Można było wykorzystać prezent od Zagadou w standardowy sposób, po prostu minąć bramkarza i walnąć do pustaka. Ale standardowe wyjścia nie są dla stworzone dla Roberta Lewandowskiego. Nie, gdy można strzelić swoją dwusetną bramkę w Bundeslidze akurat w Der Klassikerze i to o taką stawkę.
Wszystko wyglądało tak, jakby Lewy chciał przypieczętować swoją jubileuszową bramkę z przytupem. Przed tygodniem zmarnował trzy setki w starciu z Freiburgiem, zupełnie jakby ten mecz był zbyt mały na świętowanie tak wielkiej, okrągłej, imponującej liczby. Gdy Zagadou w absurdalny sposób podał przed własną bramką i Lewy wyszedł sam na sam, pewna jego cząstka mogła się zaśmiać, że nie taki był plan: na tę okazję miał pokazać coś spektakularnego, a nie strzelić zwykłego gola po błędzie obrońcy.
Ale nawet gdy okoliczności nie sprzyjają, Lewandowski jest w stanie zrobić coś niezwykłego. Nie minął bramkarza byle jak, mimo że opcji miał wiele, nie interesowało go wjechanie z piłką do pustaka. Podrzucił piłkę nad bezradnym Buerkim i strzelił wolejem z powietrza. Z prostej sytuacji wyszło coś, co będzie wspominało się jeszcze po latach.
Dwusetna bramka w Bundeslidze przyklepana.
Ale o jubileuszu Lewandowskiego nikt dziś w niemieckich tramwajach rozmawiał nie będzie. Mecz Borussii z Bayernem wreszcie wywoływał emocje nie tylko ze względu na rangę spotkania i konteksty pozapiłkarskie. Wreszcie nie był rozgrywany w momencie, gdy jest już po herbacie. Stawka była ogromna, bo…
a) w przypadku zwycięstwa Borussii. ta miałaby pięć punktów przewagi, a więc znalazłaby się na autostradzie do mistrzostwa Niemiec,
b) gdy zaś wygrałby Bayern, Bawarczycy znów znaleźliby się na czele stawki i mieli wszystko w swoich nogach.
Bayern wraca więc do gry w WIELKIM stylu. To nie było zwyczajne przegonienie Borussii. To było przegonienie z publicznym wytarganiem za uszy, wychłostaniem po tyłku i pomazaniem markerem twarzy. To, co Lewy i spółka zrobili z obrońcami Borussii, powinno być pokazywane w telewizji tylko ze znaczkiem 16+. To nie był Der Klassiker, to był Der Wpierdoler.
Gdyby Bayern zapakował do przerwy szóstkę, nikt nie byłby zdziwiony. Zaczęli konwencjonalnie – od gola Hummelsa po rzucie rożnym (główka na długi słupek, przysnęli Piszczek i Akanji). Niemiecki obrońca skakał później najwyżej w polu karnym po kornerach jeszcze dwukrotnie – i w obu sytuacjach zapachniało bramką. Nieco po kwadransie wspomnianego gola zdobył Lewy i było już wiadomo, że Borussia jest na deskach.
Do tego momentu jeszcze jakoś to wyglądało. Udało się nawet stworzyć setkę, jeszcze przy 0:0, jedyną tak naprawdę dobrą okazję BVB przez cały mecz. Modelowa była to kontra – Bruun Larsen poklepał piętką na boku boiska, w tempo wypuścił Reusa, ten nie podpalił się wrzutką do szturmującego kolegi, a przytomnie wycofał ją w drugie tempo do Dahouda, który – sam tylko wie jak – walnął w słupek. Jeszcze wtedy wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej.
Taką taktykę przyjęła Borussia na dzisiejszy klasyk – schować się za gardą i od czasu do czasu rzucić większe siły na kontratak. Bayern jednak rozpoczął demolkę i po drugiej bramce nie dawał Borussii nawet powąchać piłki, jakby ta była jakimś Augsburgiem czy Norymbergą, a nie liderem tabeli. Efekt numer jeden – kolejna bramka, tym razem Javiego Martineza, który zgrabną pasówką poprawił wolej Muellera i strzał karate Lewandowskiego. Efekt numer dwa – Gnabry uciekający w polu karnym spod krycia Akanji i strzelający gola głową.
Wymowne – najniższy na boisku dobija Borussię właśnie golem z bańki. Cztery do zero do przerwy.
W przerwie trener Favre stanął przed Himalajami w zakresie motywacji zawodników, pewnie padło odwołanie do słynnego Revierderby zakończonego wynikiem 4:4, ale po zmianie stron wcale nie zobaczyliśmy Borussii… Odwracającej losy spotkania? No nie, tego oczekiwałby co najwyżej niepoprawny optymista. Ale chciałoby się zobaczyć drużynę jakkolwiek odmienioną, ocierającą pianę z pyska, podgryzającą rywala. Nic takiego nie miało miejsca, Bayern z kolei nie forsował tempa. Swoje sytuacje stwarzał głównie Lewy – najpierw nie przeciął wślizgiem podania Alaby (było ono trochę za mocne), później, znów na wślizgu, przeszarżował z siłą i strzelił nad bramką, na końcu – nieprzypadkowo do trzech razy sztuka – trafił do pustaka po podaniu Gnabry’ego.
Co za spektakularne naprężenie muskułów i pokazanie całemu światu, kto rządzi w Bundeslidze. Jeśli Borussia będzie potrafiła otrząsnąć się po takim oklepie, a Bayern zgubi więcej punktów niż rywal w walce o mistrzostwo, mocno się zdziwimy. Dziś Borussii nie wychodziło nic. Jedynym celnym uderzeniem był strzał rozpaczy Piszczka – lewą nogą, z dużego dystansu, który nie miał prawa się udać. Na samym końcu dortmundczycy uznali, że skoro nie urwą punktów Bayernowi, to chociaż wyeliminują mu najlepszego gracza, Lewego, który był raz po raz prowokowany czy to przez Delaneya, czy przez Reusa czy Witsela. Polak zachowywał zimną krew, odpłacił się równie chamską postawą tylko raz, za co zobaczył jedynie żółtko. Nawet sprowokowanie czerwonej kartki dla Polaka nie udało się dziś Borussii.
Sami spuentowali tym samym dzisiejszą deklasację w najlepszy z możliwych sposobów.
Bayern Monachium – Borussia Dortmund 5:0
’10 Hummels, 17’, 89’ Lewandowski, 41’ Martinez, 43’ Gnabry
Fot. NewsPix.pl