Kiedy Burnley Seana Dyche’a w poprzednim sezonie zajmowało miejsce tuż za Big Six, zdobyło reputację zespołu, który potrafi doskonale psuć szyki rywalom. Znak firmowy? Wybijanie z rytmu przez całe spotkanie, wbijanie jednej sztuki i murowanie. Dziś jednak zdecydowanie bardziej niż rywala, wybili z rytmu siebie, dzięki czemu Liverpool nie traci dystansu do zwycięskiego wczoraj Manchesteru City.
Defensorzy ekipy z Turf Moor byli w poprzednim sezonie ulubieńcami poszukiwaczy okazji w Fantasy Premier League i koszmarem napastników chcących rozwinąć skrzydła. Ostatnimi czasy, po słabej pierwszej części sezonu, przypomnieli sobie, jak to robić. Od początku roku potrafili uszczknąć punkty Tottenhamowi, Manchesterowi United, wygrać pięć spotkań mimo średniego posiadania piłki w tych starciach na poziomie 42%.
Jeśli więc Burnley miało odebrać punkty i walczącemu o mistrzostwo Anglii Liverpoolowi, musiało znów wspiąć się na wyżyny w tym aspekcie. Sypać piach w tryby, wkładać kij w szprychy ofensywnemu tercetowi The Reds. W końcu na szesnaście tegorocznych ligowych bramek Liverpoolu, dwanaście to dzieło Salaha, Firmino i Mane.
No i piłkarze Dyche’a wzięli sobie to do serca chyba aż za bardzo, bo przeszkadzali nie tylko graczom Liverpoolu, ale przede wszystkim sobie nawzajem.
Zaczęli dobrze, bo James Tarkowski tak usadził Alissona przy rzucie rożnym, że piłka wpadła do siatki bezpośrednio po wrzutce Westwooda. Rzecz w tym, że gdyby sędzia miał możliwość sprawdzenia tej sytuacji – lub lepszą widoczność w zamieszaniu w piątce Brazylijczyka – gola za nic by nie uznał. Alisson choćby miał skoczność LeBrona Jamesa, nie byłby w stanie dosięgnąć piłki z powodu blokady Tarkowskiego.
Karma dopadła jednak stopera dosłownie kilka chwil później. Gdy Salah wdarł się prawą stroną w pole karne Burnley i zagrał piłkę wzdłuż bramki, wydawało się, że Tom Heaton zdoła stanąć na drodze pomiędzy Egipcjaninem a Roberto Firmino. Wślizg Tarkowskiego nie pozwolił mu jednak zdecydowanie zaatakować futbolówki, ta przemknęła się pomiędzy ręką bramkarza a nogą stopera i trafiła do Firmino. Nie wypada przy niedzieli popełniać grzechu marnotrawstwa, Brazylijczyk nie musi udawać się do konfesjonału.
Niestety dla gości, na tym ich fatalne w skutkach pomyłki się nie skończyły. Swoje zawinił przy wyprowadzeniu piłki Bardsley, bo zaatakowany stracił futbolówkę, która w konsekwencji trafiła do zabójczo skutecznego Sadio Mane, swoje za uszami ma też Tom Heaton, który piątkę wybił tak nieudanie, że kilka sekund później musiał stanąć oko w oko z Salahem. Wracający obrońcy Burnley w zamyśle mieli pomóc, ale tak się zaplątali w interwencji, że drugie arcyłatwe trafienie mógł zaliczyć Firmino. Brazylijczyk notując dublet zaliczył jednocześnie udział (gol lub asysta) już przy setnym golu dla Liverpoolu – od kiedy Juergen Klopp jest menedżerem The Reds, nikt nie zrobił tego więcej razy.
A i to nie był koniec strzelania The Reds – w ostatniej akcji spotkania, gdy goście próbowali jeszcze gonić wynik, nie wyszła im próba łapania na spalonego piłkarzy Liverpoolu. Na pozycji spalonej był Salah, owszem, ale zagranie od rezerwowego Daniela Sturridge’a doszło do Sadio Mane, który minął Heatona i posłał piłkę do pustej siatki. Burnley odpowiedziało w międzyczasie tylko raz, już w doliczonym czasie drugiej połowy, gdy po flipperze w polu karnym piłka spadła pod nogi Gudmundssona. Zamiast jednak pójść za ciosem, wpadł wspomniany gol Mane, który zamknął mecz.
Wynik końcowy inny niż wygrana Liverpoolu być po prostu nie mógł, choć jego rozmiary mogą mylić. Burnley w całym meczu oddało 2 celne strzały – oba to gole – i 1 niecelny. Liverpool? 22 uderzenia, 5 celnych, 1 w słupek. Posiadanie piłki? 69% Liverpoolu, 31% Burnley. Powiedzieć, że to wymowne liczby, to nic nie powiedzieć.
Liverpool – Burnley 4:2 (2:1)
Firmino 19’, 67’, Mane 29’, 90’+3′ – Westwood 6’, Gudmundsson 90’+1′
fot. NewsPix.pl