Piotr Parzyszek raczej nie zostanie w tym sezonie królem strzelców Ekstraklasy. I tu nawet nie chodzi o to, że dopiero wiosną wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie, że trafiać do bramki zaczął w październiku, że strata do Angulo i reszty jest już zbyt duża. Kilka spotkań takich jak to z Lechią i przy bardzo dobrej skuteczności to jeszcze mogłoby się udać. Ale dziś, na stadionie lidera, Parzyszek chyba nie strzeliłby gola nawet wtedy, gdyby cała ekipa przeciwników dostała rozwolnienia i udała się do ubikacji.
Do trzech razy sztuka? Nic z tych rzeczy. Do pięciu? No wybaczcie, ale też nie. Właśnie tyle dobrych lub bardzo dobrych okazji naliczyliśmy byłemu napastnikowi De Graafschap. Aż sobie je wynotowaliśmy, bo dawno nie widzieliśmy takiej konsekwencji w pudłowaniu.
4. minuta – Konczkowski wykłada piłkę Parzyszkowi gdzieś na jedenasty metr od bramki – strzał obok.
22. minuta – Parzyszek wygrywa w polu karnym walkę o górną piłkę, ale strzela nad poprzeczką.
42. minuta – Hateley kapitalnie znajduje Parzyszka w polu karnym, ale ten strzela w Kuciaka.
53. minuta – Parzyszek w polu karnym kręci obrońcami Lechii, ale jego uderzenie trafia w słupek.
57. minuta – Kuciak świetnie broni strzał piłkarza Piasta, a przy dobitce Parzyszka jest bezrobotny – strzał leci nad bramką.
Jasne, widzieliśmy już gorsze pudła tego chłopaka, bo przecież z Lechem nie trafił z 15 centymetrów, ale jeśli chodzi o to, ile razy zaprzepaścił wysiłek kolegów, to jego najgorszy występ od momentu przenosin do Polski. Jego gra mogła się dziś nawet podobać, ale co z tego, skoro w najważniejszej statystyce widnieje smutne jak twarz byłego selekcjonera zero. Tym bardziej, że o ile na przykład wtedy przeciwko Kolejorzowi szybko wyręczył go Felix, o tyle dzisiaj koledzy z gliwickiego zespołu również nie potrafili znaleźć sposobu na Kuciaka, który wyciągnął z szafy pelerynę Supermana i obronił wszystko, co mógł obronić.
W takiej formie Słowak chyba potrafiłby obronić nawet pracę doktorską z astrofizyki, głupoty wygadywane przez Sa Pinto i kibica Cracovii zagubionego w ciemnej uliczce wśród Sharksów. Klasa.
Ale nawet gdyby Kuciak stanął przy swojej robocie na rzęsach, Lechia bez skuteczności pod bramką Placha mogła ten mecz z dobrze dysponowanym Piastem tylko zremisować. Tak się jednak nie stało, bo lider z Gdańska w żadnym stopniu nie jest “parzyszkowaty”. Jest wyrachowany i skuteczny. Niby już dawno powinniśmy przejść do porządku dziennego nad tym, że drużyna Stokowca wygrywa mecze, w których wcale nie jest zdecydowanie lepsza (lub po prostu lepsza), ale cały czas imponuje nam jej konsekwencja w takim a nie innym graniu.
Dziś sprawę załatwiły stałe fragmenty gry, po których strzelali stoperzy – Augustynowi siadło soczyste uderzenie po nie najlepszym piąstkowaniu Placha, a Nalepa wykorzystał świetnie rozegrany wolny i wrzutkę Mladenovicia. Inne okazje? Oczywiście, że były, choćby strzał Łukasika z początku drugiej połówki, ale na tak naprawdę czystą trzeba było czekać do doliczonego czasu gry, gdy Flavio wypuścił Sobiecha. Ten nie trafił, ale akurat do tego już się przyzwyczailiśmy.
Niedziela, godzina 18. Zimne piwko samo wychodzi z lodówki, smakowite przekąski czekają na stole, choć fotele są tak wygodne, że aż nie chce się z nich podnosić. Mniej więcej tak wyobrażamy sobie teraz komfort oglądania meczu Legii z Wisłą Kraków przez graczy Lechii. Udało się za jednym zamachem ostudzić zapał aspirującego Piasta i podnieść presję w obozie najważniejszego rywala. Jeśli Płock jest dziś po meczu Wisły najsmutniejszym miastem w Polsce, to Gdańsk tym zdecydowanie najweselszym.
[event_results 572105]
Fot. 400mm.pl