Osmany Juantorena, Joandry Leal, Robertlandy Simon – już w środę zobaczymy ich w Łodzi podczas półfinału Ligi Mistrzów, w którym Skra Bełchatów powalczy z Cucine Lube. Co łączy tych trzech gości oprócz gry w jednym klubie? Każdy z nich urodził się na Kubie, ale jednocześnie żaden z nich nie gra w reprezentacji swojego kraju. A przecież gdyby do tego tercetu dorzucić jeszcze Wilfredo Leona, to ich reprezentacja byłaby murowanym faworytem każdej imprezy. Przez komunistyczny reżim jest to jednak niemożliwe i światowa siatkówka straciła być może drużynę wybitną.
– Człowiek ogląda albumy, filmy, słucha na okrągło muzyki z Buena Vista Social Club, która podbiła Amerykę i Europę, ale nie ma o niczym pojęcia, dopóki nie dotknie ziemi, nie poczuje zapachu powietrza, nie zobaczy naprawdę rozpadającego się miasta. Tak, rozpadającego się, rozkładającego się, gnijącego, cuchnącego spalinami i ściekami, złamanego, przetrąconego, ale gdzieś w środku ciągle tlącego się żarem ludzi, którzy tam mieszkają – tak swój pierwszy przyjazd do Hawany wspominał Artur Domosławski, reportażysta specjalizujący się w tematyce Ameryki Łacińskiej.
Można powiedzieć, że trochę podobnie jest z kubańską siatkówką. Człowiek ogląda mecze, przygląda się grze Kubańczyków występujących w najmocniejszych klubach Europy, ale nie ma pojęcia, jak bardzo potępiani w ojczyźnie są niektórzy z nich. A siatkarze zarabiający na chleb za granicą są tam uznawani za zdrajców, winowajców upadku reprezentacji. To znaczy Kubańczycy oczywiście wciąż mają swoją kadrę, ale dziś to druga liga w światowej siatkówce, bo drużyna jest młoda i grają w niej zawodnicy z rodzimej ligi.
Kiedy „prawdziwi Kubańczycy” zbierali w ostatnich latach łomot na kolejnych imprezach, przedstawiciele wybitnego pokolenia gwiazdorzyli w Europie. Juantorena, Leal i Simon to dziś pierwszoplanowe postaci włoskiego Cucine Lube Civitanova. Pierwszy z nich od 2015 r. gra też w reprezentacji Włoch, drugi od tego roku będzie mógł czarować w kadrze Brazylii, a trzeci jest w pewnym sensie… bezpaństwowcem. Simon nie gra dla Kuby, ale dla innych krajów też nie, chociaż bardzo by chciał. Facet zgłaszał już chęć przyjęcia obywatelstwa we Włoszech, Argentynie, Kanadzie i Bułgarii, ale wszędzie sprawy nie udało się załatwić. I wcale nie ze względu na formę, bo to jeden z najlepszych środkowych świata, ale przez zagmatwane procedury oraz zgodę, która musiała wypłynąć także z kubańskiego związku siatkówki. Simon miał akurat znacznie mniej szczęścia niż dwaj wspomniani koledzy z klubu czy też Wilfredo Leon, który od czterech lat ma biało-czerwony paszport i za kilka miesięcy zadebiutuje w reprezentacji Vitala Heynena.
A to oczywiście tylko najgłośniejsze nazwiska, bo z gorącej wyspy wbrew Komunistycznej Partii Kuby przez lata wyjechało znacznie więcej siatkarzy.
Wygrałeś premię? Oddajesz większość Fidelowi
Zapaść kubańskiej siatkówki to przypadek absolutnie wyjątkowy, bo to kraj tak samo ważny dla tej dyscypliny, jak Brazylia dla futbolu, czy Jamajka dla biegów sprinterskich. Jest to po prostu nacja naturalnie stworzona do odbijania piłki.
To siatkarskie Klondike, bo mało kto ma takie złoża talentów. Kubańczycy są ponadprzeciętnie skoczni i dynamiczni, co wynika m.in. z nieco innej struktury mięśni, niż u graczy z innych stron świata. Jak twierdzą specjaliści, siatkarze z Kuby mają więcej włókien odpowiedzialnych za skoczność, dzięki czemu łatwiej jest im utrzymać odpowiedni poziom dynamiki. – Oni mają w nogach sprężyny. Nie widziałem nacji, która skacze tak wysoko – mówił o nich Andrea Anastasi, który jako selekcjoner reprezentacji Polski kilkakrotnie mierzył się z Kubą.
Nic więc dziwnego, że reprezentacja tego kraju przez lata była w światowym topie. Jej złote czasy to przede wszystkim lata 90. i przełom wieków. Kadra zdobyła wówczas srebrny i brązowy medal mistrzostw świata, aż siedmiokrotnie stawała na podium Ligi Światowej i regularnie wskakiwała na pudło prestiżowego Pucharu Wielkich Mistrzów. W tym okresie zabrakło jej tylko medalu olimpijskiego, dlatego do dziś tym jedynym pozostaje brąz z 1976 r. z Montrealu. Znacznie lepiej szło na tym polu paniom, bo żeńska drużyna zdobywała mistrzostwo olimpijskie w Barcelonie, Atlancie i Sydney.
Siatkarze wszystkie te sukcesy odnosili będąc formalnie amatorami i nie wyściubiając nosa z kraju. Wszystko z powodu dekretu zakazującego profesjonalnego uprawiania sportu, który w 1961 r. po rewolucji kubańskiej podpisał Fidel Castro. Był to więc model nieco podobny do tego, który funkcjonował u nas w czasach PRL-u: treningi były łączone z fikcyjnym etatem w zakładzie pracy.
Jeśli chodzi o samą siatkówkę, kubańscy gracze nawet w chwili największych sukcesów przez lata mogli liczyć jedynie na około 15-20 dolarów miesięcznego stypendium, a jeśli przy okazji medalu na dużej imprezie dostali premię od organizatorów, mogli zostawić sobie z tego tylko 15 proc. Reszta stanowiła daninę dla ojczyzny. A jeśli któryś z zawodników chciał wyjechać grać w zagranicznej lidze, musiał otrzymać specjalne zezwolenie od ministra sportu. A ten wydawał takie niezmiernie rzadko.
Nic więc dziwnego, że gracze w końcu zaczęli kombinować, jak wyrwać się do Europy i robić prawdziwe kariery nawet kosztem zamknięcia sobie drogi do reprezentacji. Do najsłynniejszej masowej ucieczki doszło w 2001 r., kiedy drużyna była na zgrupowaniu w Belgii. Z hotelu prysnęło wtedy aż sześciu czołowych zawodników reprezentacji: Leonel Marshall, Yasser Romero, Angel Dennis, Ramon Moya Gato, Jorge Luis Hernandez i Ihosvany Hernandez. Gracze poprosili o azyl polityczny, aby zostać na stałe w Europie. Ostatni z wymienionych zawodników w latach 2007-2009 występował nawet w naszej Resovii Rzeszów. Z tego grona największe kariery zrobili z kolei Marshall i Dennis, którzy byli gwiazdami ligi włoskiej i tureckiej.
Wicemistrzostwo świata i bye bye
Prowadzenie reprezentacji Kuby to syzyfowa praca. Każdy kolejny trener mógł wtoczyć głaz na samą górę, ale wiedział, że ten zaraz się spieprzy, bo dyla do Europy dadzą kolejni zawodnicy. Tak było właśnie po belgijskiej dezercji. Wprawdzie udało się odbudować kadrę na tyle, aby ta w 2005 r. zdobyła brązowy medal Ligi Światowej, ale niewiele później ze zgrupowania w Bułgarii zbiegli Raydel Poey i Yasser Portuondo i znów trzeba było łatać skład. Jakby tego było mało, wynikła też słynna afera z Osmanym Juantoreną, która okazała się być końcem i jego reprezentacyjnej kariery.
Obecny gwiazdor Lube przed mistrzostwami świata w 2006 r. wpadł na dopingu, przez co został zdyskwalifikowany na dwa lata. Od początku utrzymywał jednak, że afera była dmuchana. Jego zdaniem doszło do prowokacji, ponieważ działacze kubańskiej federacji nie chcieli zgodzić się na jego wyjazd do Włoch (wcześniej grał w rosyjskiej Ufie, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że jego znany wujek Alberto Juantorena był wiceministrem sportu). W trakcie zawieszenia przyjmujący dostał jednak propozycję kontraktu w Trentino i postanowił z niej skorzystać. Konsekwencje były jednak dla niego bolesne – kubańska federacja przedłużyła mu dyskwalifikację o kolejny rok za niesubordynację, a więc w sumie wysłała go na banicję na trzy lata. Włosi jednak byli tak napaleni na Juantorenę, że płacili mu wyłącznie za trenowanie, cierpliwie czekając, aż minie okres karencji i wielki talent będzie mógł normalnie grać.
– To nie jest częsty ruch w sporcie, żeby zatrudniać zawodnika niezdolnego do gry, ale Kubańczycy byli bardzo łakomym kąskiem dla klubów w Europie. Oni swoją fizyką przewyższają zawodników z innych krajów świata, co potwierdzają dziś tacy gracze jak Leon czy Simon. Trento dostrzegło potencjał w Juantorenie, zdecydowało się na taki krok, przez rok bardzo ciężko nad nim pracowało i to przyniosło korzyści. Włosi wyciągnęli go na szczyty siatkarskiego świata – opowiadał Łukasz Żygadło, który przez pewien czas był jego klubowym kolegą.
Dalsza historia jest już doskonale znana: w 2011 r. Osmany otrzymał włoskie obywatelstwo, a w 2015 r. rozegrał pierwszy mecz w barwach Italii. Stało się tak jednak dopiero po tym, jak Kuba odrzuciła jego akces do gry w kadrze. Juantorena, kiedy grał już we Włoszech, ale nie przyjął jeszcze tamtejszego paszportu, wybrał się raz do ojczyzny chcąc wyciągnąć rękę do federacji. Chciał nawet zafundować związkowi prezent w postaci… samochodu terenowego, ale nic to nie dało. Usłyszał, że może wrócić do kadry, ale tylko jeśli zerwie kontrakt zawodowy we Włoszech.
Po zamieszaniu z Juantoreną kubański scenariusz znów był podobny. Do reprezentacji weszło nowe pokolenie, co dało drużynie z Karaibów wicemistrzostwo świata w 2010 r. Kuba grała świetnie i przegrała dopiero w finale z Brazylią.
To była ekipa, która mogła śmiało celować w medal na igrzyskach olimpijski w Londynie, ale znów doszło do masowych wyjazdów – z dwunastki powołanej na tamten turniej można dziś na palcach jednej ręki policzyć tych, którzy zostali na Kubie. To właśnie wtedy do Europy wyjechali m.in. Leal, Simon i Wilfredo Leon (chociaż on akurat pomógł jeszcze zdobyć brąz Ligi Światowej w 2012 r.). Kubańczycy nie mieli oczywiście najmniejszych problemów ze znalezieniem pracodawcy, bo po mistrzostwach świata zapanował boom na graczy tej nacji.
Kolejny świetny rocznik nie będzie już musiał uciekać?
Kuba to wiele talentów, ale wyciągnięcie ich stamtąd zawsze było bardzo skomplikowane prawnie i logistycznie. Z perspektywy menadżerów jest to być może nawet najtrudniejszy rynek. Najlepszym przykładem może być tutaj doskonale znana polskim kibicom akcja pod kryptonimem „Leon”, którą prowadził jeden z czołowych polskich menadżerów Andrzej Grzyb. Wyciągnięcie Wilfredo z Kuby było jednak o tyle trudniejsze, że pomysłodawcy od początku dążyli do tego, aby był to wyjazd oficjalny.
– Bardzo długo załatwialiśmy wszystkie dokumenty, żeby tak się stało. Nie informowaliśmy federacji po zakończeniu sezonu 2012, że Leon chce wyjechać. Dlatego zdążył zaliczyć wojsko, studia, przeprowadzić rodziców do Hawany. Gdyby poinformował o tym wcześniej, to nie byłoby szans tego wszystkiego przeprowadzić, bo zostałoby to przyblokowane – opowiadał w 2015 r. rozmowie z Interią Andrzej Grzyb. – Myśmy go nie “kradli”. Znaliśmy doskonale przypadki innych sportowców, m.in. Salasa, Hernandeza. Oni teraz kończą kariery, a na Kubę nie mogą wrócić, bo zostaliby aresztowani. To pokłosie tego, że uciekali w trakcie zawodów. W przypadku Wilfredo Leona załatwiliśmy wszystkie formalności, żeby dostał prywatny paszport, mógł wyjechał z wyspy oficjalnie i w każdej chwili wrócić. Zresztą jeździ na Kubę na wakacje, kontaktuje się z rodziną. W tym przypadku mamy bardzo czystą kartę (chociaż Leon i tak został czasowo zawieszony przez rodzimą federację – przyp. RB).
Kiedy pytamy dziś Grzyba o kulisy pracy na rynku kubańskim, nie chce jednak o tym opowiadać. Jak mówi, musi zachować dyskrecję, bo inaczej mogłoby to zniszczyć jego biznes w tym regionie. Chociaż miałby co opowiadać, bo jak przyznaje „posiada materiały, dokumentacje i fotografie, których nie mają nawet Kubańczycy”. Podkreśla też, że praca na Kubie to zawsze bardzo duże ryzyko. Wykładanie niemałych pieniędzy na dalekie podróże, hotele i ściągnie ludzi wcale nie musi się później zwrócić.
Jest jednak szansa, że wyjazdy zawodników z Kuby nie będą aż tak bardzo skomplikowane. W ostatnich latach z wyspy wysłano kilka sygnałów, które mogą zwiastować pewną liberalizację przepisów. Władze Kuby najwyraźniej powoli rozumieją, że dyskwalifikowanie sportowców za podpisywanie zagranicznych kontraktów fatalnie wpływa na wyniki kadr narodowych, dlatego złagodziły nieco retorykę. W przypadku siatkówki efektem tej zmiany były ubiegłoroczne informacje, według których federacja zgodziła się rzekomo na powrót do reprezentacji banitów, ale oczywiście tych, którzy nie przyjęli w międzyczasie innego obywatelstwa. Zaczęto też przebąkiwać, że rozważane jest częstsze dawanie zielonego światła na wyjazdy graczy do innych lig. Czy faktycznie tak będzie i kubańska siatkówka będzie mogła powoli odbudowywać swoją potęgę?
Jedno jest pewne, problemem jest polityka i skostniałe prawo, a nie brak utalentowanych siatkarzy. Kubańskie źródełko nie wysycha, czego dowodem jest ciekawe pokolenie stanowiące obecnie o sile reprezentacji. W większości są to bowiem wicemistrzowie świata U-21 z turnieju rozegranego w 2017 r. Skoczni i dynamiczni Kubańczycy przegrali wtedy tylko z Polską.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. “Volley Country”, volleywood.net