraziło mnie to, wiedziałam, co trzeba poprawić. Miałam też świadomość, że jestem dobrze przygotowana. Starałam się jedynie wyciszyć i zrobić to poprawniej.

Na mistrzostwach Europy zdarzało się, że gdy rywalki kończyły rywalizację, to ty do niej dopiero wchodziłaś. To dało ci trzy złota z rzędu. Nie masz takiego wrażenia, że jesteś zawieszona ponad europejską stawką, ale jednak poniżej światowej?

Nigdy tego w ten sposób nie odbierałam. Teraz, patrząc wstecz, można wyciągać takie wnioski. Ale na samych zawodach: czy to była Chorwacja czy też Bukareszt, stawka jest bardzo wyrównana. Ja po prostu zaczynam od wysokich ciężarów, bo tak wolę i mnie to motywuje. Wiem, że wtedy jestem w stanie atakować rekordy.

łochowska batumi

Joanna Łochowska w Batumi

Wspomniałaś wcześniej inną kategorię wagową. W ostatnich latach startowałaś w kategorii do 58, 53 i, teraz, 55 kilogramów. Skąd to zamieszanie? Na mistrzostwach było przecież dziesięć kategorii, ale tylko siedem z nich pojawi się na igrzyskach. O co tu chodzi?

Tak jest od końca poprzedniego roku, między innymi dlatego, że powstał nowy system kwalifikacji olimpijskich. Do tej pory punkty zdobywało się przez cztery lata na rzecz reprezentacji. Za nie przyznawano nam miejsca. O wyjeździe decydował wtedy sztab trenerski. Teraz za to każdy walczy na własne nazwisko, jest punktacja, ogólna klasyfikacja. Przez to zmieniono kategorie. A druga sprawa – to doping. Bo na poprzednich igrzyskach było sporo wpadek i federacja chciała wymazać te wszystkie kategorie, tworząc inne, za którymi pójdą nowe rekordy.

Jak widać musi się tu pojawić ten temat dopingu, niestety.

Domyślam się.

Patrzyłem na twoje wyniki z mistrzostw świata. Pomiędzy 2017 a 2018 rokiem spadek o kilkanaście pozycji, choć wynik w kilogramach przesadnie nie odbiegał. Skąd ta różnica?

To jest właśnie ten problem. W Kalifornii byłam piąta, a potem okazało się nawet, że czwarta…

Przerwę ci, bo skoro „okazało się, że czwarta”, to jest cały czas nadzieja na podium?

Nie. Na podium na pewno nie. To czwarte miejsce wzięło się z tego, że jedna z zawodniczek nie przeszła wcześniej jakichś procedur. Nie wiem nawet o co chodziło. Może doping, może unikanie jakichś kontroli. W każdym razie na międzynarodowych stronach pojawiła się jako „wycofana”. Ale dobra, nawet jeśli przyjmiemy, że byłam piąta, to zabrakło mi do podium jednego kilograma. Gdybym zrobiła 199 kilo, tyle co teraz w Gruzji, to miałabym medal z tamtych mistrzostw świata.

Rok później podniosłam trzy kilogramy mniej, w dużej mierze przez sędziów, którzy nie zaliczyli mi dwóch prób z powodu błędów technicznych. Może miałabym wtedy ponad 200 kilogramów. Natomiast miejsce byłoby i tak dużo dalsze, bo w 2017 do Kalifornii nie przyjechało sporo państw zawieszonych za wpadki dopingowe, których miały po prostu za dużo. Przez to moja lokata była wyższa. W zeszłym roku, po odbębnieniu kary, te państwa zostały na powrót dopuszczone do rywalizacji, przez co te wyniki w kilogramach w czołówce są dużo wyższe.

Jak reagujesz, gdy słyszysz o kolejnej wpadce dopingowej? Przecież zdyskwalifikowana jest już nawet mistrzyni świata z zeszłego roku, Sukanya Srisurat.

Generalnie Tajlandia zaliczyła bardzo dużo wpadek. Stąd wykluczono ją z udziału w tegorocznych mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich w Tokio. Co ja mogę sama powiedzieć? Na pewno nie jest to przesadnie zaskakujące, bo wyniki Tajki z 2018 roku były kosmiczne [na MŚ 2018 uniosła łącznie 232 kilogramy – przyp. red.]. Trudno było uwierzyć, że ktoś dźwiga tyle na czysto. Natomiast myślę, że w takich sprawach każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. Choć wiadomo, że jak ktoś coś bierze, to jest to po prostu oszustwo.

Pojawia się poczucie niesprawiedliwości, żalu, że ci dopingowicze są obecni w sporcie?

Bardziej niesprawiedliwości. Bo często jesteśmy przez społeczeństwo bagatelizowani, kiedy zajmuje dalsze miejsca. Nikt nie zwraca przez to uwagi na naszą pracę. Jeżeli ja widzę, że uzyskałam rekordy życiowe, ale jestem daleko, to nie mam na to wpływu i staram się cieszyć z tego, co osiągnęłam. Bo wiem, że ktoś może mieć większy talent czy predyspozycje i po prostu dźwiga więcej. Natomiast jeżeli potem rzeczywiście okazuje się, że mistrzyni świata jest zawieszona, to jest mi przykro, że mój wysiłek został zdegradowany, bo ktoś dźwigał więcej, a dopiero po czasie okazało się, że nieuczciwie.

To też pracuje na reputację całej dyscypliny. Przecież o zeszłorocznych mistrzostwach mówiło się, że będą niezmiernie ważne w kontekście obecności podnoszenia ciężarów na igrzyskach w Tokio.

Zdecydowanie. Choć uważam, że to problem nie tylko naszej dyscypliny, ale i całego sportu. Na szczęście coraz więcej się o tym mówi, walczy się z tym. Idzie to wszystko do przodu, sport się oczyszcza. Jeżeli chodzi o podnoszenie ciężarów, to jest to najbardziej wymierne. Możliwe, że przez to, ile mamy kontroli – a jest ich naprawdę dużo – pojawia się ostatnio tyle wpadek. Trudno mi to jednak oceniać i nawet nie chcę za dużo na ten temat mówić, bo jest on po prostu przykry.

Marcin Lewandowski, nasz lekkoatleta, powiedział kiedyś o Kenijczykach, którzy wpadali na dopingu, że „ręki by im nie podał”. Masz podobne odczucia?

Nie wiem… Jeżeli ktoś gra nieuczciwie, to trudno z nim rywalizować, podjąć walkę. Kiedy ja rwę 90 kilogramów, a jakaś Tajka 110, to trudno mówić o rywalizacji czy fair play. Człowiek wie, że pokonuje własne bariery, ale czuje się gorszy. Chciałabym się cieszyć tym, co robię, a w takiej sytuacji nie mogę. Ale czy nie podałabym ręki? Myślę, że nie do końca. To przede wszystkim jest człowiek, nie wiem, jakie motywy nim kierowały. Natomiast jeśli o sport chodzi, to zawsze powiem, że to niesprawiedliwe i ta osoba gra nie fair.

Pamiętam, jak w najgorszych czasach dla kolarstwa, kiedy wygrywał Lance Armstrong, mówiono wręcz, że doszło to wszystko do takiego poziomu, gdy brali wszyscy i przez to wyrównywał się poziom, a rywalizacja była sprawiedliwa. Kompletnie to odwrócono.

Nie szłabym takim tokiem myślenia. Sport powinien być przykładem dla innych, promować zdrowy tryb życia i fair play. Myślę zresztą, że większość zawodników nie chciałaby się dopingować. Bo to ingerencja w naturę człowieka. Później zresztą w grę weszłyby zapewne kwestie finansowe: kto byłby bogatszy, ten mógłby więcej. Mijałoby się to z tą ideą rywalizacji, rozwoju i pokonywania swoich barier.

Wspomniałaś o tym w zupełnie innym kontekście, ale warto zapytać: jak to u was jest z finansami? Z zawodów chyba trudno zgarnąć jakieś duże sumy na utrzymanie?

Nie jest łatwo. Wszystkie te niszowe dyscypliny nie mają takich dochodów, żeby sobie spokojnie z nich żyć. Teraz mam nieco spokoju, bo program MSiT wspomaga nas poprzez sponsorów indywidualnych. Mi udało się dostać do Teamu Energa, jestem za to bardzo wdzięczna, bo mam teraz spokój i komfort przygotowań. Normalnie jest tak, że jeżeli utrzymujemy się na poziomie medalowym, to da się spokojnie trenować. Jeśli jednak powinie się noga, to to, co udało nam się odłożyć, znika. Pojawia się wtedy problem. Sama musiałam dorabiać kilka razy w swojej karierze.

Chodziłaś do zwykłej pracy?

Nie takiej zwykłej. Bywałam na przykład trenerką. Kilka godzin dziennie, bo moje treningi wymagają na tyle poświęcenia, że nie jestem w stanie zbyt długo po nich pracować. Jakoś jednak udawało się podreperować ten budżet.

łochowska sztanga

Cofnijmy się w czasie. Intryguje mnie jedna kwestia: jak z akrobatyki trafia się do podnoszenia ciężarów?

(śmiech) Może zacznę od tego, że urodziłam się bardzo gibka. Rodzice zaprowadzili mnie więc na zajęcia z akrobatyki sportowej. Bardzo je polubiłam, bo miałam tę wrodzoną sprawność i było to dla mnie naturalne. Trenowałam ją przez sześć lat, w tym czasie sport stał się nieodzowną częścią mojego życia. Kiedy zrezygnowałam z tej dyscypliny, zaczęło mi go brakować. Za namową koleżanki poszłam więc na lekką atletykę, chciałam biegać przez płotki, ale znalazłam się w… skoku o tyczce. To był krótki epizod, trwał może z rok. Śmieję się czasem, że przeskoczyłam o tej tyczce z akrobatyki na ciężary. Bo kiedy okazało się, że to nie dla mnie, poszłam spróbować swoich sił w ciężarach. Trenowali je moi bracia, a ja – jak to siostra – chodziłam wszędzie za nimi. Ich opowiadania pewnie też na mnie podziałały, bo zawsze mówili jak fajnie jest na ich treningach. Te opowieści mi się podobały, więc chciałam się przekonać, czy faktycznie tak jest. Poszłam dla zabawy, a potem przerodziło się to w pasję.

Jak reagowało otoczenie? Podchodzisz do rodziców i mówisz: „Chcę trenować podnoszenie ciężarów”. Co oni na to?

Na początku nie byli zadowoleni. Mama kiedyś sama przyznała, że myśleli z tatą, że się tym znudzę. Więc nie naciskali, żebym nie chodziła. Natomiast sam pomysł – podnoszenie ciężarów dla nastoletniej dziewczynki – nie był ich zdaniem zbyt dobry. Ale wiedzieli, że jestem tam z braćmi, a trener też zapewniał ich, że się bawię i nic mi się nie stanie. Byli więc spokojni.

Z czasem okazało się, że mam do tego sportu duże predyspozycje, między innymi przez koordynację ruchową i całe to podłoże z akrobatyki. Pojawiła się gdzieś we mnie taka nutka, że chcę sobie dołożyć kilogramów. Stopował mnie trener, który powtarzał, że to zabawa. Z czasem wkręcałam się jednak coraz bardziej. Frajdę sprawiało mi, że mogę sobie dołożyć kolejne małe kółka na sztangę. Powolutku, małymi krokami, przebiłam się przez arenę krajową. Potem dostrzegli mnie trenerzy i powołali na zgrupowania kadr narodowych i międzynarodową arenę.

A w szkole, wśród rówieśniczek? Chyba było to dla nich zaskoczeniem, że trenujesz podnoszenie ciężarów?

Rzeczywiście, w tamtych czasach nie biło się braw dziewczynie, która trenowała podnoszenie ciężarów. U jednych budziło to respekt, inni chcieli mi to wybić z głowy. Chyba przez pryzmat tych stereotypów: że będę wyglądać jak chłopak, że rozrosną mi się mięśnie, że nie będę kobieca, że stracę grację… A byłam filigranową dziewczynką, więc nawet mnie trochę to przerażało. Zaczynałam się nad tym zastanawiać, ale zostałam, bo lubiłam spędzać tam czas. Bałam się, ale po czasie widziałam, że w mojej sylwetce za wiele się nie zmienia. Zrozumiałam, że to tak nie działa, zaczęłam więcej o tym czytać i sama podjęłam walkę ze stereotypami.

Podobno jeden z nich, który długo funkcjonował mówił, że jak podnosi się ciężary, to się nie urośnie?

Tak. Słyszałam nawet teorię, że jedną rękę będę miała krótszą, a drugą dłuższą. U piętnastolatki burzyło to nieco spokój. To się wzięło z tego, że dawni sztangiści byli raczej niscy i krępi. Mieli proporcjonalne, ale krótkie, kończyny. Jednak spójrzmy na przykład na Szymona Kołeckiego, który dźwigał od najmłodszych lat, a jest wysokim mężczyzną. Zresztą, jeśli ktoś interesuje się ciężarami, to widzi, że sporo jest wysokich zawodników. A większość z nich zaczynała od dziecka.

Wspomniałaś Szymona Kołeckiego. To dla ciebie jakiś wzór? Sukcesy odnosił przecież, gdy ty zaczynałaś się przebijać.

Tak, był jednym z wzorów, kimś niedoścignionym, ikoną. Do dzisiaj nią zresztą jest. Myślę, że większość polskich sztangistów wzorowała się na jego determinacji, waleczności. To jest dla nas fajny przykład.

Szymon Kołecki walczy teraz w ringu. Myślisz sobie, że może też warto kiedyś spróbować?

(śmiech) Nie, nie. Ja generalnie nie nadaję się do sportów kontaktowych. Nie widzę siebie w tej roli.

Powiedziałaś, że akrobatyka daje dużo w podnoszeniu ciężarów. Podobno też jeden z twoich pierwszych trenerów bardzo się tobą zainteresował, gdy usłyszał, że ją trenowałaś. W jaki sposób pomaga to w radzeniu sobie ze sztangą?

Samo to, że trenowało się coś wcześniej, jest fajnym fundamentem. Myślę, że akrobatyka pomogła mi w wyczuciu własnego ciała, wypracowaniu koordynacji i elastyczności tych mięśni. Samo to, że miałam dzięki temu niezłą stabilność, równowagę… wiele było takich czynników. Sama akrobatyka na pewno bardzo pomogła, ale myślę, że jeszcze więcej dało to, że od dziecka mój organizm był przyzwyczajony do wysiłku i myślenia intuicyjnego, gdy chodzi o jakieś ruchy ciała, łapanie równowagi czy precyzję.

Jedyny minus, jaki miałam na początku swej ciężarowej drogi, to przesadne rozciągnięcie. Bo żeby dźwigać ciężary, trzeba mieć fajną sztywność, łatwiej się je wtedy unosi, niż w momencie, gdy mięsień jest zbyt rozciągliwy. Musiałam włożyć sporo pracy w to, by sobie z tym poradzić. Zresztą nawet dzisiaj, kiedy jestem bardzo zmęczona, czuję, że ten mięsień łatwo ulega rozciągnięciu. To taki sygnał, że muszą odsapnąć, bo jest mi po prostu trudniej.

Ty do podnoszenia ciężarów poszłaś jako nastolatka. Ale są dzieciaki, które zaczynają w wieku siedmiu czy ośmiu lat. Trudno to sobie wyobrazić, że w takim wieku trenuje się podnoszenie ciężarów. Jak to wygląda?

To też nie jest tak, że dzieciaki przychodzą, dostają sztangę i od razu dźwigają. Trenerzy starają się tworzyć tę bazę poprzez gry i zabawy, łapanie koordynacji, naukę odpowiedniej techniki. To nie jest tak, że ktoś dziecku – które jeszcze nie ma wytrenowanych, naturalnie rozwiniętych struktur – da od razu podnosić ciężarów. To wszystko przebiega na zasadzie nauki, zabawy i rozwinięcia cech motorycznych. Bardziej bym to tak odbierała i w ten sposób też pomogła mi akrobatyka.

Zabawa? Z perspektywy obserwatora podnoszenie ciężarów to, wybacz, monotonny sport.

Tak, ale w przypadku szkolenia dzieci nie jest to „czysty” ciężarowy trening. Dużo jest tam biegania, skoków… My sami prowadzimy zajęcia z wieloboi, organizowane są też takie zawody. Tam jest dużo codziennych ruchów: rzuty piłką, skoki, przeskoki i tak dalej. Jeżeli chodzi o dźwiganie, to już bardziej pod kątem techniki. To bardzo różnorodne treningi, zależne też od tego, kto jest prowadzi. Ale generalnie dzieci się na takich zajęciach nie nudzą, więc chętnie na nie chodzą. Tak naprawdę dziecko w wieku siedmiu lat nie wie jeszcze, co będzie robić w przyszłości. Ale jest na nich tyle fajnych ćwiczeń, że taki siedmiolatek rozwija się pod względem motorycznym czy prawidłowej sylwetki. Zresztą jakiekolwiek nie byłyby to zajęcia w tym wieku – podnoszenie ciężarów, lekkoatletyka czy akrobatyka – są one fundamentem do prawidłowego rozwoju.

W ogóle zaskakujące jest to, że dzieci do tego podnoszenia trafiają. Bo przecież mamy w Polsce mnóstwo innych, bardziej popularnych sportów.

A tych dzieci jest coraz więcej. Myślę, że pomogła nam tu doba crossfitu. Bo, jak mówiliśmy, ciężary miały dużo krzywdzących stereotypów. Że się nie urośnie, że dziewczyny będą źle wyglądać i tak dalej. Natomiast teraz rodzice, którzy chodzą na zajęcia z crossfitu, zobaczyli, że to tak nie wygląda. Więc chętniej przyprowadzają na takie zajęcia dzieci, a tam są już elementy z podnoszenia ciężarów. Stąd coraz łatwiej przekonać kogoś, że ten sport nie tylko nie szkodzi, ale i pomaga.

Okej, to o dzieciakach. Ale gdy była mowa o monotonii, miałem też w głowie to, że ty również musisz jakoś tę chęć do treningów utrzymać.

Tak, staram się to robić. Na przykład przez ostatnie trzy lata bardzo przekształciłam swój trening. Wiadomo, że im bliżej zawodów, tym bardziej „klasyczny” się on staje. Natomiast mam tam dużo elementów ogólnorozwojowych, na bazie własnych doświadczeń dodaję czy modyfikuję ćwiczenia, mieszam też przy ich proporcjach. Trudno mi to podsumować, ale taki trening nie musi być monotonny. To też kwestia przyzwyczajeń. Szkoła ciężarowa się jednak rozwija i można taki trening naprawdę urozmaicić, budując jakąś wszechstronność. Choć dla mnie nie staje się to nudne też z tego względu, że po prostu wciąż to lubię. Ale i tak staram się tym treningiem nieco eksperymentować, zmieniać koncepcje, żeby móc zawalczyć o kolejne kilogramy i rekordy. Naprawdę można ciekawie trenować.

Wykonywałaś jakieś ćwiczenie, które w ogóle nie kojarzy się z ciężarami, a się przydało?

Teraz mam dużo takich. Korzystam ze szkoły crossfitu – odświeżyłam choćby umiejętności gimnastyczne. Mówię tu o chodzeniu na rękach czy podciąganiu na drążku, które fajnie wzmacniają ciało. Generalnie dużo jest takich ćwiczeń, które nie kojarzą się z ciężarami, a mają znaczący wpływ na rozwój siły.

łochowska gruzja

Jak jest z podnoszeniem ciężarów w Polsce. To – z twojej perspektywy – popularny sport wśród kibiców?

Myślę, że coraz bardziej, ale wciąż tej popularności brakuje. Na pewno Polacy kojarzą tę dyscyplinę i coraz więcej o niej wiedzą. Jeżeli zawody są transmitowane, to nawet sama po sobie widzę, że jest większy odzew. Na pewno jednak zawsze będziemy dyscypliną mniej popularną niż lekkoatletyka czy sporty drużynowe. To naturalne.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że podnoszenie ciężarów zachwyca dopiero, gdy ogląda się je na żywo, a nie w telewizji. Sama masz taką okazję często, bo startujesz pierwszego dnia, a potem dopingujesz kolegów i koleżanki. Zgodzisz się z tym?

Na pewno inaczej przeżywa się emocje na żywo. Tak jest zresztą z każdą dyscypliną. Ale muszę przyznać, że czasem ciekawiej ogląda mi się to w telewizji. Nawet jak jestem na trybunach, to głowa ucieka mi czasem w stronę telebimów. (śmiech) Ale emocje są jednak zupełnie inne.

Z perspektywy biernego widza podnoszenie ciężarów wydaje się prostą dyscypliną. Podejść, podnieść, opuścić. I tyle. Wspomniałaś już jednak wcześniej o zamieszaniu z sędziami w trakcie jednych z mistrzostw, gdy pokazały się techniczne zawiłości tego sportu. O co tam chodziło?

Jest parę takich przepisów, z którymi od lat się walczy, ale nadal istnieją. Jeżeli chodzi o wspomniane mistrzostwa świata, to na nich sędziowie dopatrzyli się u mnie docisku, a więc lekkiego ugięcia łokci i pełnego wyprostu następującego po nim. Czyli, ich zdaniem, faza podniesienia była dwuetapowa, a w podnoszeniu chodzi o to, by ten ruch był płynny. Docisk zalicza się do błędów technicznych, przez co taka próba jest spalona. Okazało się, że od pewnego czasu nie dotyczy to tylko stawu łokciowego, a również barków, które też nie mogą opaść. Ta sztanga musi być uniesiona nad głowę bez żadnych drgań. To bardzo kontrowersyjny przepis. Zdarza się, że zawodnicy faktycznie robią wyraźny docisk, a zdarza się, że sztanga drga, ale bez docisku. Tyle że sędziowie często widzą to inaczej. I to są właśnie te niepotrzebne nieporozumienia, a przy okazji niejasności dla widzów. Bo potem sporo osób pytało się nas, o co chodzi i dlaczego jednym coś takiego zaliczają, a drugim nie.

Skoro o mistrzostwach świata: jakie masz cele na najbliższe miesiące?

Teraz przygotowuję się do zawodów ligowych, potem mistrzostw Polski. Głównym celem są jednak właśnie MŚ.

Tam pojedziesz z myślą o jakiejś konkretnej lokacie?

Nigdy się tak nie nastawiam. Trudno prognozować, w sporcie nie ma nic na pewno. Można to mniej więcej przewidzieć na podstawie poprzednich lat, jeśli zna się swoje możliwości w kilogramach. Ale to nie w moim stylu. Ja chcę się przygotować jak najlepiej i skupiam się po prostu na poprawie rekordów życiowych.

Czyli zadowolona będziesz, jeśli dźwigniesz, ile sobie założyłaś? Niezależnie od miejsca?

Tak. Jeżeli dźwigam tyle, ile bym chciała i na ile byłam przygotowana, to jestem zadowolona. Bo na nic innego po prostu nie mam wpływu.

Abstrahując od sukcesów, medali i osiągnięć. Masz wrażenie, że to podnoszenie ciężarów dało ci coś w życiu prywatnym? Jako zwykłej osobie, a nie sportsmence?

Bardzo dużo. Myślę, że ogólnie sport od najmłodszych lat daje przede wszystkim poczucie organizacji. Ja sama miałam tak, że jak chciałam iść na trening, to najpierw musiałam mieć ogarnięte zadanie domowe, ogólnie szkołę. Zawsze starałam się je pilnie wykonywać, żeby ze spokojną głową iść poćwiczyć. Więc z tego się wzięło poczucie obowiązku, zagospodarowanego czasu. Poza tym? Nauczyłam się waleczności, żeby się nie poddawać. Bo w sporcie najłatwiej to poznać. Jeżeli przejdzie się przez trudny okres, który potem zaowocuje sukcesem, to człowiek, cofając się w czasie, może zauważyć, że gdyby się poddał, to by do tego nie doszedł. Często tak jest w codziennym życiu – chcemy się poddać, nie myślimy o tym, że jeśli przebrniemy przez problemy, może być lepiej.

Tę organizację za młodych lat wymuszali rodzice czy byłaś taka sama z siebie?

Rodzice w tej kwestii, że jak nie odrobię lekcji, to nie pójdę na trening. Chciałam iść na trening, więc te lekcje robiłam, bo nie chciałam też ich zawieść. To się samo napędzało.

To jest o tyle ciekawe, że to takie podejście, które problemem jest do teraz. Młodzi sportowcy z talentem często opuszczają lekcje i nie przejmują się nauką. A u ciebie, kilkanaście lat temu, było zupełnie inaczej.

Wiesz, moi rodzice wychowywali nas twardą ręką, ale bardzo ciepłą. To nie było na zasadzie szantażu, ale wartości. Wiadomo, że szkoła jest ważna, a w sporcie bywa różnie. Jednak jeżeli chciałam to robić, to mogłam, ale nie pozwalali mi zaniedbywać innych rzeczy. Więc odrabiałam te lekcje, bo mi zależało. A sama też wolałam iść na trening ze świadomością, że już wszystko ogarnęłam. Choć miałam takie dni, zwłaszcza w szkole średniej, że nie byłam w stanie skończyć zdań, a czasem nawet plan lekcji powodował, że szłam na trening prosto ze szkoły. Musiałam to jakoś ułożyć, ale się udawało.

Nauczyciele nie dawali taryfy ulgowej?

Raczej nie. Nauczyciele wiedzieli, że trenuję, ale chyba nikt nie traktował tego tak poważnie. Musiałam wszystko normalnie zdawać. Ewentualnie dawali mi nieco więcej czasu na ogarnięcie zaległości, które powstały ze względu na wyjazdy na zawody czy zgrupowania. Wiadomo, że były osoby, które patrzyły na to przychylniej, ale nigdy też nie było tak, żeby mnie to usprawiedliwiało. Choć faktycznie, gdy zaczęłam się przebijać do startów międzynarodowych, zaczęło się to stawać nieco potrzebne. Nie chodzi mi jednak o to, że mieli przymykać oko, a o to, by dali mi nieco więcej czasu.

Rozmawiamy po tych wszystkich wyjazdach, od których zaczęliśmy rozmowę, akurat jesteś w domu. Kilka lat temu mówiłaś w wywiadzie, że jesteś „lokalną patriotką”. Podtrzymujesz to zdanie?

Tak, to też w sumie wychowanie moich rodziców. Nauczyli nas takich życiowych wartości, które ulatują nieco w dzisiejszym świecie. Przede wszystkim lubię to miejsce, gdzie mieszkam. Mam tu rodzinę, znajomych i przyjaciół. Zielona Góra nie jest też przesadnie dużym miastem: jest tu sporo spokoju, ciszy i zieleni. Choć teraz, po zmianie barw klubowych, częściej przebywam w Opolu. Ale tam też się dobrze czuję, bo to podobne miasto.

Dużo zieleni w Zielonej Górze. Czyli nazwa miasta to nie chwyt marketingowy.

(śmiech) Nie, nie. Rzeczywiście jest tu trochę lasów, dużo terenów zielonych. Ja sama lubię zielony kolor, może właśnie dlatego.

Co do Opola, to długo wzbraniałaś się przed zmianą barw klubowych, mimo że Zielona Góra nie jest miejscem, w którym podnoszenie ciężarów byłoby specjalnie popularne. Co w końcu zadecydowało?

Spokój finansowy i rozwój. Nie chciałam zmieniać klubu, bo dumą było dla mnie reprezentować miejsce, z którego się wywodzę i je lubię. Natomiast polityka miasta jest taka, że te sporty mniej popularne nie są przesadnie dofinansowywane. Nie mogłam liczyć na większą pomoc, a takiej potrzebuję, żeby nie musieć zastanawiać się dłużej nad problemami, o których nie powinnam myśleć. Postanowiłam zadbać o swój komfort. Wybrałam Opole, bo to najlepszy klub w Polsce, z bardzo bogatą w sukcesy historią. Myślę, że pod lepszymi skrzydłami nie mogłam się znaleźć, a trudno było mi wyżyć dla idei.

Powiedziałaś o tym spokoju. Rozumiem, że – skoro rozmawiamy w okresie świątecznym – jeśli ci czegoś życzyć, to właśnie tego?

Tak, przede wszystkim tego. I zdrowia. To są takie dwie rzeczy, które dają tę wewnętrzną równowagę. Myślę zresztą, że są potrzebne nam wszystkim.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Wszystkie fotografie pochodzą z Facebooka Joanny Łochowskiej.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
1
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Komentarze

0 komentarzy

Loading...