Na halowych mistrzostwach Europy powtórzyła swoje osiągnięcie z otwartego stadionu i zajęła drugie miejsce. Po raz kolejny zadziwiła kibiców walecznością i ambicją, której trudno się po niej spodziewać, gdy się na nią spojrzy – ma przecież 158 centymetrów wzrostu i waży jakieś 43 kilogramy. W małym ciele tkwi jednak wielki duch, dlatego nie dziwi, że – tworząc ten alfabet – mogliśmy zacząć tylko w jeden sposób.
A jak Ambicja
Pomijamy już fakt, że bez tej wrodzonej ambicji pewnie nie byłoby żadnych medali. Kluczowe jest to, że po zdobyciu krążków Sofia z jednej strony się cieszy, a z drugiej od razu powtarza, że w głowie ma już kolejną imprezę mistrzowską, że gdzieś tam czają się igrzyska olimpijskie, że trzeba się do nich dobrze przygotować… I tak w kółko.
Jeszcze do niedawna chciała być perfekcyjna we wszystkim, nawet na treningach i rozgrzewkach nie zamierzała sobie odpuszczać. Na szczęście w końcu się tego nauczyła. Zrozumiała wówczas, że musi dać sobie nieco luzu, by na najważniejszych zawodach zaprezentować się z jak najlepszej strony. Efekt? Srebrny. Już dwa razy od tego momentu zawisł na jej szyi. Po każdym z nich mówiła wprost: „to zasłużony medal. Zapracowałam na niego”.
Ta ambicja nie pojawiła się jednak w momencie, gdy Sofia wiedziała, że może stawać na podium mistrzostw. Już w szkole, gdy pojechała na wycieczkę do Warszawy, wstawała o piątej czy szóstej rano, gdy wszyscy smacznie spali, żeby zrobić trening. W deszczu, bo padało. Na rodzinnych wczasach wszyscy jechali na rowerach, a ona biegła obok. Niemal opuściła też swoją studniówkę, bo tego samego dnia były halowe mistrzostwa Polski juniorów. Wystartowała tam i prosto z nich pognała na bal. Zdążyła.
B jak Berlin
Stolica Niemiec to dla Sofii przede wszystkim ubiegłoroczne mistrzostwa Europy i pierwsze seniorskie srebro. Potraktowała je jak ogromny sukces, była dumna. Wielu mówiło, że mogłaby zdobyć złoto, gdyby bieg był odrobinę dłuższy, ale wolała nie słuchać takich komentarzy, chciała po prostu cieszyć się tym wynikiem. Berlin był dla niej przełamaniem, momentem, który dodał jej mnóstwo wiary w siebie i pokazał, że wieloletnia ciężka praca ma sens. Przy okazji zwiększył też zainteresowanie mediów i fanów, nakładając na Sofię dodatkową presję. Ale biorąc pod uwagę niedawny medal z Glasgow wydaje się, że z tą radzi sobie dobrze.
C jak Chia
To włoska miejscowość, ulokowana na Sardynii. Większość ludzi wybiera się do niej, by miło spędzić wakacje i poleniuchować na plaży. Sofia Ennaoui wręcz przeciwnie – znalazła się tam w grudniu 2016 roku, a jej celem były mistrzostwa Europy w biegach przełajowych. Dziś stawia już na tartan, ale biegać przełajowo wciąż uwielbia. Jak mówiła – jeszcze przed wyjazdem do Włoch – VU Mag:
– Biegi przełajowe to supersprawa! To nie jednostajność bieżni, gdzie latasz po kółkach, w przełajowych dzieje się sporo! Co chwilę zmienia się okolica, podłoże, nawet powietrze może się zmieniać. Naprawdę czujesz naturę, oddychasz nią i w trakcie biegu przesiąkasz. I ten świergot ptaków! Inaczej się zupełnie biega na stadionie, tartan inaczej pachnie, wzbudza we mnie inne emocje. Przełajówki to jest przygoda!
Ta przygoda doprowadziła ją do jedynego złota imprezy mistrzowskiej w karierze. Zdobyła je właśnie we Włoszech (w kategorii do 23 lat) i to mimo tego, że niedaleko mety miała poważny kryzys. Zmobilizowała się jednak, dobiegła pierwsza, a w nagrodę została wybrana lekkoatletką miesiąca w Europie. Mamy nadzieję, że nie po raz ostatni w karierze.
D jak Druga
Słynny monolog Adasia Miauczyńskiego z „Nic Śmiesznego” znają chyba wszyscy Polacy. Zawsze drugi, zresztą pierwszym co filmowy bohater wymienia jest… bieg na 1500 metrów. Sofia Ennaoui może się z nim zgodzić. Na osiem medali imprez mistrzowskich, które zdobyła w karierze, aż sześć to te za zajęcie drugiego miejsca. Reagowała na nie różnie. Po młodzieżowych mistrzostwach Europy w Tallinie przed czterema laty była wręcz załamana. Przez chwilę myślała nawet o tym, by nie wziąć udziału w ceremonii wręczenia medali. Zupełnie inaczej traktuje już jednak medale seniorskie. Po tym ostatnim, z halowych ME, powiedziała: „jest super. Srebrna byłam w Berlinie i jestem w Glasgow. W młodszych kategoriach wiekowych też często byłam druga, więc jestem cały czas w czołówce”.
E jak Ennaoui
Łatwo domyślić się, że jej nazwisko nie jest polskie. Sprawa narodowości Sofii stała się w zeszłym roku, po medalu mistrzostw Europy, wręcz ogólnopaństwowa. Wypada więc wyjaśnić po raz wtóry: Ennaoui urodziła się w Maroku, stamtąd pochodził jej ojciec, matka to Polka. Rodzice rozstali się, gdy Sofia miała dwa lata, mama zabrała ją wtedy z powrotem do Polski. Z dzieciństwa w Maroku Ennaoui nie pamięta nic. Rodzinę od strony taty poznała w 2006 roku, gdy pojechała tam na wakacje. Swoje miasto urodzenia – Ibn Dżarir – zobaczyła dwa lata później. Choć podobno miała urodzić się w Marrakeszu, pięknym, milionowym mieście. Ale przyszła na świat za wcześnie.
Jej nazwisko i karnacja myli jednak nie tylko Polaków. Marokańczycy też się kiedyś nabrali:
– Raz w Rabacie, kiedy wbiegałam na metę zawodów, cały stadion uznał mnie za Marokankę. Wszyscy wstali, by oklaskiwać mój start i zwycięstwo. Bardzo śmieszna była sytuacja po ogłoszeniu przez spikera zawodów, że nie jestem Marokanką. Całe trybuny nagle opadły, stali na nich tylko mój menadżer i Asia Jóźwik. Wtedy się dowiedziałam, kto jest moim najwierniejszym kibicem – mówiła nam w wywiadzie. Podobno zresztą do dziś niektórzy na mityngach nie wierzą jej, że jest Polką. Jest ich jednak coraz mniej, bo i na Sofię, za sprawą jej wyników, coraz łatwiej zwrócić uwagę.
F jak Finisz
To jej najmocniejsza strona. Przemysław Babiarz mówił nam, że Sofia to wręcz „mistrzyni krótkiego finiszu”. Krótkiego, bo rozgrywanego na ostatnich 200-300 metrach. Kiedyś zapytano ją o to, skąd bierze siły na takie przyśpieszenie. Odpowiedziała, że z głowy, bo to ona chce, by biegła jak najszybciej. Kibice najbardziej zapamiętali zapewne finisz z półfinału igrzysk w Rio de Janeiro, gdzie na linię mety nie wbiegła, a… rzuciła się. I dało jej to awans do finału.
– Na ostatnich 20 – 30 metrach nie miałam już siły, żeby biec. To był pad rozpaczy. Tak mocno zależało mi na tym, aby wejść do finału igrzysk, że byłam w stanie zrobić wszystko. Ostatecznie, walcząc ze swoim organizmem, potknęłam się. Moje nogi były już tak zmęczone, że stawiając krok, ugięły się one pode mną, co spowodowało, że wywróciłam się. Pad rozpaczy zamienił się w pad szczęścia. Modliłam się o ten finał i wymodliłam go, a sześć lat ciężkich treningów przyniosły wymarzony sukces.
Tak wyglądał finisz jednego z biegów Sofii Ennaoui w Rio. Fot. Newspix
G jak Galacticos
Dobra, tu będzie krótko: Sofia to jedna z tych lekkoatletek, która nie ma żadnego problemu z zarobkami piłkarzy. Dlaczego? Bo sama piłkę nożną uwielbia. Jej ukochanym klubem jest Real Madryt, czyli właśnie Galacticos. Choć w ostatnich kilku meczach raczej daleko było mu do tego przydomku, ale to inna sprawa. Ulubiony piłkarz? Cristiano Ronaldo. A przynajmniej tak było jeszcze przed jego odejściem z Madrytu. Gonił go Robert Lewandowski. A jako że dziś Dzień Kobiet i wypada złożyć życzenia, to Sofii życzymy mniej więcej tylu medali największych imprez, ile Real ma trofeów w klubowej gablocie.
H jak Hobby
W życiu zawodowego sportowca mało jest miejsca na coś innego niż treningi i starty. To rzecz oczywista. Ale czasem da się chwilę wygospodarować. Co wtedy robi Sofia Ennaoui? Po pierwsze… ogląda inne sporty. Oprócz wspomnianej przed chwilą piłki nożnej to też m.in. skoki narciarskie. Zresztą mamy pewne podejrzenie, że nasi skoczkowie oglądają z kolei jej biegi, bo ostatnio na mistrzostwach świata pięknie finiszowali.
Kiedy akurat nie chce siedzieć przed telewizorem, to idzie na spacer, który często kończy się zakupami. Na tych ostatnich się relaksuje. Lubi sobie coś kupić… zwłaszcza po porażce. Więc chyba wolelibyśmy, by akurat shopping uprawiała rzadko. Za to niech sięga po książki, bo i to bardzo lubi. Czyta głównie romanse i biografie znanych osób, które ją inspirują. W sierpniu ubiegłego roku mówiła nam, że:
– Bardzo podobały mi się biografie José Mourinho. Ciekawa postać, jeżeli chodzi o sport. Nie przypomina mnie w stu procentach, ale jest to osoba bardzo pewna siebie i przekonana o własnej wartości. Bardzo mi się podobają tego typu ludzie w sporcie, bo to osoby, które ciągną za sobą tłumy.
I jak Igrzyska olimpijskie
Wiadomo, marzenie każdego sportowca to właśnie medal olimpijski. Ale już sama szansa wyjazdu na igrzyska to wielka przygoda. Sofia dostała ją w 2016 roku i, jak już wiecie, weszła tam do finału. Gdyby znalazła się w czołowej ósemce, zatańczyłaby sambę. Skończyło się na dziesiątym miejscu, tańca nie było, ale swój cel i tak zrealizowała. Brazylijską imprezę wspomina świetnie, choć nie miała nawet czasu na zwiedzanie.
– W 100 procentach byłam skoncentrowana na starcie. Zresztą, w samym Rio nie byliśmy długo. Przygotowywaliśmy się na zgrupowaniu w Juiz de Fora, miejscowości oddalonej bodajże o trzy godziny jazdy autobusem. Do Rio przyjechaliśmy półtora dnia przed startem. Był czas, żeby zrobić lekki rozruch, rozejrzeć się po wiosce olimpijskiej, poczuć atmosferę igrzysk. Po finale niemal od razu poleciałam na zawody Diamentowej Ligi w Paryżu. Zwiedzanie i tego typu rozrywki zostawiam sobie na sportową emeryturę. Teraz jest moje pięć minut i chciałabym je jak najlepiej wykorzystać – mówiła „Rzeczypospolitej”.
Teraz myśli już o kolejnych igrzyskach, tych w Tokio. Zresztą tak naprawdę przygotowania do nich zaczęła w momencie, gdy skończyły się poprzednie. To czteroletni plan, który stara się zrealizować od początku do końca. Co najważniejsze: nie boi się mówić, że w Japonii widzi się na podium. Wierzy, że jest w stanie sięgnąć tam po medal.
– Na razie mam w głowie Tokio, stawiam sobie krótkoterminowe cele. We wrześniu 2016 rozpoczęłam swoje własne „road to Tokio” i tego się trzymam. Kiedy skończą się te igrzyska, postawię sobie nowe cele – mówiła w sierpniu ubiegłego roku. Wspominała też, że tego czasu – wbrew pozorom – jest mało. Dziś to już tylko 1,5 roku. Oby wykorzystała je najlepiej, jak tylko potrafi.
J jak Justyna Kowalczyk
A obok niej Adam Małysz, który podobno w jej domu „zawsze był do rosołku”. Wielcy bohaterowie naszych sportów zimowych, ale Sofia szczególnie wyróżnia tu dwukrotną złotą medalistkę olimpijską. Gdy pytaliśmy ją w zeszłym roku o Małyszomanię, odpowiadała: „w swoim domu wprowadzałam raczej Kowalczykomanię. Justyna Kowalczyk to jedyny polski sportowiec, którego naprawdę chciałabym poznać na żywo. To też jedyny sportowiec, z którym chciałabym sobie zrobić zdjęcie. Mam nadzieję, że tak się stanie”.
Z Adamem Małyszem z kolei – poza tym, że, jak cały kraj, oglądała jego sukcesy – łączy ją osoba psychologa, profesora Jana Blecharza. Zresztą to dzięki tej współpracy, jak twierdzi sama Sofia, zaczęły się pojawiać medale największych imprez. Profesorowi dziękowała tak wylewnie, że podobno… nieco zazdrosny stał się o to jej trener. Ale i on musiał przyznać, że daje to odpowiednie rezultaty. Szczególnie, że Blecharz stał się mediatorem między Sofią, a Wojciechem Szymaniakiem, którzy akurat natrafili na trudny moment swojej współpracy.
K jak Kibice
Lub K jak Kontakt. Bo Sofii zdarzy się czasem ponarzekać na to, że musi udzielać wielu wywiadów i odczuwa pewne zmęczenie, ale jednak bardzo to lubi. Jest otwarta, często opowiada o swojej karierze w social mediach (choć unika tam tematów prywatnych) i wchodzi w interakcję z fanami. Ci zresztą bardzo to sobie cenią. Tym bardziej, że widać, jak naturalna w tym jest. Zero udawania, kreowania kogoś innego. Może to nieprzemyślana strategia marketingowa, może jej całkowity brak. Specjaliści od wizerunku pewnie coś by poprawili. Ale my zdecydowanie nie, bo po prostu lubimy sportowców, którzy tacy są.
Sama o sobie mówi, że uwielbia poznawać ludzi. Nieważne czy na żywo, czy też za pośrednictwem social mediów. Na tych ostatnich wyciszyła się właściwie tylko raz, trwało to kilka tygodni, a miało miejsce przed mistrzostwami Europy w Berlinie. Decyzję podjęła wówczas wspólnie z profesorem Blecharzem. Miała skupić się na przygotowaniach, nie dać odciągnąć swojej uwagi od postawionego przed sobą celu. Czy pomogło?
– Bardzo. Mało wtedy wrzucałam na swoje profile. Dzieliłam się tym, że odpoczywam czy przygotowuję się do startu, ale to były tylko zdjęcia, dodawane bardzo rzadko. Powiem szczerze, że nigdy nie byłam tak szczęśliwa i spokojna. Żyjemy w czasach, w których social media to nieodłączny atrybut sportowca. Musimy się do tego przyzwyczaić, żyć i funkcjonować w nich. Nie ukrywam, że czasem fajnie zrobić sobie od nich urlop. Ja sobie taki zrobiłam i bardzo mi to pomogło. Polecam to wszystkim sportowcom (śmiech) – mówiła nam.
Swoją drogą mało jest chyba sportowców, którzy mają aż tak oddanych i pozytywnie nastawionych do siebie fanów. Trudno w jej przypadku natrafić na jakąkolwiek krytykę, do Sofii spływają raczej tylko gratulacje. Szczególne miejsce wśród jej fanów zajmuje kibic z Białegostoku, który – gdy Ennaoui nie była jeszcze znana – przysłał jej 300 złotych na cele sportowe. Było jej wstyd odmówić, szczególnie, że na przyjęcie pieniędzy bardzo nalegał. Ta historia wzrusza ją do dziś. Zresztą oboje utrzymali kontakt i prawdopodobnie jest to jedyny fan, który ma jej numer telefonu.
L jak Lipiany
Rodzinna miejscowość. Mała, bo mieszka w niej ok. 4000 osób. To z niej w wielki świat wyszła Sofia Ennaoui. Najpierw do pobliskiego Barlinka, gdzie znalazła trenera (o ich spotkaniu będzie później), potem do Szczecina i Wrocławia. No i na międzynarodowe areny, by zdobywać medale. Dziś znają ją ludzie na całym świecie. Zanim jednak do tego doszło, znały ją już całe Lipiany.
Zresztą to właśnie w nich ma najwierniejszych kibiców. W trakcie mistrzostw Europy w Berlinie wspierali ją tam niemal wszyscy. W lokalnym barze zorganizowano strefę kibica specjalnie na jej bieg. Ludzie mieli transparenty i plakaty, zagrzewające Sofię do walki. Ozdabiali nawet samochody. Gdy jej mama, po powrocie z Berlina, wyszła do sklepu, nie mogła tam dojść. Bo po drodze wszyscy ją zatrzymywali i gratulowali. Zresztą jeszcze wcześniej zrobił to burmistrz, który słowa uznania wysłał zarówno do niej, jak i jej córki.
Sama Sofia nazywa Lipiany „swoją małą ojczyzną” i mówi, że znajduje tam ciszę i spokój, gdy tylko się w nich pojawia. Ostatnio bywa tam jednak coraz rzadziej. Bo mieszka daleko, a i tak dużą część roku spędza poza Polską. Choć stara się je odwiedzać regularnie, bo przecież to tam ma najbliższą rodzinę.
Ł jak Łzy
I nie chodzi nam tu o zespół muzyczny. Wiecie, nie ma sukcesu bez porażek. Sofia często wspomina o dwóch, które naznaczyły jej karierę. Żeby było ciekawiej, w obu przypadkach chodzi o mistrzostwa świata. Pierwsze z nich odbywały się w 2014 roku, tam Ennaoui startowała jeszcze w juniorskim gronie. Wierzyła w miejsce medalowe, ale skończyło się piątą pozycją. Jak się czuła? Opowiedziała o tym w rozmowie z VU Mag:
– Łzy, płacz, dołek totalny, przez dwa dni nie odzywałam się do nikogo. Potem zaczęłam się podnosić. Rozmawiałam ze sobą, że to nie ostatni taki bieg, że jeszcze wiele przede mną. Czasem nie ma się do końca wpływu na pewne sprawy, ale mamy wpływ na to, jaki mamy do nich ostatecznie stosunek.
Trzy lata później startowała już w gronie seniorów. Tam z kolei celowała w finał, to miał być dla niej pierwszy taki w karierze (bo wciąż nie była w nim ani razu!). I znów zawód, zimny prysznic, apatia i zniechęcenie. Moglibyśmy to opisywać na wiele sposobów, ale najlepsze będzie chyba oddanie głosu samej Sofii:
– Tamte zawody bardzo przeżyłam. Płakałam jeszcze długo po ich zakończeniu. Było w tym roku wiele miesięcy, kiedy mało co mi wychodziło. Trening szedł jak krew z nosa, czasy na nim były mocno odbiegające od tych, jakie notowałam w poprzednich latach. Padła, bardzo ważna dla mnie, motywacja do treningów. Przez długie tygodnie nic mi się nie chciało. Zwykle moja przerwa trwała 3-5 tygodni i to wystarczało. Tym razem tego odpoczynku było bardzo dużo, rzec by można, że nadmiar, ale tak tego nie odbierałam – mówiła nam. Nauczyła się jednak wtedy, że musi trenować i przygotowywać się inaczej. Rok później była już medalistką mistrzostw Europy na stadionie. Więc chyba warto było przebrnąć przez te łzy.
M jak Makijaż
Sofia Ennaoui lubi być umalowana… na starcie zawodów. Na co dzień nie czuje takiej potrzeby, ale tam chce – a wręcz musi – ładnie wyglądać. To jedna z części jej rytuału, a zrobienie odpowiedniego makijażu zajmuje jej jakieś 30-40 minut. Gdy wie, że dobrze się prezentuje, dodaje jej to pewności siebie, swego rodzaju „zadzioru”, jak sama to określa. Poza tym zawody lekkoatletyczne traktuje jak święto, a w święto nie wypada się źle prezentować, prawda?
N jak Naramiennik
To ten fragment wojskowego munduru, na którym umieszcza się naszywki określające stopień czy funkcję danego żołnierza. Ten Sofii Ennaoui na razie jest pusty… ale już jest! Pod koniec zeszłego roku biegaczka odbyła przeszkolenie, które dało jej stopień szeregowego. Straszył ją przed nim Michał Rozmys [inny członek naszej lekkoatletycznej kadry, biega na 800 metrów – przyp. red.] i faktycznie, okazało się, że nie było łatwo. Szczególne problemy sprawiło jej rozkładanie broni, bo warunki fizyczne tego nie ułatwiały. Przebrnęła jednak i szybko uznała, że to dodatkowo zahartowało jej ducha. Później złożyła przysięgę. Zresztą nie sama, bo razem z nią robiły to też m.in. Paulina Guba czy Justyna Święty-Ersetic, złote medalistki z Berlina.
Wojsko jest dla Sofii dodatkowym źródłem utrzymania, jej celem było dostanie się na etat sportowy i możliwość reprezentowania nie tylko Polski, ale i armii na międzynarodowych arenach. Dla lekkoatletów liczy się każda złotówka, więc takie myślenie dziwić nie może. Zresztą wojsko szybko wykorzystało Ennaoui w celach reklamowych – Sofia wzięła udział w kampanii Ministerstwa Obrony Narodowej, zachęcającej do służby. No i, jak sama mówiła, potwierdziła prawdziwość przysłowia, że „za mundurem panny sznurem”. Choć w jej przypadku to chyba bardziej „do munduru”.
O jak Odpowiedzialność
Ale nie ta wynikająca z bycia żołnierzem. Choć pewnie też ją odczuwa, to jednak znacznie częściej wspomina w wywiadach, że ma też inną – chce zachęcać dzieciaki do uprawiania sportu i widzieć, jak wychowuje się kolejne pokolenie lekkoatletów. Poza tym aktywność fizyczna to przecież samo zdrowie, a sport uczy systematyczności, punktualności i spokoju. Tak mówi Sofia Ennaoui, a nam nie wypada się z nią nie zgodzić. A skoro polemizować nie chcemy, to zostawimy was z jej własnymi słowami:
– Głównie czuję na swoich barkach odpowiedzialność, jeżeli chodzi o zachęcanie małych dzieciaków do uprawiania sportu, przede wszystkim lekkiej atletyki – w moim przekonaniu najpiękniejszego sportu świata. Ważne jest dla mnie, żeby swoją postawą, zachowaniem w telewizji czy na zawodach, pokazywać im, że każdy może osiągnąć sukces. Bez względu na to z jakiej rodziny pochodzi czy ile ma pieniędzy – to się w sporcie tak naprawdę nie liczy. Wielu jest ludzi, którzy bardzo lubią pomagać młodym sportowcom, istnieje mnóstwo fundacji założonych przez byłych sportowców. To są absolutnie przepiękne inicjatywy. Przede wszystkim taką odpowiedzialność czuję. Inną? Nie wiem, jaką jeszcze miałabym czuć. To chyba misja każdego sportowca, żeby dawać dobry przykład dzieciakom, torować im te ścieżki i promować lekką atletykę. Jeśli my tego nie zrobimy, to kto? Tak naprawdę jeśli wspólnymi siłami będziemy się starali wypromować ją teraz, to te dzieciaki będą miały większe dofinansowania na przygotowania czy starty. O to przecież chodzi.
P jak Polska
Było o Maroku, warto napisać i o naszym kraju. Właściwie moglibyśmy to podsumować jednym zdaniem: Sofia Ennaoui to stuprocentowa Polka. Nawet jeśli nie wygląda, a i jej nazwisko nie do końca nasze. To tu się jednak wychowała, to w tym języku mówi (arabskiego nie zna w ogóle), to tu mieszka jej rodzina, to nasze tradycje zna i uwielbia. Poza tym uwielbia skoki narciarskie, a to już wystarczający dowód na potwierdzenie tej tezy.
– Mogę udowodnić, że ludzie mający mieszane pochodzenie mogą się czuć i zachowywać jak stuprocentowi Polacy, i nawet znać więcej tradycji niż tacy, którzy mieszkają tutaj z dziada pradziada. Wszędzie wspominam i podkreślam, że jestem dumna z tego, gdzie się urodziłam i jak mnie mama wychowała. Ludzie niezakompleksieni powinni być dumni ze swojego pochodzenia – mówiła TVP. W innych wywiadach dodawała też, że nigdy nie miała wątpliwości, który kraj chce reprezentować. Z Marokiem niemal nic jej nie łączy. Z Polską – wszystko, co dla niej najważniejsze. I jest z tego dumna.
R jak Rodzina
A skoro o tym, co najważniejsze, to na pierwszym miejscu stawia rodzinę. Tę od strony matki, Marzeny. To zresztą w niej ma swoją najwierniejszą fankę… choć pierwotnie mama nie była przekonana co do jej kariery sportowej. Sama uczyła bowiem w klasach 1-3 i wolała, by Sofia postawiła właśnie na naukę. Ale z czasem i ona przekonała się, że jej córka biega świetnie i warto jej na to pozwolić. W Berlinie na trybunach poza nią obecny był też brat Sofii, który świętował trzydzieste urodziny dokładnie w dzień jej finałowego biegu. Później mówił, że to najlepszy prezent, jaki tylko mógł od niej dostać. Tę kompanię uzupełniał ojczym, który wszystko filmował. Tę funkcję powierzono jemu, bo mama zajęta była trzymaniem transparentu z napisem „Fan Klub Sofii Ennaoui”.
Jest jeszcze prababcia, Genowefa. Też kibicowała, choć z domu. Denerwowała się na tyle, że już przed biegiem eliminacyjnym musiała wziąć leki. Z sukcesu wnuczki oczywiście się cieszy, ale TVP mówiła, że równocześnie nieco ją to wszystko martwi, bo „nie podoba mi się, jaką drogę wybrała, bo widzę tę jej mękę… Te treningi, Boże, ja nocy nie przesypiam, martwię się o nią. W gazecie przeczytałam, że ona się w tym czuje jak ryba w wodzie, to co ja mogę powiedzieć? To jest jej wybór”.
S jak Szkotka
Laura Muir, czyli kobieta, która dwa razy pozbawiła ją złota. Niepokonana w ostatnich latach na europejskim czempionacie. Złota na 1500 metrów była w 2017, 2018 i 2019 roku. Dwa razy w hali, raz na otwartym stadionie. Poza tym biega też na dystansie dwa razy dłuższym i… również wygrywa. Ma też dwa krążki halowych mistrzostw świata z ubiegłego roku. Jeśli chodzi o Europę, jest zdecydowanie najlepsza i rywalizacja z nią przypomina pościg ciężarówki za Ferrari. Tym bardziej, że Muir preferuje długi finisz, szybko więc przejmuje w biegu inicjatywę i zamęcza rywalki swoim tempem. Dlatego na mistrzostwach Europy w Berlinie Sofia nie skupiała się na walce o złoto.
– Wiedziałam, jak się czuję w czasie biegu. Szybko przekalkulowałam, że zaryzykowanie walki o złoto może się skończyć czwartym miejscem. Raz tak z Laurą Muir pobiegłam i skończyłam trzecia, bo wytrzymałam w jej tempie tylko 1000 metrów. Postanowiłam ten bieg rozegrać na własnych zasadach. Nie chciałam, żeby stawiała mi warunki, tylko biegłam własnym tempem i taktyką. Widziałam, gdzie jest. Tak naprawdę pilnowałam tylko drugiego miejsca. Zrobiłam, co mogłam i na taki medal było mnie stać. Bardzo się z niego cieszę, to moje życiowe osiągnięcie.
Na przyszłość jest jednak nadzieja, bo Sofia Ennaoui już kilka razy pokazywała, że można ze Szkotką powalczyć i próbować się do niej zbliżyć czy nawet wyprzedzić. Jak mówił nam Przemysław Babiarz: „Muir zawsze może mieć słabszy dzień”. I to prawda, każdy sportowiec takie ma. Choć chyba wolelibyśmy, by to nie Szkotka miała słabszy, a Sofia jeden ze swych najlepszych. Bo wiemy, że ją na to stać. Wie to też ona i jej trener, który – po powrocie do kraju z Glasgow – mówił:
– Dzisiaj już możemy powiedzieć, że nie trenowaliśmy na sto procent, bo Sofia miała mały uraz, który wyszedł już w grudniu. Nie odpuścimy tej Szkotce i kiedyś ją pokonamy. Najpierw jednak dam Sofii trochę odpocząć i doleczyć uraz. […] Jak wszystko będzie dobrze, to zaczynamy ciężką pracę, by na mistrzostwach też było dobrze.
T jak Trener
A skoro o trenerze po raz kolejny, to wypadałoby wreszcie rozwinąć jego temat. Zaczynając od ich pierwszego spotkania, o którym obiecaliśmy napisać. Talent Sofii zauważyli bowiem nauczyciele WF-u w Lipianach. Ale że tam trenować nie miał jej kto, polecili innego nauczyciela, z pobliskiego Barlinka. Nie mieli jednak jego numeru telefonu, więc… Ennaoui odezwała się do niego przez Naszą-Klasę.
– Trener zawsze wspomina, że gdy spojrzał na moje zdjęcie, to była tam taka „mała, ładna, ciemna dziewczynka na koniu”. Zastanawiał się wtedy, kto to może do niego pisać i chcieć trenować, bo jako jedyna jego podopieczna i nieliczna zawodniczka lekkiej atletyki zgłosiłam się na treningi sama, bez wcześniejszego skierowania. Doszłam do wniosku, że fajnie by było zacząć trenować ten sport, bo dobrze się sprawdzałam na zawodach szkolnych. No i jestem, gdzie jestem.
To też zasługa Wojciecha Szymaniaka, że Sofia biega średnie dystanse. Bo sama chciała sprinty. Głównie dlatego, że wydawały jej się ciekawsze, ale też z bardziej prozaicznego powodu – w szkole po prostu nie było zawodów na 1500 czy 3000 metrów, więc wcześniej w ogóle się z tymi dystansami nie zetknęła. Trener zapytał ją jednak o pochodzenie, szybko przekalkulował wszystko w głowie i zadał sobie ważne pytanie: „Szymaniak, ilu ty znasz sprinterów z Maroka?”. Wyszło, że ani jednego. Więc Sofii powiedział, że sprinty, owszem, będą biegać, ale na treningach muszą też biegać na dłuższych dystansach. Że coś tu nie gra, młoda Ennaoui zorientowała się w połowie sezonu. Ale zaakceptowała decyzję szkoleniowca.
I choć mówi, że czasem „współczuje trenerowi, bo ciężko jest ją prowadzić”, a sam Szymaniak wspomina, że „na pierwszym treningu nie dopuściła mnie do głosu”, to ich współpraca przez te wszystkie lata układa się raczej tylko pozytywnie. Mały kryzys był raz, wspomnieliśmy już o nim, załagodził go profesor Blecharz. Potem Sofia zdecydowała się na zmianę środowiska, przeprowadziła do Wrocławia i z trenerem współpracuje przez dużą część roku na odległość. Ale to zdaje egzamin.
– Nie ukrywam, że byłam trochę przemęczona współpracą 24 godziny na dobę z moim trenerem. Mieszkaliśmy w tej samej miejscowości i ciągle się widzieliśmy. Relacje mamy zresztą bardzo rodzinne. W zeszłym roku okazało się, że to dla mnie nieco za dużo i postanowiłam przeprowadzić się do miasta, w którym zawsze chciałam mieszkać, czyli Wrocławia. Jestem tu gdzie jestem, ale absolutnie nie traktuję trenera jako konsultanta. To jest człowiek, który mnie wychował. Nie tylko jako zawodnika, ale jako człowieka. Osoba, dzięki której zdobyłam wszystkie swoje medale. Zawdzięczam mu w sporcie tak naprawdę wszystko – mówiła nam. A przy innych okazjach dodawała, że Wojciech Szymaniak to bardzo wyrozumiały człowiek, jej dobra dusza. Niech więc współpracują jak najdłużej.
Sofia wraz z trenerem. Fot. Newspix
U jak Uniwersytet
Nauka od zawsze była dla niej istotna. Zresztą, wspominaliśmy już, jakie podejście do tego miała jej mama. Na koniec gimnazjum Sofia miała średnią 5,5. Jak sama przyznała w rozmowie z TVP – była kujonką. Zapisywała się też na wszystkie dodatkowe zajęcia. Kończyło się to tak, że wychodziła z domu o 7:45, a wracała dwanaście godzin później. Dobra przede wszystkim była z angielskiego i matematyki.
I to ten ostatni przedmiot wybrała, gdy po raz pierwszy poszła na studia. Wytrzymała jednak jeden semestr. Nie była w stanie pogodzić tego z treningami, bo – czego zresztą nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć – to po prostu trudne studia. Potem zaocznie wybrała logistykę inżynierską. O tym kierunku zresztą trochę nam opowiadała:
– Wybrałam logistykę, ponieważ zawsze chciałam iść na studia, które w żaden sposób nie będą związane ze sportem. Miała to być odskocznia dla mnie i jednocześnie możliwość nauczenia się czegoś innego w życiu, co zresztą może mi się kiedyś przydać. Nie chcę być sportowcem, który zna się wyłącznie na sporcie. Kierunek pasuje do mnie także dlatego, że jestem bardzo uporządkowaną osobą. Ja nawet swoje życie zapisuję na kartkach. Wszystko co mam do zrobienia każdego dnia, by potem czegoś nie zapomnieć. Czasem są to nawet jakieś pierdoły, ale czuję się wtedy spokojniejsza, że o wszystko zadbam. – I z tych studiów jednak ostatecznie musiała zrezygnować, na drugim roku. Zresztą w międzyczasie wyprowadziła się ze Szczecina, a to tam na nie chodziła.
Teraz próbuje trzeci raz i, tak sobie postanowiła, musi wytrzymać do końca. Są na to szanse, bo tym razem postawiła na kierunek związany z jej karierą – na wrocławskim AWF-ie uczy się, by otrzymać dyplom „menedżera sportu”. Ale i tak nie byłaby sobą, gdyby nie powiedziała wykładowcom, że nie chce żadnej taryfy ulgowej i mają ją traktować dokładnie tak samo, jak każdego innego studenta. Pamiętacie jeszcze, jakie słowo było przy literce „A”, prawda?
W jak Włodzimierz Szaranowicz
Jeśli ktoś jest fanem skoków, to jego głos zna doskonale. Włodzimierz Szaranowicz to już – nie boimy się tego napisać – legenda polskiej komentatorki. Po prostu. Ale to również człowiek, który bacznie śledzi poczynania naszych lekkoatletów, a czasem siada w kabinie komentatorskiej, by i o nich opowiedzieć. Dla Sofii Ennaoui to jednak przede wszystkim wielki autorytet, któremu… zadedykowała medal zdobyty w Berlinie. Gdy Włodzimierz Szaranowicz to usłyszał, podobno bardzo się wzruszył. A potem, w programie „Orły sportu” na antenie TVP, mówił:
– Poznaliśmy się bliżej niewiele wcześniej. Akurat tego dnia, gdy startowała, była na śniadaniu w naszym hotelu, chciałem z nią porozmawiać na temat taktyki na finał. Zdumiała mnie, bo nie chciała rozmawiać o biegu, a zajęła się skokami. Mówiła, że chciałaby, żebym w podobnym stylu skomentował bieg. Umówiliśmy się tak: ty zdobywasz medal, ja komentuję. Wyszła z tego fajna zabawa i pełne zaskoczenie, gdy ten medal dedykowała mnie. Jest mi miło i dziękuję bardzo, bo to jest coś, co sprawia, że człowiek wierzy w sens mówienia do mikrofonu.
Włodzimierz Szaranowicz mówił zresztą, że bardzo lubi oglądać Sofię na bieżni, bo widzi w niej prawdziwą sportsmenkę, taką z „iskrami w oczach” i pewnym szaleństwem na ostatnim okrążeniu, gdy zaczyna wyprzedzać rywalki. Ten temperament i pozytywne spojrzenie na świat, to jego zdaniem czyni Sofię znakomitą biegaczką. Zgadzamy się.
Z jak Złoto
Albo Zwycięstwo. Nieważne. To takie nasze życzenie na przyszłość. Żeby te zwycięstwa na najważniejszych imprezach przyszły. Żeby wpadł do kolekcji medal olimpijski. Żeby Sofia Ennaoui usłyszała odgrywanego specjalnie dla niej Mazurka Dąbrowskiego. Ucieszy się ona, ucieszymy się i my. Wszyscy będą zadowoleni.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix