– 400-metrowiec musi się przyzwyczaić do bólu, zaprzyjaźnić się z nim. Bywają treningi, na których po prostu ląduje się z głową w toalecie. Sama niejednokrotnie widziałam, jak dziewczyny wymiotują po biegu. Myślę sobie wtedy tylko „ojeju, jaka biedna” – mówi Justyna Święty-Ersetic.
Mistrzyni Europy na 400 m i jedna czwarta naszej złotej sztafety opowiada w rozmowie z Weszło jak zapamiętała szalony wieczór na Stadionie Olimpijskim w Berlinie, dlaczego trener Aleksander Matusiński czasami boi się do niej podejść, ile oddałaby za medal olimpijski w Tokio i dlaczego lubi pomarudzić na treningach.
***
Od ubiegłorocznych mistrzostw Europy w Berlinie media nie dają pani spokoju. Znosi to pani dzielnie, ale słyszałem, że kiedyś na widok dziennikarzy brało się nogi za pas.
Tak było! Kiedy miałam naście lat, była to dla mnie bardzo stresująca rzecz. Wywiady pisane były jeszcze okej, gorzej jak musiałam stanąć przed kamerą. Wtedy zawsze gadałam takie głupoty… Nawet jak teraz oglądam swoje stare wywiady z różnych imprez, to jest mi strasznie wstyd za siebie, że tak plotłam. Dziennikarz zadawał mi pytanie, a ja jąkając się odpowiadałam coś kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Naprawdę wyglądało to mega słabo. Unikałam mediów jak ognia, bo ogromnie się tremowałam.
Jakiś czas temu rozmawiałem z pani dawnym trenerem Kazimierzem Stępniem. Opowiadał mi, że kiedy po pierwszych sukcesach uciekała pani przed lokalnymi dziennikarzami z Raciborza, to trenerzy kazali pani stawać w domu przed lustrem i samej sobie zadawać pytania, żeby się przełamać.
(śmiech) Trener rzeczywiście kazał mi tak robić, żebym się oswajała, ale ja tego kompletnie nie praktykowałam. Gadanie do lustra było dla mnie trochę głupotą. Po latach na szczęście bardziej przyzwyczaiłam się do mediów, bo wiem, że kontakty z dziennikarzami są wpisane w to co robię. Chociaż dalej nie pcham się przed szereg.
Aż trudno uwierzyć w to, że tak wstydliwa była dziewczyna, która trenowała z chłopakami i była od nich mocniejsza na treningach.
To była chyba ostatnia klasa gimnazjum. Trenowałam już z samymi chłopakami i czasami nawet trener mówił, że służyli mi jako worki treningowe. Kiedy oni zmęczeni kończyli już trening, ja robiłam jeszcze kilkaset metrów więcej. Zawsze byłam uparciuchem, taką zadziorą, dlatego zagrała we mnie chyba wewnętrzna ambicja, żeby udowodnić im, że dziewczyny wcale nie muszą być słabsze. Myślę, że bardzo pomogło mi to w osiągnięciu późniejszych sukcesów.
I jak koledzy znosili takie manto na bieżni od dziewczyny?
Raczej nie mieli z tym problemu, bo trenowali bardziej dla zabawy. Ja wiedziałam już, że o coś walczę, mieliśmy więc trochę inne cele.
Zabawne jest to, że kiedy rozmawia się z pani trenerami z przeszłości, to wszyscy zgodnie mówią: lubiła ponarzekać na treningach. „A po co tak dużo…”, „a dlaczego tak szybko…”, „a dlaczego akurat tak…”
Myślę, że zostało mi to jeszcze do tej pory. Ale uważam, że tak naprawdę większość sportowców lubi pomarudzić sobie na treningach. Wiadomo, trenerzy rozpisują czasami wręcz niemożliwe plany treningowe, tylko że kartka przyjmie wszystko, ale zawodnik już niekoniecznie. Cóż, trochę narzekam, ale zwykle jak już przychodzi co do czego, to i tak realizuję praktycznie cały trening. Po prostu taki mój urok.
Bywa, że kolce fruwają w powietrzu?
Jestem dość impulsywna, nerwowa i kiedy coś mi nie wychodzi, to bardzo ciężko jest mi to zaakceptować. Chociaż z perspektywy czasu i tak uważam, że trochę się zmieniłam. Sport nauczył mnie cierpliwości i pokory. Wcześniej było dla mnie oczywiste, że skoro mocno trenuję, to efekty muszą przyjść. Dziś wiem, że nie zawsze tak jest.
Mistrzyni Europy i medalistka mistrzostw świata może sobie pozwolić na więcej względem trenera jeśli chodzi o plan treningowy?
Nie jestem od układania planu treningowego, tylko od jego realizacji. Jasne, trener musi słuchać, jak się czuję danego dnia, ale nie jest też tak, że wchodzę mu na głowę. Awantur jako takich nie było, bo traktuję trenerów z szacunkiem. Wiem na co mogę sobie pozwolić, dlatego jeśli już dochodziło do jakichś spięć, to były raczej sprzeczki, takie przekomarzanie się. Ufam trenerowi, chociaż czasami się z nim nie zgadzam, bo chciałabym mieć na przykład lżejszy trening. Ale wiem, że muszę wykonać to, co on chce, bo inaczej nie będzie sukcesu.
Jak długo znacie się z trenerem Aleksandrem Matusińskim? Budując waszą złotą sztafetę stał się jednym z najważniejszych szkoleniowców w polskiej lekkiej atletyce.
Na AZS AWF Katowice, gdzie pracował, przeniosłam się w 2011 r., ale znamy się nawet odrobinę dłużej. Jeździłam z nim na obozy kadrowe trenując jeszcze w Raciborzu. Z mojego rodzinnego miasta do Katowic jest blisko, a to na pewno w dużym stopniu ułatwiło mi tamtą decyzję. Trener Matusiński był wtedy jeszcze bardzo młodym szkoleniowcem, chociaż co ciekawe, jeszcze do dziś niektórzy tak o nim mówią, mimo że już minęło trochę lat.
Praca z kobietami jest chyba znacznie cięższa niż z facetami, ale on to potrafi. Wiadomo, kobiety mają swoje charakterki, miewają gorsze dni, a trener nie może też pozwolić na to, żeby tyle bab weszło mu na głowę.
Często schodzi wam z drogi?
Trenujemy razem wiele lat, znamy się bardzo dobrze. Każda z nas potrafi pokazać pazur na treningu, ale trener wie też, kiedy odpuścić. Rozumie, że nasze humory to takie zwykłe gadanie, po prostu gorszy dzień.
Najgorzej jest na obozach. Kiedy jesteśmy razem trzeci tydzień, to proszę mi wierzyć, naprawdę mamy już siebie serdecznie dość, każda z nas chce wrócić do domu, do rodziny. Wtedy po prostu wychodzimy na trening, robimy to co mamy robić, pomarudzimy przy tym, ale trener za bardzo się nie odzywa, bo doskonale wie, że mamy już dość.
To prawda, że w krytycznych momentach trener nawet pierwszy do pani nie podchodzi, tylko wysyła na zwiad pani męża (Dawid Ersetic jest zapaśnikiem Unii Racibórz)?
Niestety tak jest. Niestety dla męża, chociaż on też już się do tego przyzwyczaił. Wie jak reaguję po ciężkim treningu, kiedy kwas mlekowy zalewa mi dosłownie wszystko i nie jestem w stanie nawet kiwnąć palcem. Chociaż początki były ciężkie. Czasami byłam tak zmęczona, że nawet nie rozumiałam co do mnie mówił. Patrzyłam na niego i krzyczałam „człowieku, zacznij do mnie mówić głośno i wyraźnie, albo mi stąd odejdź!”. To była reakcja na ból, który w danym momencie musiałam znosić.
Dlatego teraz, kiedy mąż podchodzi i chce pomóc, najpierw przezornie pyta, jak się czuję. Czasami wystarczy, że tylko na mniej spojrzy, „okej, wszystko już rozumiem” i od razu pomaga mi zmierzyć kwas mlekowy tzw. zakwaszarką. Na przestrzeni lat chyba już się trochę dotarliśmy. Mąż kiedy tylko może jest na moich treningach, dlatego poznał to wszystko od środka bardzo dokładnie.
Wspomniała pani wcześniej o zmęczeniu materiału na zgrupowaniach. Policzyłyście kiedyś, ile dni w roku spędzacie razem jako sztafeta?
Właśnie nie, ale powiedziałam sobie, że w tym roku w końcu to policzę. Ale na spokojnie będzie to grubo ponad 200 dni. W domu siedzimy tak naprawdę tylko cały wrzesień i październik, a od listopada zaczynają się już zgrupowania. Czasami bywa tak, że wracamy na dwa dni żeby tylko przepakować torby i jazda na kolejne zgrupowanie.
Najbardziej mamy siebie dość po imprezie docelowej. Jesteśmy razem czasami już dziesięć miesięcy i mówimy sobie „Bożeee, jak dobrze, że nie będę już musiała oglądać twojej twarzy przynajmniej przez te dwa miesiące”. Chociaż oczywiście to są tylko takie żarty, bo już po tygodniu dzwonimy do siebie i mamy kontakt. Myślę, że przetrwać w dużej mierze pomaga nam to, że po prostu bardzo się lubimy, jesteśmy zgranym teamem. To wielki plus, bo gdybyśmy się ze sobą nie zgadzały, to obozy byłyby znacznie trudniejsze do zniesienia.
Jak zabijacie czas na obozach?
Czytamy książki, czasami gramy w gry planszowe, wychodzimy na kawę czy na shopping. Lubię od czasu do czasu zaszaleć na zakupach szczególnie z Małgosią Hołub, bo Iga mówi, że jest już za stara i nie chce się jej tyle latać po sklepach. Wierną kompanką pozostaje więc zawsze Gosia.
Może pani scharakteryzować w kilku zdaniach koleżanki ze złotej sztafety z Glasgow? Iga Baumgart-Witan…
Szalona i nieobliczalna. Dusza towarzystwa, która ciągle gada i opowiada czasami już takie głupoty… Śmiejemy się, że niedawno skończyła trzydziestkę, a tak naprawdę umysłem jest nadal nastolatką. Chociaż mówimy jej, żeby się pod żadnym pozorem nie zmieniała, bo po prostu potrafi bardzo dobrze rozbawić towarzystwo.
Kiedy jesteście przed finałem na mistrzostwach Europy czy świata, też jest taka wyluzowana?
Wtedy zdecydowanie nie! Jest sparaliżowana, oczy ma jak ping-pongi. Znamy ją bardzo dobrze dlatego od razu widać, kiedy się stresuje. W takich chwilach jest bardzo cicha, z nikim nie rozmawia. Jest zupełnym przeciwieństwem siebie.
Małgorzata Hołub-Kowalik…
Z nią znam się najdłużej, jeszcze z czasów juniorskich. Gosia też jest mega wygadaną osobą, nie daje nikomu dojść do słowa, aż czasami mówię jej żeby się uciszyła, bo inni też chcą coś powiedzieć. Ale ona dalej gada, gada, gada, gada, buzia jej się nie zamyka. Chociaż i tak lubię z nią przebywać, na każdym zgrupowaniu mieszkamy razem.
Co ciekawe, brałyśmy nawet ślub w tym samym miesiącu, tydzień po tygodniu. Aż śmiałam się, że możemy zatańczyć ze sobą pierwszy taniec na weselu, tyle czasu ze sobą spędzałyśmy, bo z mężami to już niekoniecznie. Nawet nie było czasu na dwa wieczory panieńskie, dlatego był wspólny.
Anna Kiełbasińska…
Ciężko coś powiedzieć, bo tak naprawdę byłyśmy razem dopiero na jednym zgrupowaniu. Ania przed chwilą weszła do tej sztafety, ale też jest wygadaną, wesołą dziewczyną. Każdy sportowiec powinien umieć pokazać pazura, mieć charakter i my wszystkie takie jesteśmy. Zawsze trzeba uparcie walczyć o swoje, dlatego żadna z nas na zakonnicę raczej by się nie nadawała.
A dlaczego nazywacie siebie Grażynami?
Paulina Guba, kiedy zawsze do nas przychodziła, pytała „co tam u was, Grażynki?”. A jak wiadomo, później Iga coś podobnego palnęła jeszcze podczas wywiadu i tak się przyjęło.
Który bieg pani zdaniem szczególnie zbudował waszą sztafetę?
Chyba ten na mistrzostwach świata w Londynie. Brązowy medal był dosyć niespodziewany. Trener zrobił wtedy bardzo duże roszady w porównaniu do biegu eliminacyjnego i chyba właśnie tamten bieg dał nam wiele do myślenia. Udowodnił, że możemy mierzyć się z dziewczynami ze światowej czołówki.
Żeńska drużyna jest w sztosie w zasadzie już od kilku lat, ale przypadek męskiej pokazuje, jak żywym organizmem jest sztafeta. Nasi halowi rekordziści świata z Birmingham od tamtej pory przez kontuzje praktycznie nawet ze sobą nie biegali. Wy macie więcej szczęścia.
I mam nadzieję, że tak pozostanie jeszcze przynajmniej przez najbliższe półtora roku, czyli do igrzysk. Całe szczęście poważniejsze kontuzje nas nie dotykają i możemy skupiać się po prostu na treningach. Pewnie, drobnych urazów trochę by się u mnie nazbierało, ale jak to mówi trener, jestem koniem nie do zajechania. W zasadzie miałam tylko jeden poważniejszy uraz, który wykluczył mnie z trenowania na dłuższy czas.
Problemy zdrowotne omijają mnie szerokim łukiem, chociaż nie powiem też, że jestem perfekcjonistką jeśli chodzi o prowadzenie się. Jeśli chodzi chociażby o jedzenie to wyznaję zasadę, że wszystko jest dla ludzi, dlatego kiedy mam na coś ochotę, to jem. To, że raz na jakiś czas zjemy tabliczkę czekolady, niczego nie przekreśli.
Do znudzenia jest pani pytana o te półtorej godziny z mistrzostw Europy w Berlinie, które dzieliły finały 400 m i sztafety. Jest już wykuta regułka na pamięć?
To był naprawdę szalony czas, wszystko działo się w tak szybkim tempie, że szczerze powiedziawszy, za wiele z tego nie pamiętam. Nie miałam nawet czasu cieszyć się ze złota na 400 m, bo od razu musiałam zbierać się do sztafety. Natomiast po sztafecie byłam już tak zmęczona, że nie miałam siły cieszyć się dwoma medalami. Zamiast pójść na bankiet, po prostu siedziałyśmy z dziewczynami w pokoju i nie miałyśmy kompletnie na nic ochoty.
Bała się pani, że po wyczerpującym finale 400 m położy sztafetę?
Jak najbardziej, dlatego też w pierwszym momencie podjęłam decyzję, że nie chcę biegać. Chwilę wcześniej walczyłam jednak tylko na swoje konto, a w sztafecie miałam pracować już na innych. Nie chciałam być tą, która zawali na ostatniej zmianie. Wiem, że dziewczyny nie powiedziałyby mi tego i wspierałyby do końca nawet gdyby powinęła mi się noga, ale ja sama czułabym się z tym fatalnie. Obawiałam się tego do samego startu, ale na szczęście te obawy pozostały tylko obawami.
O pani wyczynie zrobiło się bardzo głośno, bo jednak pobiec dwa razy po złoto w tak krótkim odstępie czasu, to coś niecodziennego. Ale z drugiej strony przed mistrzostwami doskonale znałyście terminarz i wiedziałyście, że taka sytuacja może się wydarzyć. Jaki był plan?
Wiedziałyśmy o tym, ale ja przynajmniej próbowałam wyprzeć to z głowy. Starałam się skupić wyłącznie na biegu indywidualnym. Do samego końca starałam się nie myśleć o biegu sztafetowym.
Z czym można porównać ból spowodowany długiem tlenowy u 400-metrowca?
Nie wiem, żadne porównanie nie przychodzi mi teraz do głowy, bo to był chyba najgorszy ból, jaki kiedykolwiek poznałam.
Aż tak?
Zawsze powtarzam, że 400-metrowiec musi się przyzwyczaić do bólu, zaprzyjaźnić się z nim, bo inaczej nie da rady. Bywają treningi, na których po prostu ląduje się z głową w toalecie. Sama niejednokrotnie widziałam, jak dziewczyny wymiotują po biegu. Myślę sobie wtedy tylko „ojeju, jaka biedna”, bo wiem, ile ją to wszystko musi kosztować.
Kibice tego nie widzą, wszyscy tylko cieszą się wynikami, mówią „wow, ale im fajnie, bo byli na zgrupowaniu jednym, drugim, trzecim”. Nikt nie wie, jak to wygląda od środka, ile trzeba włożyć w to roboty, przeżyć, żeby później móc znaleźć się w takim miejscu, w którym dziś jesteśmy.
Po tamtych mistrzostwach stała się pani naszą najpopularniejszą lekkoatletką. To był najbardziej szalony czas?
Tak, bo po tych finałach zaczęła się straszna medialna „nagonka” na mnie. Zawsze oczywiście powtarzam, że to było bardzo miłe, ale z drugiej strony byłam już tym wszystkim potwornie zmęczona. Tym bardziej, że za chwilę jechałam już na kolejne starty. Dopiero w październiku, kiedy pojechałam na wakacje, mogłam sobie w końcu odpocząć.
Jak podobały się pani nagłówki, w których były porównania do Ireny Szewińskiej czy teksty w stylu „bohaterka narodowa”? Można odlecieć.
To pokazało, że jednak było warto tak zasuwać na treningach. Jeszcze w Berlinie mówiłam, że wejście na podium rekompensuje wszystkie bóle, które musiałam znieść przez te wszystkie lata. No i pamiętam też, że oczywiście w swoim stylu palnęłam jakąś głupotę. Rozmawiając z trenerem powiedziałam, że już nigdy więcej nie będę marudziła na treningu, gdy będę musiała biegać jakieś pięćsetki.
Aha…
No właśnie… To był moment słabości, bo tak jak marudziłam wcześniej, tak marudzę do tej pory. Wszystko wróciło do normy, a trener cały czas wypomina mi słowa z Berlina.
Po medalowej serii sztafety niektórzy już przed imprezami wieszają wam medale na szyi. Czujecie to ciśnienie?
Jeśli chodzi o mnie, kompletnie nie zwracam na to uwagi. Na końcu i tak zawsze wszystko weryfikuje impreza docelowa. Nieraz byłyśmy faworytkami, miał być pewny awans do finału, a nie awansowałyśmy. Nie ma co rozdawać medali przed imprezą, trzeba po prostu skupić się na tym, co należy zrobić na bieżni.
Podczas halowych mistrzostw Europy w Glasgow zdobyłyście złoto w sztafecie, ale indywidualnie medalu już pani nie zgarnęła. Inna sprawa, że to był chyba trochę start na wariackich papierach, bo pierwotnie miała pani tam nie jechać.
Troszeczkę tak było, ale nie ukrywajmy – skoro już podjęłam się startu, to oczekiwania były znacznie większe. Czułam się bardzo dobrze, widziałam na stoperze jak wyglądało to na treningach i wiem, że było mnie stać na lepszy wynik (skończyło się na 6. miejscu – red.). Niestety, bieg indywidualny potoczyły się tak, a nie inaczej. Teraz czekam na sezon letni, gdzie w końcu nikt już nie będzie mi przeszkadzał podczas biegu, będę miała swój tor.
Właśnie, co dokładnie wydarzyło się w tamtym finale w Glasgow?
Wdałam się w przepychanki z Holenderką. Zostałam raz odepchnięta, później chciałam atakować, ale wszystkie dziewczyny zaczęły to robić w tym samym momencie, przez co musiałam wyprzedzać je po drugim, trzecim torze. Kompletnie nie mogłam znaleźć sobie miejsca w tym finale. Dalsze miejsce było efektem nieudanego taktycznie biegu.
Jest wiele biegaczek, które potrafią zagrać nieczysto i mocno pracują łokciami?
Mówi się, że tylko mężczyźni walczą nie fair, ale zdarzają się też dziewczyny, od których lepiej trzymać się z daleka, bo biegają agresywnie, potrafią „złokciować”. Takie sytuacje się zdarzają, ale ja też niejednokrotnie wychodziłam zwycięstwo z walki wręcz. Tylko właśnie coś w tym roku nie zagrało. Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, że kiedy ktoś mnie „złokciował”, a ja automatycznie włączyłam hamulec i wycofywałam się. Mąż powiedział, że będziemy musieli nad tym popracować, żebym później to ja wychodziła zwycięstwo z takich starć.
Mocne łokcie mogą przydać się podczas mistrzostw świata w Katarze, które odbędą się już na przełomie września i października. Niecodzienne miejsce, niecodzienna termin.
Nowe doświadczenie, zdecydowanie nigdy nie biegałam o takiej porze roku. Zawsze wyczekiwałam tylko początku sierpnia, dlatego kiedy w ubiegłym roku musiałam biegać na początku września, to byłam już tym faktem załamana. Powiem szczerze, przeraża mnie perspektywa trenowania w tym roku do października, a nawet do końca tego miesiąca, bo przede mną jeszcze igrzyska wojskowe. Ale pocieszające jest to, że tak naprawdę wiele z nas będzie miała te same warunki.
Patrząc na suche wyniki, znacznie bardziej realny wydaje się być medal w sztafecie. Indywidualnie do podium niemal na pewno trzeba będzie zejść poniżej 50 sekund (rekord życiowy Święty-Ersetic to 50,41). Zaprząta pani sobie w ogóle tym głowę?
Najpierw chciałabym zakwalifikować się do finału, to jest najważniejsze. Chociaż oczywiście mam świadomość, że wynik z Berlina daje zwykle w takim finale miejsce 4-6. Zobaczymy co będzie, mam tylko nadzieję, że uda mi się urwać chociaż odrobinę z tego, co pobiegłam przed rokiem w Berlinie. Wtedy będę zadowolona.
Wiele by pani oddała, żeby złamać granicę 50 sekund?
Wiele. Proszę mi wierzyć, naprawdę wiele. Wcześniej taką magiczną barierą było dla mnie złamanie 51 sekund i udało się to zrobić z wielkim przytupem. Szczerze powiedziawszy, jeszcze do niedawna nie myślałam o pokonaniu granic 50 sekund, ale właśnie po Berlinie wiem, że może kiedyś? Jeśli wszystko się dobrze ułoży, to może, może? Na pewno dzisiaj taki wynik jest dla mnie znacznie bardziej realny.
Mistrzostwa świata są oczywiście bardzo ważne, ale to jednak tylko przystanek w drodze do głównego celu, czyli do Tokio. Dla pani będą to już trzecie igrzyska.
Miałam 19 lat, kiedy poleciałam do Londynu. Wielka niespodzianka, bo nawet o tym nie marzyłam. Był to ogromny szok nie tylko dla mnie, ale też dla osób z mojego otoczenia. Jechałam na tamte igrzyska głównie po to, żeby zdobyć doświadczenie, ale byłam strasznie sparaliżowana przed swoim startem. Jak tylko zobaczyłam masę ludzi na trybunach, to pomyślałam sobie „o mamo!”. Dosłownie chciałam uciekać z call roomu, wolałam żeby ktoś inny za mnie pobiegł, bo mi się już odechciało.
Chociaż pamiętam, że ogólnie igrzyska były dla mnie ogromnym przeżyciem: wioska olimpijska, cała otoczka, tyle ludzi, gwiazdy. Jak wiadomo, największą legendą był wtedy Usain Bolt. Pamiętam, że jadał w swoim apartamencie, bo kiedy zjawiał się na stołówce, to ludzie po prostu od razu rzucali się na niego. Widziałam go jednak na stadionie rozgrzewkowym, podobnie jak Sanyę Richards, która wtedy też jeszcze biegała. To osoby, którym zawsze szczególnie przyglądałam się w telewizji, a wtedy miałam okazję zobaczyć je na żywo.
W Rio de Janeiro była już pani znacznie bardziej świadomą zawodniczką.
W Brazylii byłam bardziej skupiona na bieżni, bo jednak w Londynie nosiło mnie tu i tam, chciałam wszystko zobaczyć. Przede wszystkim w Rio biegałam już również indywidualnie, dlatego cele były dużo wyższe. Wypatrywałam swojego startu, były eliminacje, później półfinał. Odpadłam przed finałem, ale i tak byłam zadowolona, bo udało mi się pobić rekord życiowy. Później awansowałyśmy też do finału ze sztafetą (Polki zajęły 7. miejsce – red.). Mam wrażenie, jakby to było wczoraj, a przede mną zaraz kolejne igrzyska.
Oddałaby pani na przykład dwa lata życia za medal olimpijski?
(chwila zastanowienia) Myślę, że tak. To obecnie jedyna impreza, z której nie mam medalu w swoim dorobku. Krążki na MŚ czy ME są ważne, ale każdy sportowiec trenuje przez te cztery lata przede wszystkim po to, żeby zdobyć medal właśnie na igrzyskach olimpijskich.
Aż strach pomyśleć, jakie byłoby wtedy powitane w Raciborzu.
Po Berlinie było świetne, ale wszyscy mówili, że dopiero po Tokio to będzie powitanie. Chciałabym to zobaczyć.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl