Każdej zimy, gdy tylko rozpoczyna się Puchar Świata, trzymamy kciuki za naszych reprezentantów, by powalczyli o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. Ten sezon zdominował jednak Ryoyu Kobayashi i to on odbierze jutro Kryształową Kulę dla najlepszego skoczka. W rywalizacji drużynowej jednak – po raz drugi w historii – triumfują Polacy. Po dzisiejszym konkursie drużynowym możemy to już oficjalnie ogłosić.
Przyznamy się, że mieliśmy spore obawy dotyczące tej rywalizacji. Polacy jeszcze nigdy w historii nie wygrali na mamucie, w stosunkowo słabej – jak na niego – formie był Kamil Stoch, nie najlepiej latał też Dawid Kubacki. Właściwie nie zawodzili Piotr Żyła (wczoraj trzeci w konkursie indywidualnym) i bijący kolejne życiówki Kuba Wolny. Ale w serii próbnej przed konkursem i oni mieli problemy. Piotrkiem mocno zatrzęsło po wyjściu z progu, ale udało mu się wyciągnąć skok i zająć ósme miejsce, natomiast Kuba spadł jeszcze przed punktem K. Dodajmy do tego skok Kamila, który doleciał ledwie do 174 metra.
Gdyby Polacy tak zaprezentowali się w konkursie, skończylibyśmy na 6. miejscu, a wygraliby Niemcy. Czyli nasi jedyni rywale w walce o Puchar Narodów. Nie wyprzedziliby nas, ale mając kilku skoczków w dobrej formie i znakomitego Markusa Eisenbichlera (wczoraj wygrał pierwszy konkurs Pucharu Świata w karierze), mogliby jutro powalczyć o to, by zgarnąć nam to trofeum sprzed nosa.
Całe szczęście Polacy uznali najwidoczniej, że seria próbna jest właśnie po to, by to tam popełnić błędy. Już pierwszy skok – Kuby Wolnego – pokazał nam, że tu kroi się coś niezwykłego. Bo skoczek z Bystrej odpalił 237,5 metra, ustanawiając nowy rekord życiowy. Ot, w jego wykonaniu dzień jak co dzień. W drugiej grupie skakał… Kamil Stoch. Stefan Horngacher uznał najwidoczniej, że warto odciążyć naszego lidera psychicznie i dać mu skakać nie w decydującej roli, a w środku stawki. I to podziałało. Po dwóch drużynówkach, w których Kamilowi skoki ewidentnie nie wychodziły, tym razem poszybował dobrze ponad 220 metrów. Podobnie zresztą jak Dawid Kubacki i Piotr Żyła. Na półmetku prowadziliśmy ze sporą przewagą.
I w drugiej serii właściwie nic się nie zmieniło. Najsłabiej z naszych skoczył tam Stoch, ale… i tak lądował na 221 metrze. Piotr Żyła huknął ponad 240, nie zdołał jednak ustać na nartach i plecami przeszorował nieco po zeskoku, za co dostał niskie noty. Chwilę więc się podenerwowaliśmy, bo wcześniej Markus Eisenbichler skoczył jeszcze dalej i skok ustał, ale skończyło się najlepiej jak mogło – historycznym zwycięstwem na mamucie i drugim Pucharem Narodów w historii. Co ciekawe, oznacza to, że mamy ich tyle samo co… Niemcy.
Tu warto zaznaczyć, że jutro – o ile nic się znów nie zmieni – decyzję dotyczącą swojej przyszłości ogłosi Stefan Horngacher. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że skończy się to pożegnaniem z reprezentacją Polski i przejściem do naszych zachodnich sąsiadów. I choć zmęczeni tym serialem jesteśmy bardzo, to jeśli tak się stanie, możemy Stefanowi tylko podziękować. Za wszystkie trofea jutro, ale już dziś za wprowadzenie reprezentacji na poziom światowy. Bo to za jego kadencji zdobyliśmy oba Puchary Narodów, rozdzielając je trzecim miejscem z zeszłego sezonu. Wcześniej o takich osiągnięciach nawet nie śmieliśmy marzyć.
I ostatnia rzecz, choć nie o Polakach tu mowa. Tuż po pierwszej serii ze skocznią w Planicy i Pucharem Świata pożegnał się Robert Kranjec. Medalista igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata w drużynie, indywidualny mistrz świata w lotach oraz dwukrotny zdobywca małej Kryształowej Kuli. W lipcu skończy 38 lat, więc – jak na skoczka – to już naprawdę solidny wiek. Z tego powodu nikt nie dziwił się tej decyzji, poza… Noriakim Kasaim, który powiedział: „smutne, że Robert w tak młodym wieku odchodzi ze skoków”.
Cóż, każdy ma własne standardy. A te Japończyka są takie, że skakać ma – jak zapowiedział – do pięćdziesiątki.