Słuchajcie, mamy w naszym kraju tenisistę, który w ciągu dwóch tygodni ograł półfinalistę ostatniego Australian Open i – dwa razy – Keiego Nishikoriego, czyli gościa z pierwszej dziesiątki światowego rankingu. To nie żart, choć pewnie rok temu tak właśnie byśmy na te słowa zareagowali. Dziś wiemy jednak na co stać Huberta Hurkacza. Udowodnił nam to już kilka razy.
Co tu napisać? Polak zagrał dziś świetne spotkanie. O ile na początku pierwszego seta wyglądał, jakby się nie dogrzał i szybko stracił przez to przełamanie, o tyle przez pozostałą część meczu był po prostu lepszy od Japończyka i zasłużenie wygrał. To w skrócie. A rozwijając to wszystko, wypada wspomnieć, że mniej więcej w środku pierwszego seta wezwał na kort lekarza, który zajął się jego lewym nadgarstkiem. Możliwe więc, że z tego wynikał kiepski początek Hurkacza. Jasne, Hubert jest praworęczny, ale przy oburęcznym backhandzie czy wyrzucie piłki do serwisu, jakikolwiek ból czy dyskomfort może przeszkadzać.
Od początku drugiego seta jednak, jeśli ktokolwiek odczuwał ból, to był to Japończyk. Ale nie fizyczny, to po prostu ból wynikający z przebywania na jednym korcie z Polakiem. Bo Hurkacz pokonał go już po raz drugi z rzędu – zaledwie dwa tygodnie temu zrobił to w Dubaju, dziś poprawił w Indian Wells. W obu tych przypadkach Nishikori zachowywał się pod koniec jak nie on – rzucał rakietą, wyglądał na podłamanego, bardziej człapał niż chodził za linią końcową między punktami. Zachowywał się tak, jakby podłapał „niski pressing” z meczu Polaków z jego rodakami na mistrzostwach świata.
Nas to jednak cieszyło, bo w momentach, gdy malał Japończyk, rósł za to Hubert Hurkacz. W przenośni, bo akurat wzrostu już mu wystarczy, mierzy przecież 196 cm. Co prawda dalej potrafił być na korcie nieregularny i miał problemy przy swoim serwisie, ale tym razem potrafił się obronić. Zresztą jeśli coś mielibyśmy w tym meczu wyróżnić, to właśnie defensywę. Niesamowicie rozwinął się pod tym względem nasz tenisista. Rok temu nie podejrzewalibyśmy go o to, że potrafiłby obronną ręką wychodzić z sytuacji wręcz beznadziejnych. Dziś to robił, nierzadko biegając od jednego narożnika kortu do drugiego.
Największy kryzys Hubert przeżył przy wyniku 4:4 w drugim secie. Japończyk miał wtedy dwie piłki na przełamanie, ale Polakowi udało się obronić. Kilka minut później Hubert… wygrał drugiego seta, odbierając rywalowi jego podanie. Utrzymać serwisu nie udało mu się jednak w trzecim secie, bo Nishikori przełamał go już na samym początku. Polak się jednak nie załamał i nie tylko wyrównał stan meczu, ale i wkrótce wyszedł na prowadzenie. Całe spotkanie skończył swoim serwisem, choć dopiero za trzecim razem. I, musimy to napisać, w kluczowych momentach był FENOMENALNY.
Te duże litery pojawiają się tu nie bez powodu. Bo Hubert naprawdę grał jak profesor w ostatnich gemach. Nie dość, że zaczął funkcjonować mu serwis, to znakomicie wytrzymywał też tempo wymian, narzucone przez rywala. Nishikori próbował wszystkiego, wyciągał z arsenału slajsy, krossy, skróty, grę przy siatce i mnóstwo innych rzeczy, ale… nic mu to nie dało. Skończyło się tak, jak tego chcieliśmy: gem, set, mecz, Hubert Hurkacz. 4:6 6:4 6:3.
Co to oznacza dla Polaka? Po pierwsze, oczywiście awans do kolejnej rundy, czyli 1/8 finału tego turnieju. A to już naprawdę spore osiągnięcie. Trafi tam na Denisa Shapovalova, jednego ze swoich kolegów z cyklu Next Gen (z zeszłego roku, w tym Hubert jest już za stary). Z pewnością czeka go trudne spotkanie, ale w Indian Wells pokazał już, że jest na poziomie, który pozwala mu wygrywać nawet z lepszymi rywalami. Po drugie, to zwycięstwo jest podwójnie ważne dla Huberta, bo dzięki niemu wskoczy też na 63. miejsce w rankingu ATP. Najwyższe w karierze.
My trzymamy jednak kciuki, by znalazł się o jeszcze dziesięć pozycji wyżej. Bo tak się stanie, jeśli zwycięstwem zakończy też kolejny mecz. Dajesz, Hubert!
Fot. Newspix