Gdyby zebrać kilkanaście najlepszych historii z ostatnich kilku lat Ligi Mistrzów, a następnie wysłać je jako prace zaliczeniowe na kierunki kształcące scenarzystów, prawdopodobnie żadna nie zostałaby zaliczona. Już widzę zaskoczonych wykładowców: co? Remontada z SZEŚCIOMA golami? Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć? Naprawdę 30-letni Serb, którego wyciągnięto z brytyjskiego średniaka? Proszę mi wybaczyć, ale niech pan już dalej nie mówi, chyba pan zwariował, że obsadza Zinedine Zidane’a w roli szkoleniowca.
To wszystko są historie przesłodzone. Cukierkowe. Widz kinowy wyszedłby w połowie, zniesmaczony stężeniem „przypadków” i „smaczków”. No bo kurczę, to PSG? Główny antagonista z demoniczną i obrzydliwie bogatą rodziną za sterami? I jak, trwoni przewagę 4:0? To nawet w „Potężnych Kaczorach” i „Kosmicznym meczu” próbowano zachować większy stopień realizmu.
A jednak, to się naprawdę dzieje, sezon po sezonie. Najpierw Zizou wnoszący Real na szczyt szczytów, w międzyczasie ta słynna remontada, do tego wyszczekany młodociany Ajax karcący największego z królów, zresztą tych historii dałoby się znaleźć więcej. Aż wjechał creme de la creme.
Ole Gunnar Solskjaer, jeden z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów jednego z najsłynniejszych spotkań w historii Ligi Mistrzów, zostaje zapowiedziany jako główny bohater sequelu.
Ostatnie sekundy.
Skazywani na pożarcie.
W roli głównej legendarny Norweg, niezapomniany bohater pierwszej części.
– Romelu, run, Romelu!
TEJ JESIENI.
– Sir Alex is like my father…
W KINACH.
Kurczę, brzmi jak jakiś pastisz. Manchester United w totalnej rozbitce, ogromnym kryzysie, wydającym się nie do ugaszenia. Banda rozwydrzonych gwiazd grających poniżej potencjału, sytuacja gorsza niż w klasie „Młodych gniewnych” przed pierwszą lekcją z Michelle Pfeiffer. I on. Młody wychowanek legendarnego szkoleniowca, niepozorny, skromny, zatrudniony chyba trochę z braku innych ciekawych opcji. „A, niech ma, sezon i tak psu w dupę”. On jednak się nie poddaje. Zaczyna pracować, intensywnie pracować. Pierwszy wygrany mecz, drugi, siódmy. Wszystko zaczyna przypominać bajkę.
Ale przecież nie ma Hollywood bez momentu zawahania. Miesiąc miodowy brutalnie przerywa paryski antagonista, znany już z innej serii filmów. Bogacz karci tę rozentuzjazmowaną bandę pokonując Solskjaera 2:0 na jego własnym terenie. Kto oglądał kiedyś hity na Polsacie, ten już wie, co będzie dalej. Telefon do Sir Alexa Fergusona. Zbliżenia na zamyśloną, ale wciąż dziecięcą twarz. Pogba, który z rezygnacją wyłącza Instagrama i rzuca szamponem w lustro, sfrustrowany, że nie będzie mógł pomóc kolegom.
Wspominałem o pladze kontuzji?
No kurczę, kino opowiedziało to tysiąc razy, sami wiecie.
Rewanż. Wielki rewanż. Dajcie już spokój z tym wpuszczaniem Greenwooda i Chonga, podczas gdy rywal ma na ławce Cavaniego czy Meuniera. Cały czas myślę, że to jakiś wyrafinowany żart i tak naprawdę to byli Herrera i Martial w przebraniach. Stopień słodkości po tych dwóch zmianach skoczył na taki poziom, że mecz zaczęły oglądać gospodynie domowe do tej pory namiętnie pasjonujące się historiami w latynoskich telenowelach.
Karny. VAR. Gol.
Duch 1999 roku tak namacalny, tak żywy, jakby faktycznie film reżyserował, pisał i produkował ten sam człowiek.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego coraz częściej mamy do czynienia z jakimiś ckliwymi historiami o zapomnianych legendach sprzed lat, które w tajemniczy sposób prowadzą gwiazdy do największych sukcesów i wydobycia maksa ze swojego potencjału? Dlaczego scenariusze pisane w Lidze Mistrzów nie przeszłyby przez sito najbardziej liberalnej prywatnej szkoły scenarzystów? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się skłaniam ku prostej odpowiedzi Domenecha. Były selekcjoner reprezentacji Francji punktował różnice między autorytetem technokraty-taktyka, a autorytetem byłego piłkarza, mistrza świata. Sens był mniej więcej taki: ja wchodzę do szatni i muszę każdego osobno przekonać, że wiem, o czym mówię i lepiej od nich odgaduję, co powinni zrobić na boisku. Laurent Blanc wchodzi, pokazuje swoje zdjęcie z pucharem za zwycięstwo na mundialu i ma serca zawodników na własność.
Może to już naprawdę ten moment? Kolejni trenerzy – ostatnio nawet sam Jose Mourinho! – zauważają, że w światowym topie coraz ważniejsze i ważniejsze robi się zarządzanie relacjami w szatni. Dbanie o to, by każdy był zadowolony, doceniony i szczęśliwy, by każdy na swoje portale społecznościowe wstawiał uśmiechnięte zdjęcia z treningów, a wśród kont do obserwowania cały czas trzymał profil swojego trenera. Dlatego Zidane radził sobie tak świetnie w Realu, dlatego Solskjaer kupił szatnię Manchesteru United, dlatego Sarri przegrywa z Chelsea. Może to faktycznie ten czas, że do szatni United wszedł Solskjaer, pokazał swoją fotkę na kolanach z 1999 roku i nagle Lukaku zrozumiał, jak strzela się gole.
Może siła dobrej narracji jest silniejsza, niż się spodziewaliśmy? Może te ckliwe historie nie działają tylko na kibiców, ale i na samych piłkarzy? Może dlatego Pogbie „chciało się chcieć” u Deschampsa czy Solskjaera, a nie bardzo chciało u Mourinho?
W marketingu dział narracji intensywnie działa od lat, ba, marketing narracyjny robi oszałamiającą karierę.
Być może mamy do czynienia z narodzinami futbolu narracyjnego? Jeśli tak – ja go kupuję.
JO
Fot. Newspix