Zagrali jeden z najlepszych sezonów w historii NHL, wyrównując rekord w liczbie zwycięstw w sezonie zasadniczym. W składzie mają prawdziwy gwiazdozbiór, wsparty ogromnym zapleczem talentu. Na ich ławce siedzi – zdaniem wielu – najlepszy aktualnie trener w lidze. Tampa Bay Lightning to drużyna, która stała się murowanym faworytem do zdobycia Pucharu Stanleya.
Historia
62 zwycięstwa, 16 porażek w czasie regularnym, 4 po karnych lub dogrywce. Jeden z dwóch najlepszych sezonów, jakie kiedykolwiek w NHL widziano. Ten drugi to lata 1995-1996, gdy ligę zdominowała ekipa Detroit Red Wings. Co ciekawe jednak, „Skrzydła” nie wygrały wtedy Pucharu Stanleya. Na taki sukces ich zawodnicy musieli poczekać jeszcze rok. Bo rekordy w sezonie zasadniczym to super sprawa, ale niewiele znaczy. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Tyler Johnson, zawodnik Lightning.
– Po pierwsze, to było mnóstwo zabawy. Ale tak jak ludzie powtarzają o rekordach i innych rzeczach, tak nikt w zespole nawet nie jest świadomy tego, że coś można pobić czy wyrównać, dopóki tego nie zrobimy. W ostatnich czterech sezonach trzykrotnie dochodziliśmy do finału konferencji lub całej ligi. Zorientowaliśmy się, że zasadniczy sezon nic nie znaczy. Wszyscy w zespole regularnie sobie o tym przypominamy.
Jeśli Tampa Bay naprawdę chce się zapisać w historii, musi pójść drogą innej wielkiej drużyny – Montreal Canadiens z lat 70. W sezonie 1976/77 rozniosła ona ligę z bilansem 60-8-12 (rozgrywano wtedy o dwa spotkania mniej niż dziś), a potem zmiażdżyła wszystkich w play-offach, wygrywając odpowiednio: 4-0, 4-2, 4-0, i bez trudu sięgnęła po Puchar Stanleya. Jasne, cieszyć się wynikiem z sezonu zasadniczego można, ale bez przesady.
– 62 to liczba, którą wcześniej osiągnięto tylko raz w historii. Trzeba oddać zawodnikom i sztabowi, że mimo zapewnienia sobie miejsca w play-offach już jakiś czas temu, wciąż byli w stanie odnaleźć właściwą drogę, by osiągnąć taki rezultat. Nie siedzieliśmy w kółku i nie powtarzaliśmy, że wygramy te 62 razy, ale fajnie, że udało nam się to zrobić – mówił Jon Cooper, trener zespołu. – Kiedy osiągasz taki wynik, to znaczy, że musiałeś być stale na równym, świetnym poziomie. Ten zespół pracował na to przez cały rok.
Wciąż jednak, mimo że Tampa Bay zdominowali ligę, powtarza się, że to nie osiągnięcie na miarę wspomnianych Red Wings czy Canadians. Dlaczego? Bo mieli łatwiej – rozgrywali o dwa mecze więcej od ekipy z Montrealu, a poza tym za sprawą karnych mogli na swoją korzyść rozstrzygać spotkania, które kończyły się remisami. Takiej możliwości nie miała choćby ekipa z Detroit. I kto wie, czy gdyby ją dostała, nie wyśrubowałaby swojego wyniku jeszcze bardziej.
Jak mówi nam jednak Adrian Kowal, jeden z założycieli portalu nhlw.pl, „Błyskawice” też miały swoje utrudnienia:
– Rzuty karne to argument przeciwko Tampie, ale można odbić go za pomocą salary cap. Bo te wielkie zespoły – Montreal z lat 70. czy Detroit z lat 90. nie miały tego ograniczenia. Zakontraktowanie 9-10 gości, którzy kilka lat później trafili do galerii sław, nie było dla nich problemem. Jeśli właściciel miał kasę, to droga wolna. Dziś tak nie można, trzeba mierzyć się z konkurentami i mieścić w realiach finansowych. To jest potężne ograniczenie. Wątpię, że gdyby 20 lat temu w NHL była czapka płac, to Detroit osiągaliby takie wyniki. Bo nie byliby w stanie zakontraktować takich zawodników. Więc okej, Tampa ma ułatwienie w postaci dodatkowych punktów czy karnych, ale ma też utrudnienie w postaci czapki płac. Coś za coś.
Rozmiary dominacji Tampy muszą więc budzić respekt. Zawodnicy z Florydy wygrali sezon zasadniczy z przewagą 21 punktów nad drugim zespołem, wyrównując historyczny rekord zwycięstw i awansując do play-offów na długo przed końcem rozgrywek. Zdobyli też najwięcej bramek, a w defensywie byli czwartą najlepszą ekipą. Jak udało im się osiągnąć poziom, który przez tyle lat był nieosiągalny dla kogokolwiek innego?
Trener
Jon Cooper to zdaniem wielu ekspertów najlepszy aktualnie trener, jaki zasiada na ławkach klubów NHL. Gość, który w Tampa Bay pracuje od początku swojej przygody z najlepszą ligą świata i – jak na razie – sprawdza się w tej roli wręcz znakomicie. Do klubu wszedł na ostatnie 16 kolejek sezonu 2012/13, został do dziś, a w międzyczasie doprowadził ekipę z Florydy do meczów o Puchar Stanleya i (dwa razy) finałów konferencji. Brakuje mu postawienia kropki nad „i”, ale jego pracy nie sposób nie docenić.
Adrian Kowal:
– Pojawiały się głosy, że Tampa to samograj. To trochę taki casus Guardioli, o którym mówi się, że jego drużyny poprowadziłby każdy. A tak nie jest, bo on z tymi chłopakami Cooper współpracuje od lat. Mówię tu o Kuczerowie czy Tylerze Johnsonie, których miał już wcześniej, pracując na „farmie” [mniejszy klub, grający w słabszej lidze, powiązany z drużyną z NHL – przyp. red.] w lidze AHL. Gdy dostał awans i zaczął prowadzić pierwszą drużynę, oni też się rozwinęli i przeszli do niej razem z nim. To taki przeskok jakbyś w piłce prowadził drużynę rezerw, przeszedł do pierwszej i zabrał tych chłopaków ze sobą. I to się pięknie teraz rozwija.
Cooper wyrobił już sobie ogromną markę. To najdłużej pracujący w jednym zespole trener w lidze i gość, o którym mówiło się niedawno, że „Błyskawice” nie tyle powinny, co muszą przedłużyć z nim kontrakt. Na Florydzie widać dobrze o tym wiedzieli, bo zaledwie kilka dni później Jon złożył podpis pod nową umową, wiążącą go z zespołem na kolejne trzy lata.
Dlaczego zasłużył na to przedłużenie? O osiągnięciach już mówiliśmy, ale wystarczy tylko rzut oka na statystyki. To gość, który jest w czwórce trenerów z najlepszymi wynikami (liczba zwycięstw w przeliczeniu na wszystkie mecze) wśród tych, którzy rozegrali ponad 200 spotkań. A on ma ich na koncie zdecydowanie najwięcej, więc – co dość oczywiste – miał też najtrudniej. Dwóch z pozostałej trójki ma już swoje miejsce w hokejowym Hall of Fame. Niedawno Cooper i TBL zaliczyli wspólne zwycięstwo numer 300. Wygląda na to, że za niedługo trzeba będzie porównywać go nie do Guardioli, a Fergusona.
Choć problem polega na tym, że ten drugi w jednym klubie spędził wiele lat, ale też wygrywał największe trofea. Cooperowi (na razie) nie udało się tego połączyć. Ale i tak trudno cokolwiek mu zarzucić. Zbudował doskonały zespół, świetnie zarządza kadrą i potrafi znakomicie motywować swoich zawodników do wznoszenia się na wyżyny umiejętności. Zresztą – niech świadczy o tym fakt, że niemal na każdej pozycji ma najlepszego lub jednego z najlepszych graczy w lidze.
Gwiazdy
Jasne, to że dostał utalentowanych zawodników do prowadzenia, to nie jego zasługa. Ale w innym zespole mogliby nie błyszczeć aż tak. Z innym trenerem, nawet w tym samym klubie, mogliby nie grać tak dobrze. Można dywagować, natomiast z pewnością napisać trzeba jedno: Cooper wyciągnął z nich wszystkich to, co najlepsze. A kogo mamy na myśli?
Po pierwsze, Nikitę Kuczerowa. Rosjanin rozniósł ten sezon. Inaczej nie da się tego opisać. Zdobył 128 punktów (bramki + asysty), pobijając tym samym rosyjski rekord NHL, który miał już swoje lata. Jest faworytem do nagrody MVP, zdecydowanie jednym z najlepszych zawodników, jacy jeździli w tym sezonie po lodzie w USA i Kanadzie. A ma niespełna 26 lat i jeszcze sporo kariery przed sobą. Zresztą niedawno podpisał z zespołem z Florydy nowy, ośmioletni kontrakt.
Kuczerow to zresztą hokejowy freak. Niemal każdą wolną chwilę poświęca na oglądanie gry, studiuje to, jak prezentują się najlepsi, stara się od nich uczyć. Steven Stamkos mówił, że Nikita potrafi napisać do niego w środku nocy, by zapytać, czy widział konkretne zagranie z innego meczu. To też gość, który na każdym treningu przygląda się kolegom i zapamiętuje, jak lubią strzelać na bramkę. Potem wykorzystuje tę wiedzę w praktyce i zagrywa im krążek idealnie.
– Lubię odszukać ich w odpowiednim momencie i podać tak, by mogli strzelić i zdobyć gola. Wiele radości daje mi wykonanie doskonałego podania, które wyląduje na kiju któregoś z nich tak, by mógł po prostu zdobyć bramkę – mówił Rosjanin. I potwierdzał te słowa na lodzie, bo to głównie asystami, a nie bramkami, dobił do 128 punktów. – Sezon był okej. Moją pracą nie jest jednak gadanie o nim, a gra. Nie patrzę na to, ile meczów wygraliśmy. Więcej ważnych spotkań wciąż przed nami.
– Będę szczery – on jest w stanie zaskakiwać cię codziennie swoimi zagraniami. Co jakiś czas, po jednym z jego zagrań, patrzę na asystenta i mówię jedynie: „Mam nadzieję, że to nagraliśmy”. Potrafi zagrać w sposób, jakiego większość zawodników by nie dostrzegła. Obserwuję jego rozwój od kilku lat i wciąż staje się lepszy – mówił za to Jon Cooper.
Dziś każdy traktuje Kuczerowa jak gwiazdę. Ale nie było wcale pewne, że zostanie gościem na takim poziomie. Ba, można wręcz było mieć wątpliwości, czy jego wybór jest rozsądny. – Kuczerow to chłopak wzięty w połowie drugiej rundy, nikt nie był pewny, czy będzie chciał przyjść do NHL. Wcześniej grał bowiem w CSKA Moskwa, a z tymi Rosjanami w NHL różnie bywa, nie wszyscy chcą od razu sprowadzać się do Stanów czy Kanady. Czasami trzeba na nich poczekać kilka lat, aż skończą się kontrakty w ich ojczyźnie. W jego przypadku też nikt się nie spodziewał, że to będzie zawodnik na takim poziomie – mówi Kowal. Na Florydzie zaryzykowali, postawili na Nikitę, a ten odwdzięcza im się po kilku latach w najlepszy możliwy sposób.
Zupełnie inaczej było za to ze Stevenem Stamkosem (dziś kapitan drużyny i, jak się powszechnie uważa, jeden z najbardziej inteligentnych gości grających w NHL) oraz Victorem Hedmanem. To zawodnicy, którzy mieli zostać gwiazdami i tak też się stało. Stamkos w 2008 roku poszedł w drafcie z „1”, rok później Hedman miał numer 2. Obaj trafili na Florydę i stali się filarami, na których Cooper – gdy też tam przyszedł – mógł budować ekipę. Ten drugi w zeszłym sezonie zgarnął zresztą Norris Trophy, nagrodę przyznawaną najlepszemu obrońcy ligi. A nie jest jedyną gwiazdą defensywy „Błyskawic”.
– W obronie Hedman i McDonagh sprawiają, że Lightning mają niesamowity komfort. Bo w 60-minutowym meczu jeden zagra 28 minut, drugi 25 i niemal przez cały czas na lodzie znajduje się jeden, niesamowity defensor. Nie trzeba się posiłkować chłopakami z trzeciej pary, bo ten lider defensywy wciąż gra – twierdzi Adrian Kowal. Wspomniany McDonagh do zespołu trafił w zeszłym roku i z miejsca znakomicie się wkomponował. Razem z Hedmanem – choć na lodzie się zmieniają – tworzą mniej więcej taką parę, jak kiedyś w futbolu Maldini z Baresim w Milanie. Po prostu są najlepsi.
Jeśli mimo wszystko popełnią błąd, Lightning mogą zwrócić się do ostatniej instancji w postaci Andrieja Wasilewskiego. Rosyjski bramkarz jest w tym sezonie zdecydowanie najlepszym golkiperem występującym w NHL. A często powtarza się, że w tych rozgrywkach dobry bramkarz to podstawa – bo bez takiego nie da się wygrać Pucharu Stanleya, po prostu. A Wasilewski… nie jest dobry. On jest znakomity, co najlepiej udowodnił w tym sezonie, broniąc strzały rywali ze średnią .925%.
Atak? Obok Kuczerowa to wspomniany Stamkos oraz Brayden Point, który niedawno skończył 23 lata. Łącznie nabili ponad 300 punktów, znakomicie współpracując ze sobą na parkiecie. Dla rywali to jak mierzenie się z hydrą. Jeśli skutecznie zaopiekowali się Kuczerowem, odcinając tym samym jedną głowę, dwie pozostałe robiły robotę. A w każdej chwili kolejnych kilka mogło wejść z ławki.
Głębia
Całkiem prawdopodobne, że nie ma w NHL drugiego zespołu, który miałby tak szeroki skład. Kumulacja talentu na Florydzie jest taka, jakby zjechało się tam nagle pół ligi i stworzyło jeden superklub. O tyle to jednak ciekawe, że w Tampie znakomicie prowadzą politykę kadrową. Bo w czasach salary cap w teorii żaden zespół nie powinien być w stanie stworzyć takiej ekipy. A im się udało.
– Właśnie ze względu na salary cap nie mogli robić żadnych przesadnych zmian w składzie przed tym sezonem, więc nawet nie próbowali. To jest jednak niesamowita sprawa, że udało im się stworzyć taką drużynę. Zaskoczeniem jest, że byli aż tak dobrzy, bo odjechali reszcie ligi i to znacznie. Na pewno główną przyczyną jest to, że świetnie draftują i rozwijają swoich zawodników. Tam nie ma zbyt wielu ludzi z zewnątrz, tylko sami rozwinęli wszystkich tych graczy typu Kuczerow, Stamkos czy Johnson – mówi Kowal.
Johnson to zresztą fajny przykład. Znakomicie prezentował się w niższych ligach, świetnie też w młodzieżowej kadrze USA, ale nikt nie wyciągnął go w drafcie, bo obawiano się, że nie podoła ze względu na swoje warunki fizyczne (jest niski jak na gracza NHL, mierzy 175 centymetrów, nie był też przesadnie dobrze zbudowany). Po tym zawodzie rozważał rozpoczęcie studiów, chciał zostać anestezjologiem. Wtedy dostał telefon z Florydy. Dzwonił menedżer zespołu, który chciał go zaprosić do gry w „farmie” ekipy Błyskawic. Dotarł z nią do finału rozgrywek, w tym samym sezonie zadebiutował w pierwszym zespole. A potem już w nim został.
– Mnóstwo jest takich przykładów. Chyba nawet lepszym jest chłopak, który zwie się Yanni Gourde, bo on w ogóle nie był draftowany do NHL. Trafił do niej kuchennymi drzwiami po latach. Wcześniej grał na drugim czy nawet trzecim poziomie rozgrywek. Ale był cierpliwy, w końcu dostał swoją szansę. To też nie jest jakiś młody zawodnik, ma 27 lat, ale w NHL gra dopiero drugi rok. To też przykład, że na Florydzie posiłkują się graczami nie tylko wysoko draftowanymi, ale potrafią znaleźć takie perełki w różnych miejscach i na różnych poziomach.
Jaki jest tego efekt? Taki, że „Błyskawice” mają w składzie świetnych zawodników ze stosunkowo niskimi kontraktami (weźmy pod uwagę choćby graczy takich jak Ondrej Palat, J. T. Miller czy Alex Killorn. Nie wspominając już Anthony’ego Cirellego, który rozgrywa swój pierwszy pełny sezon w NHL i na koncie ma już 19 trafień), dzięki czemu największe gwiazdy mogą dostać wyższe wynagrodzenie. W ten sposób włodarze klubu stworzyli skład i z odpowiednią głębią, i odpowiednimi umiejętnościami. Nie musieli wybierać, skorzystali po prostu z promocji „dwa w jednym”. I trzeba bić im za to brawo, bo to spore osiągnięcie przy salary cap, które powinno skutecznie to utrudniać. Przynajmniej na taką skalę, jak ma to miejsce w ekipie trenera Coopera.
Efekt jest też taki, że to najlepszy sezon w historii klubu i jeden z najlepszych w historii ligi, a najlepszy od wprowadzenia ograniczeń finansowych. Że Tampa zarówno z przodu, jak i z tyłu gra na poziomie mistrzowskim. Że zawodnicy z Florydy zdominowali rozgrywki sezonu zasadniczego. Że w zdobywanych i traconych golach oraz różnicy bramek plasują się w czołówkach historycznych tabel. Że urządzali sobie regularne kanonady i aplikowali rywalom po pięć czy sześć goli. Że mogli odpowiednio rotować kadrą, czego zabrakło choćby w poprzednim sezonie. Że trzech z ich zawodników przekroczyło 40 bramek. Że również trzech osiągnęło najlepszy wynik punktowy w swojej karierze. I tak dalej. Tego jest naprawdę mnóstwo i moglibyśmy pewnie ciągnąć tę wyliczankę przez kolejnych trzydzieści linijek. Sęk w tym, że liczy się tak naprawdę jedno.
– Musimy pamiętać, że to wszystko w Tampie się za niedługo – może nawet po tym sezonie – rozpadnie, bo nie zmieszczą wszystkich zawodników pod czapką płac. Będą musieli się ratować oddając dwóch-trzech zawodników, którzy dużo zarabiają. Można powiedzieć, że dla nich w tym roku to jest „puchar albo nic”, bo za rok tak mocnej kadry po prostu mieć nie będą – mówi Adrian Kowal.
Klątwa zaatakuje?
Błyskawice zdobyły w tym sezonie NHL 128 punktów. Od wprowadzenia salary cap to najlepszy wynik. Na kolejnych miejscach tej listy znajdują się ekipy Red Wings z sezonu 2005/06 (124 punkty) i Washington Capitals z 2009/10 (121), 2015/16 (120) i 2016/17 (118). Co je łączy? Żadna ze wspomnianych nie zdobyła Pucharu Stanleya, mimo że zdominowała sezon zasadniczy. I tylko Lightning wciąż mają na to szanse.
Za zdobycie największej liczby punktów w lidze przyznaje się Presidents’ Trophy. Od czasu jego wprowadzenia, w 1986 roku, zaledwie osiem ekip, które je dostały, wygrało potem Puchar Stanleya. To mniej więcej 25% nagrodzonych. W tym tysiącleciu zrobiły to trzy drużyny (a od wprowadzenia salary cap dwie), ostatni raz w sezonie 2012/13, gdy po tytuł sięgnęli Chicago Blackhawks. To na tyle ciekawe zjawisko, że zaczęło się mówić o „klątwie”, która ciąży nad najlepszym zespołem sezonu zasadniczego. A hokej grany w play-offach bardzo różni się od tego, który potrzebny jest, gdy walczy się w ligowej tabeli. Zawodnicy z Tampy przekonywali się o tym już w poprzednich latach, ale i… w pierwszym meczu pierwszej rundy play-offów.
– Mecz z Columbus to fajny przykład tego, jak Tampa grała cały sezon. Mimo że szybko wyszli na prowadzenie 3-0, to dalej parli do przodu, wymieniali podania, kreowali sytuacje, grając na dużym ryzyku. To się na nich zemściło, bo ta pierwsza bramka dla Columbus to sytuacja sam na sam po kontrze, gdzie obrońca wyjechał daleko, stracił krążek i stracili bramkę. Doświadczona drużyna powinna się zachować inaczej, cofnąć do defensywy i spokojnie dowieźć wynik. Oni za to cały czas grali do przodu, trochę na „hura!” – mówi Adrian Kowal. Jakim wynikiem zakończyło się to spotkanie? 4:3 dla rywali, którzy – łagodnie rzecz ujmując – faworytami do zwycięstwa nie byli. Zresztą wciąż wydaje się, że w rywalizacji do czterech wygranych stoją na straconej pozycji. Bo Błyskawice powinny ich łatwo pokonać, najpewniej w pięciu meczach.
Z drugiej strony jednak eksperci wskazywali na to, że w grze Lightning da się dostrzec kilka mankamentów. Jakich? Choćby to, że zawodnicy z Florydy otrzymywali dużo kar, często grali przez to w osłabieniu. Ostatecznie zebrali ich najwięcej w lidze, a jeśli chodzi o minuty spędzone przez nie na ławce za wykluczenia, byli na trzecim miejscu. O ile w sezonie zasadniczym przeszkadzało to co najwyżej w zdobyciu punktu czy dwóch więcej, o tyle w play-offach może okazać się bardzo istotne. Tym bardziej, że kary zbierają u nich wszyscy, bez względu na pozycję czy rolę na lodowisku. 66 minut miał na swoim koncie na przykład Kuczerow, trzeci najczęściej karany gracz zespołu. Steven Stamkos zebrał ich 37. Jak na gościa o reputacji cholernie inteligentnego zawodnika – bardzo dużo.
Poza tym nie radzili sobie w tyłach. Gdyby nie niesamowity Wasilewski, całkiem prawdopodobne, że mieliby na koncie mniej zwycięstw i punktów. Dopuszczali rywali do stosunkowo wielu sytuacji pod własną bramką – Może nie było ich bardzo dużo, ale gdzieś w okolicach ligowej średniej. Powinni zagrać w tej defensywie nieco „ciaśniej”, szczególnie, że są tak mocną ekipą – mówi Kowal. To wszystko nie powinno im jednak przeszkodzić w ograniu Columbus Blue Jackets, nawet mimo porażki w pierwszym spotkaniu.
Schody zaczną się potem, gdy – najprawdopodobniej – trafią na drugą drużynę swojej konferencji – Boston Bruins. System play-offów w NHL jest bowiem taki, że wszystko najpierw rozgrywa się wewnątrz dywizji, a dopiero potem w grę wchodzi cała konferencja. A że dwie najlepsze ekipy na Wschodzie grały w jednej i tej samej dywizji, to któraś pożegna się z rozgrywkami stosunkowo szybko. W teorii powinni być to zawodnicy z Bostonu (tak też typują bukmacherzy, którzy Tampie daję 21% szans na wygranie Pucharu Stanleya, podczas gdy żaden inny klub nie miał ich nawet 9%). W praktyce – wszystko się może zdarzyć.
– Niewiele zespołów zrobiło to, co osiągnęliśmy my. Możemy jednak dołożyć w tym sezonie jeszcze więcej historii. Mamy kolejną okazję, by osiągnąć coś wielkiego. Naszym celem jest wygranie mistrzostwa. Każdy zespół powinien z taką myślą rozpoczynać sezon. Nigdy nie wiesz, co się stanie. Wiemy, że spoczywa na nas presja oczekiwań. Musimy po prostu tam wyjść i pozwolić naszej grze przemówić za nas. Chcemy wygrać mistrzostwo – mówił Steven Stamkos.
Pytanie, czy za słowami faktycznie pójdą czyny. Bo pierwszy mecz play-offów zasiał nieco wątpliwości.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix