O wieloletniej grze dla Lecha Poznań. O dzieleniu szatni z Bartkiem Ślusarskim i Michałem Golińskim, o rywalizowaniu z Ajaksem Amsterdam. O tym jakim trenerem jest Andrzej Strejlau, o otwieraniu Stadionu Narodowego przed reprezentacją Polski. O tym co mu dała piłka, jakie cechy charakteru rozwija, a także o powstaniu hymnu “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Zapraszamy do rozmowy z Jackiem “Mezo” Mejerem.
***
Byłeś kiedyś na finale “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?
Tak, dwa razy, w tym raz gdy jeszcze nie był rozgrywany na PGE Narodowym. Miałem okazję zaśpiewać wtedy dzieciakom na żywo. Kurczę, ta piosenka już trzynaście lat jest związana z tymi rozgrywkami. Pamiętam jeden z pierwszych turniejów, odwiedziłem Kraków i zastanawiałem się czy ktoś z tych kandydatów na piłkarzy się uchowa. A teraz proszę: po latach widać, że przewinęli się przez zawody Arek Milik, Piotrek Zieliński czy Karol Linetty.
Autora nie powinno pytać się o kuchnię, ale spróbujmy: jak powstawał tekst hymnu?
Niemalże z automatu, ale to dlatego, że opierał się na moich autentycznych wspomnieniach. W 2006, gdy powstawał, wciąż jeszcze bardzo dużo grałem w piłkę. Dzisiaj jestem po trzech skręceniach kostki, raczej biegam, uprawiam tenisa i chodzę na siłownię, ale wtedy na boisku byłem bywalcem i wspomnienia byłe świeże. Jak byłem w wieku uczestników “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” to nie wyobrażałem sobie dnia bez piłki. Wtedy, będąc dzieciakiem, ma się najbardziej entuzjastyczną, szczerą i oddaną zajawkę. Pamiętam jak na obozie sportowym w 1992 oglądałem finał Igrzysk Olimpijskich Hiszpania – Polska i płakałem po meczu. Kilka lat później gol Juskowiaka na Parc de Princes – znowu płakałem, tym razem ze szczęścia. Teraz nie zdarza mi się ronić łez po meczach piłkarskiej, wtedy te emocje były ogromne.
Wierzyłeś, że zostaniesz zawodowym piłkarzem?
Oczywiście. Byłem wręcz pewny, a później ten entuzjazm tylko się urealniał. Wierzyłem już gdy kopałem pod blokiem, gdzie jeden słupek stanowiło drzewo, a drugie tornister. Nie było wtedy większego splendoru, niż zagrać na bramki, w których znajdowała się siatka. Żadne trafienie tak nie smakowało, niż gdy piłka pięknie w niej zatrzepotała. Byłem całkowicie zwariowany na punkcie futbolu, w domu robiłem piłkę-samoróbkę z siatki po ziemniakach albo grałem tenisową do bramki z taboretu. Sąsiad z dołu przychodził, denerwował się na hałasy, a ja nie dawałem się upilnować.
Od początku podstawówki reprezentowałem Lecha Poznań. Pamiętam, Kolejorz jeszcze nie miał takich struktur, w konsekwencji mój rocznik jeszcze nie istniał. Boje toczyliśmy ze szkołą “trzynastką”, z której potem najlepsi zasilili nasz zespół. Później występowałem w jednym składzie z Bartkiem Ślusarskim czy Michałem Golińskim. W wieku nastoletnim pojawiła się zajawka muzyczna i jakiś czas ciągnąłem ją równolegle z piłkarską. Gdy miałem siedemnaście lat, postawiłem w stu procentach na szkołę i muzykę – to był mój słabszy okres piłkarsko, przegraliśmy też dotkliwie z Amiką Wronki na szczeblu wojewódzkim. Notabene w Amice grał wtedy Darek Dudka i powstrzymał mnie, bo grałem w napadzie. Dostaliśmy aż 0:5 – uznałem, że po takim meczu wypada zająć się czymś innym. To wyszło dość naturalnie, nie płakałem po nocach. W pierwszej chwili miałem może nawet poczucie ulgi, choć fakt, że później trochę zatęskniłem, ale z kolei była już muzyka.
Lechita z ciebie z krwi i kości, skoro od małolata reprezentowałeś jego barwy.
Nastoletnie czasy były wręcz fanatyczne jeśli chodzi o granie i kibicowanie Lechowi. Chodziłem na wszystkie mecze, także by podawać piłki. Jeździłem na turnieje międzynarodowe. Do siedemnastego roku życia piłka nie miała u mnie konkurencji.
Swoją drogą skąd poczucie ulgi gdy przestałeś grać?
Dlatego, że to była ciężka praca, trenowałem pięć razy w tygodniu. Nagle miałem więcej czasu, co w pierwszej chwili mi się spodobało. Szybko jednak ten czas wolny bardziej zaczął uwierać niż cieszyć, dlatego wypełniłem go rozwijaniem innych pasji.
Twoje atuty boiskowe?
Miałem naturalną szybkość, taki klasyczny Roman Kosecki. Do tego przyzwoita technika i serce do walki. Grałem początkowo na ataku, później byłem przesuwany na bok pomocy. Szkoda, że od razu nie ustawili mnie na flance, myślę, że to była moja optymalna pozycja. Natomiast mimo, że gra w piłkę nie zakończyła się dla mnie zawodowstwem, tak była fajną ścieżką rozwoju charakteru. Nauczyłem się trochę takich umiejętności społecznych. Wiadomo, że w piłce musisz odnaleźć się w grupie, musisz też dbać o grupę, spełniać w niej swoją rolę i czuć się za nią odpowiedzialny.
Pierwszy mecz Lecha, na którym byłeś?
Powiem tak: w piłkę wsiąkłem na dobre podczas mundialu w Italii, idolem był Roberto Baggio, ale zakochałem się też w drużynie Kamerunu z niezapomnianym Rogerem Millą. Kilka miesięcy później byłem już pierwszy raz na Kolejorzu, zabrał mnie tam starszy brat. Lech wygrał z Zagłębiem Sosnowiec 5:1, niby wynik spodziewany, rywal nie z najwyższej półki, ale dla mnie, dziewięciolatka – ten mecz z trybun to było coś niemal mistycznego. Jeśli chodzi o swój mecz z barwach Lecha, to przeżyciem było starcie z Ajaksem Amsterdam w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ajax był wtedy na topie, jak dzisiaj Barcelona. W Ajaksie grał brat Seedorfa. Nie wygraliśmy z nimi, dostaliśmy 0:3, ale czułem, że dotykam wielkiej marki.
Tak to jest ze wspomnieniami, że te najdalsze, dziecięce, najbardziej wbijają w fotel, ale mam jeden nieodległy czasowo mecz, który także bardzo miło wspominam. W 2012 miałem okazję zagrać w drużynie artystów polskich na Narodowym przeciwko Ukrainie. To było przed jego otwarciem, na swój sposób testowaliśmy murawę – mogę się pochwalić, że otwierałem Narodowy. Pech chciał, że wcześniej nie grałem w drużynie artystów, trafiłem do nich dopiero na ten mecz. Trenerem był Andrzej Strejlau. Zapytał mnie w szatni:
– Mezo, gdzie gra ci się najlepiej?
– Bardziej z przodu, ewentualnie z pomocy.
Zacząłem na ławce, zrozumiałe, bo nie byłem w zespole zbyt długo. W trakcie meczu pan Andrzej mnie woła:
– Mezo, wchodzisz.
– Gdzie?
– Lewa obrona.
I tak zagrałem pierwszy w życiu mecz na lewej obronie. Miałem nawet sytuację bramkową, ale Ukrainiec wyjął z linii bramkowej.
Trener Strejlau to legenda. Jak podszedł do waszego meczu?
Zazwyczaj takie mecze to wyluzowana atmosfera, ale tutaj byłem w szoku. Andrzej Strejlau podszedł do tematu bardzo poważnie, wziął flamaster, rozpisał konkretne zadania i finezyjne zagrania, które mieliśmy zastosować. Dał nam taką przemowę przed pierwszym gwizdkiem, że czuliśmy się jakbyśmy grali o wielką stawkę. Aż w pierwszej chwili myślałem, że żartuje, ale nie – to było na serio. Jego profesjonalizm zapadł mi w pamięć.
A jak wspominasz Bartka Ślusarskiego i Michała Golińskiego, czyli chłopaków, z którymi grałeś w Lechu a zrobili sporą karierę?
Ślusarz przyszedł na pierwszy trening z Huraganu Pobiedziska. Rywalizowaliśmy wcześniej, więc wiedziałem, że tam się wyróżniał, ale nie miałem poczucia, że to nie wiadomo kto. Według mnie było w zespole Lecha pięciu równie utalentowanych, z których żaden nie zrobił kariery. Bartek wyróżniał się upartością, ambicją. Zawsze miał ten pazur. Obozy niektórzy traktowali lekko, prawie jak kolonie – Ślusarz tłumaczył nam, że jesteśmy tutaj żeby wygrywać. Od najmłodszych lat był nastawiony bardzo ambitnie i to poskutkowało.
Michał Goliński z kolei zawsze był predestynowany do gry na wysokim poziomie, wielki talent. Ale nie sprawiało to, że jechał tylko na nim: często zostawał po treningach, bardzo poważnie traktował to, co robi. Dzisiaj tak bardzo młodzieży nie trzeba motywować, są wzorce pokroju Roberta Lewandowskiego, pokazujące ile można osiągnąć, ale wtedy jeszcze bywało różnie z tym podejściem. Tymczasem z perspektywy patrząc, najdalej zachodzili pracusie. Widziałem niejeden naturalny talent, który będąc nastolatkiem zupełnie się zagubił. Dlatego uważam, że upór jest kluczowy. To nie tak, że zupełnie nie wierzę w talent, ale mając go resztę trzeba wyrzeźbić ciężką pracą. Wiadomo jak dziś w piłce ważna jest choćby fizyczność, naturalnie w późniejszych latach. Lewy też był chucherko, w pewnym momencie złapał trochę wzrostu, to mu stworzyło przewagę i nabrał rozpędu.
Podoba mi się, że w swoim hymnie nie pudrujesz rzeczywistości piłki juniorskiej, tylko mówisz, że uda się jednemu na stu.
Ale to nie znaczy, że nie warto podjąć tej wyprawy. To czysta przyjemność z gry, z rywalizowania, uczenia się piłki. Poza tym jak już mówiłem, ja po drodze nabyłem innych umiejętności. Mogłyby się przydać w zawodowym graniu, ale przydać mogą się też gdzie indziej. Jeśli w pewnym momencie przyjdzie przekierować swoje życie na inne tory, to nie znaczy, że przeszłość jest zmarnowana. Jak zaczynałem rapować, w Polsce niewielu żyło z muzyki. Ja w ogóle nie wierzyłem, że to może być moim zawodem. Ale w pewnym momencie uwierzyłem, że trzeba robić to, co się kocha, poszedłem w to na maksa. Efektem ubocznym przeszłości piłkarskiej jest to, że dość często o niej rapuję, choć ostatnio raczej o aktualnie uprawianych sportach, ze szczególnym uwzględnieniem biegania. Cała moja poprzednia płyta, czyli “Życiówka” wydana dwa lata temu, poświęcona jest walce sportowej na trasie, ale też pośrednio motywacji do przełamywania swoich słabości.
Jakie cechy typowo uzyskane w piłce pomogły ci w muzyce?
Życie to sinusoida. Raz jest słabszy mecz, raz lepszy, tak samo czasem jest słabszy koncert, krytykują cię i musisz pewne rzeczy w sobie przepracować, żeby się z tego podnieść, nie zniechęcić się, nakreślić drogę. Upór, charakter, a także – trochę górnolotnie nazwane, ale muszę o tym powiedzieć – inteligencja społeczna, bo bez zespołu, bez DJ-a, wokalistki, akustyka, menadżera i innych osób, które spotykam na drodze, nic bym nie zrobił.
Muszę nawiązać do jednego fragmentu tekstu, który mnie poruszał. Naprawdę u ciebie na osiedlu ktoś chciał być jak Trzeciak?
(śmiech) Może nie był tak efektowny jak Juskowiak, nie mówiąc o gwiazdach międzynarodowych. Oczywiście fajnie rymuje się z “dzieciak” i dlatego też użyłem tego nazwiska, ale uważam, że to jeden z inteligentniejszych piłkarzy swojego pokolenia. Poza tym mam przed oczami jak wkręca obrońców reprezentując Kolejorza, dla mnie to ważny piłkarz.
Śledzisz jeszcze Lecha na bieżąco?
Śledzę, ale na meczach bywam rzadziej, też mam zajęte weekendy. Pasja trochę opadła, ten sezon dla Lecha jest bardzo mizerny, to absurd, że musimy się cieszyć z awansu do grupy mistrzowskiej. Śledzę więc z mniejszym entuzjazmem, ale kibicować będę zawsze, to zostaje na całe życie.
Fot. NewsPix