Reklama

W Stanach już to wiedzą – Sulęcki powalczy o pas

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 kwietnia 2019, 10:17 • 5 min czytania 0 komentarzy

Już przed marcową walką Macieja Sulęckiego z Gabrielem Rosado mówiło się, że jej zwycięzca stanie do pojedynku o tytuł mistrzowski WBO w wadze średniej. Po drodze nie obyło się jednak bez zwrotów akcji i w pewnym momencie wydawało się, że do takiego starcia nie dojdzie. Dziś jednak wszystko wskazuje na to, że w czerwcu będziemy mogli trzymać kciuki za Polaka.

W Stanach już to wiedzą – Sulęcki powalczy o pas

O tym, że Sulęcki powalczy o pas, poinformował na Twitterze Mike Coppinger, dziennikarz FOX Sports. Oficjalnego komunikatu jeszcze nie ma, ale powinna to być kwestia najbliższych kilku dni. Bo „Striczu” to aktualnie najlepszy kandydat do tego pojedynku: drugi w rankingu WBO (przed nim jest tylko Giennadij Gołowkin), z podpisanym kontraktem na kolejne dwie walki z Eddiem Hearnem, który jest też promotorem Andrade (to ważne, bo oznacza, że nawet w przypadku zwycięstwa Polaka, Hearn nie traci całkowitej kontroli nad losami pasa) i dający niezłe show za każdym razem, gdy wchodzi do ringu.

Jego ostatnia walka, ta z Gabrielem Rosado, była tego najlepszym potwierdzeniem. Choć takich emocji, jakich tam zaznaliśmy, chyba wolelibyśmy uniknąć w starciu z Andrade. Polak przez prawie cały pojedynek walczył znakomicie, dwukrotnie posyłając swojego rywala na deski i punktując go tak, jak gdyby walczył z juniorem na sparingu. Wystarczyło spokojnie doczekać do ostatniego gongu. To się jednak nie udało – w dziewiątej rundzie otrzymał cios, po którym sam padł na ring. Wstał, ale po chwili znów zaliczył dechy. Uratował go koniec rundy, a w ostatnim starciu po prostu walczył o przetrwanie.

Dotrwał, choć wyglądał przy tym gorzej niż Bear Grylls po tygodniu w amazońskiej dżungli. Walkę wygrał po jednomyślnej decyzji sędziów. Ale przy okazji najedliśmy się (a co dopiero on) mnóstwo niepotrzebnego strachu. A potem dostaliśmy dokładkę, gdy okazało się, że Maciek w trakcie pojedynku kontuzjował rękę (odprysk kości w nadgarstku, typowo bokserska sprawa). Nie wiadomo było, czy uraz pozwoli mu zawalczyć już w czerwcu. Gdyby tak się nie stało – przepadłaby szansa na tytuł mistrzowski. Zresztą w pewnym momencie Eddie Hearn powiedział nawet, że „Striczu” o pas nie zawalczy. Zdanie zmienił po kilku dniach, ale wciąż warunek był jeden: ze zdrowiem Polaka musiało być wszystko w porządku.

Reklama

Czekaliśmy więc na jakiekolwiek wieści z obozu Sulęckiego, licząc na to, że będą dobre. I wreszcie się doczekaliśmy. Kilka dni temu sam zainteresowany ogłosił, że wyjdzie w czerwcu do ringu. Potem TVP Sport mówił: – Na pewno odetchnąłem z ulgą, bo na trening z Piotrem Wilczewskim, po którym miało się okazać, czy z ręką jest w miarę ok, jechałem pełen obaw. Potarczowaliśmy jednak dziesięć rund i ku mojemu zaskoczeniu było naprawdę dobrze. Zaskoczeniu, bo ta ręka w ostatnich dniach raz bolała, a raz nie i tak szczerze, to myślałem, że jest już po wszystkim i walki nie będzie. To była jazda na kolejce – raz na górze, raz na dole, raz byłem zadowolony, raz zdołowany, raz morda się cieszyła, raz wszystkiego się odechciewało. 

Sęk w tym, że odprysk kości to taka kontuzja, przy której ból będzie regularnie powracał. I choć na ten moment Sulęcki zapewnia, że wszystko jest w porządku, to stan jego ręki w czerwcu może okazać się kluczowy.

– Każda kontuzja może mieć wpływ na walkę. Po pierwsze może odnowić się w każdej chwili. Po drugie może pojawić się dyskomfort w trakcie przygotowań, one mogą nie być przez to „pełne”. Zawodnik zawsze też może się asekurować, przynajmniej na początku przygotowań. A jeśli wszystko w ich trakcie pójdzie poprawnie, to człowiek często zaczyna się zastanawiać, czy ból nie powróci w walce, gdy nałoży się mniejsze rękawice. Kontuzja zawsze może mieć znaczenie. Choć nie musi – mówi nam Maciej Miszkiń, były bokser, dziś komentator telewizyjny.

Maciej Sulęcki zapewnia jednak, że w jego przypadku wygra opcja „nie musi”. Bo skoro to typowa bokserska kontuzja, to specjalnie się nią nie przejmuje. Ale to właśnie z jej powodu pojawiły się głosy, że „Striczu” niepotrzebnie zdecydował się na ten pojedynek. Inni dodawali, że zostało mu za mało czasu do przygotowań. On sam jednak z takich opinii się śmiał. I powtarzał, że dwa miesiące to dla niego idealny okres przygotowawczy. Pozostaje trzymać za słowo.

Dwa miesiące, bo, według informacji Coppingera, pojedynek odbędzie się 28 czerwca w Providence, rodzinnym mieście Andrade. To oznacza, że Sulęcki będzie musiał poradzić sobie nie tylko z niepokonanym do tej pory rywalem (bilans 27-0-0, 17 KO), ale też wrogo nastawioną publiką. Doskonale wie jednak, jak to robić – w trakcie walki z Rosado, choć wspierała go grupa polskich fanów, hala była przeciwko niemu. Pozostaje mieć nadzieję, że powtórzy wyczyn z tamtego pojedynku i znów uciszy miejscowych kibiców.

A czy może to zrobić? Na to pytanie odpowiada Maciej Miszkiń:

Reklama

– Myślę, że Maciej ma bardzo duże szanse. Ma wszelkie warunki do tego, by taki pojedynek wygrać, choćby europejski styl, który niekoniecznie pasuje Andrade. Generalnie nie wiem, czy tak na papierze Andrade jest w czymkolwiek lepszy od Maćka. Ani nie miał dużo lepszych pojedynków, ani przesadnie większego doświadczenia, ani nie posiada nokautującego ciosu, więc siłą rażenia Polaka nie przebija. Jest co prawda mańkutem, ale to chyba nie będzie aż takie utrudnienie dla Sulęckiego. Andrade nie ma nic takiego „ekstra”. Wszystko ma bardzo dobre, jest solidny, może nawet trochę się go nie docenia, ale nie ma nic takiego, czego Sulęcki musiałby się obawiać. A „Striczu” może wygrać szybkością i timingiem, który ma na znakomitym poziomie. Maciej po prostu musi wyjść skoncentrowany i wtedy jak najbardziej ma szanse, żeby ten pojedynek wygrać. Widzę tu dla niego duże szanse na zwycięstwo. Myślę, że lepszej walki o pas nie mógł sobie zażyczyć.

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...