Reklama

Siedem krążków i wygrana klasyfikacja medalowa. Polacy roznieśli halowe ME!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

03 marca 2019, 22:30 • 6 min czytania 0 komentarzy

Michał Haratyk, Ewa Swoboda, Paweł Wojciechowski, Piotr Lisek, Marcin Lewandowski, Sofia Ennaoui i sztafeta 4×400 m kobiet. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że lista naszych medalistów z imprez mistrzowskich jest długa. I tym razem nie było inaczej – Polacy znów przywiozą nam do kraju worek medali, tym razem z HME w Glasgow.  Dokładnie tak, jak przystało lekkoatletyczną potęgę!

Siedem krążków i wygrana klasyfikacja medalowa. Polacy roznieśli halowe ME!

Mistrzostwa zaczęliśmy w najlepszy możliwy sposób – od złota. Zdobył je Michał Haratyk w pchnięciu kulą. Choć Internet szerzej obiegła chyba wcześniejsza sytuacja – gdy trafił idealnie w… ustawioną w pobliżu kamerę, rozbijając jej obiektyw. Na szczęście nie musiał płacić za szkody. Później Polak  już się poprawił i zamiast na kamery, celownik ustawił na złoto. I to już w pierwszym rzucie, bo 21,65 m okazało się być wynikiem mistrzowskim! A wszystko to zrobił, choć… miał do Glasgow w ogóle nie jechać, bo jego wyniki na początku roku były słabe. Zmienił zdanie po niezłych mistrzostwach Polski. „Dobrze, że dał się przekonać” – mówi nam Przemysław Babiarz, komentator i dziennikarz TVP:

– Michał Haratyk jest takim „milczącym olbrzymem”, często zachowuje kamienną twarz. To taki nasz Buster Keaton pchnięcia kulą. Pytano go nawet o to, czemu się nie cieszył z medalu. Mówił, że był bardzo zmęczony i śpiący (śmiech). Mimo tego jest jednak bardzo skuteczny, ma już tytuł mistrza Europy na stadionie, teraz zdobył w hali. Dobrze więc, że udało się go przekonać do startu.

To był piątek, rozgrzewka. Dlatego zdobyliśmy wtedy „tylko” jeden medal. Prawdziwa zabawa zaczęła się w sobotę, gdy kciuki trzymaliśmy przede wszystkim za Ewę Swobodę, która na początku sezonu roznosiła konkurencję w biegu na 60 metrów, i naszych tyczkarzy, bo Piotr Lisek bez problemu pokonywał tyczkę zawieszoną w okolicach 580 centymetrów. Tym razem okazało się jednak, że to Paweł Wojciechowski nie dał rywalom szans, bo po raz pierwszy w życiu przekroczył w hali 5,90 m! Lisek rywalizację zakończył pięć centymetrów niżej i… zgarnął srebro. Czego nie mogli więc zrobić kulomioci, to nadrobili nasi tyczkarze. W znakomitym stylu. Przemysław Babiarz:

Reklama

– Konkurs tyczkarzy był trochę zaskakujący, taki szalony, bo przecież Piotr Lisek skakał wspaniale, a i tak przegrał z Pawłem Wojciechowskim. Dla Pawła dwa skoki miały szczególną wagę: trzeci na wysokości 5,65 m o być albo nie być i decydujący, na 5,90, który dał mu zwycięstwo. Co ciekawe, jak Wojciechowski tyle skacze, to wygrywa, bo przecież dokładnie tę samą wysokość osiągnął w Daegu w 2011 roku, gdy zostawał mistrzem świata. Od razu pojawiły się też skojarzenia z piątkowym dubletem w skokach narciarskich. W ten weekend jest tak, że jak Polacy skaczą, to zdobywają medale podwójnie.

Co do wspomnianej Swobody – ona po prostu potwierdziła swoją dominację. W samym biegu nie było żadnej historii. Od początku było widać, że to Ewa jest najmocniejsza i tak też się to skończyło. Historia zaczęła się dopiero, gdy Polka przekroczyła linię mety i zobaczyła swój wynik (swoją drogą zanotowała kolejny świetny czas – 7,09 s). Tam po prostu padła na ziemię i zaczęła płakać, nie mogąc uwierzyć, że wreszcie udało jej się zdobyć złoto. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie zacząć świętowanie. Dla nas to jeden z obrazków mistrzostw, bo jeszcze w zeszłym sezonie przebąkiwała przecież o końcu kariery. Wzięła się jednak za siebie i efekt jest znakomity. Jesteśmy pewni, że w jej karierze sukcesów będzie jeszcze więcej, i to na imprezach wyższej rangi.

Dziś na bieżni rywalizowali za to koledzy i koleżanki z kadry Swobody, walcząc o cztery medale. Wpadły trzy z nich. W tym złoto, które – jak przed dwoma laty – wywalczył na 1500 m Marcin Lewandowski. Polak zrobił to w wielkim stylu. Gdybyśmy napisali, że rozbił bank, to byśmy go obrazili – on przeprowadził akcję godną Profesora ze słynnego serialu „Dom z papieru”. Jeśli za rywala ma się Jakoba Ingebrigtsena – czyli największy talent biegowy w Europie na średnich dystansach – i pokonuje się go kontrolując sytuację w biegu od początku do końca, to oznacza jedno: na to mistrzostwo zdecydowanie się zasługuje!

Lewandowski ten bieg rozegrał po prostu koncertowo, lepiej się nie dało. Najpierw uczepił się Norwega, który szybko ruszył do przodu, a potem – gdy stwierdził, że już czas – po prostu wyskoczył przed niego i do końca odpierał ataki osiemnastolatka. Wykorzystał więc to, o czym mówił nam Przemysław Babiarz – swoją szybkość, wywodzącą się z dystansu 800 metrów. To do Adama Kszczota, kolegi Marcina z kadry, przylgnęła łatka… „profesora”, ale po tym biegu przyklejamy ją też Lewandowskiemu. Zasłużył.

Tuż po nim, na tym samym dystansie, rywalizowała Sofia Ennaoui. Tu raczej złota nie oczekiwaliśmy. Dlaczego? Ano dlatego, że na 1500 metrów biega też niesamowita Laura Muir, w Glasgow niesiona dodatkowo przez swoją publiczność. Przemysław Babiarz, gdy pytaliśmy go o to, czy możemy liczyć na to, że Brytyjka przegra, mówił:

– Sofia ma najtrudniejsza rywalkę z możliwych. Muir jest w fantastycznej formie. Przecież ona drugą połowę trzech kilometrów [tam skończyła ze złotym medalem – przyp. red.] pobiegła w 4:05. Sofia ma taki rekord życiowy w hali na 1500 metrów. Jeszcze jedna sprawa: dla Sofii zawsze bardzo niekorzystny jest długi finisz, ona jest mistrzynią biegów, które kończą się krótkim finiszem. A obawiam się, że Muir po pierwszym kilometrze pobiegnie szybko ostatnie 500 metrów i Sofii trudno będzie złapać się za jej plecy.

Reklama

I wiecie co? Spełniło się wszystko. Muir wystartowała po kilometrze, odskoczyła rywalkom, a Sofia Ennaoui mogła tylko walczyć o drugie miejsce. I ten srebrny medal zdobyła, choć sami nie do końca wiemy, jak to zrobiła. W pewnym momencie wydawało się bowiem, że straciła wszystkie siły. Ale co tam siły, gdy ma się tak waleczne serce, jak Ennaoui! Ostatnie metry przebiegła piorunująco, wyrywając srebro rywalce… No, przynajmniej tak to widzimy oczami wyobraźni. W obrazie telewizyjnym nie dane było nam tego zobaczyć, bo realizator kompletnie pokpił sprawę i zapomniał, że oprócz Muir na bieżni są też inne zawodniczki. Ważne jednak, że – nawet jeśli nie widzieliśmy jej finiszu na ekranie – Polka znów przywiozła nam z takiej imprezy srebro. I za to bijemy jej wielkie brawa.

Na koniec zostały sztafety. Od razu napiszmy: faceci, zeszłoroczni mistrzowie świata z hali, nie zdobyli medalu i… nie mamy im tego za złe. Tuż przed mistrzostwami posypał się nam Jakub Krzewina, już na nich ze składu wypadł Karol Zalewski. Na ostatniej zmianie biegł przez to Damian Czykier, czyli gość, który normalnie pokonuje płotki (a w wolnych chwilach wpada do redakcji Weszło Fm i każe nam grać disco polo na antenie), przed nim z kolei ścigał się młody Tymoteusz Zimny. Mimo takich ubytków w składzie, i tak do końca walczyliśmy o brąz, zatem nasz występ można uznać za przyzwoity.

Czego nie zrobili faceci, to ogarnęły jednak Aniołki Matusińskiego. Nasza sztafeta kobiet bezapelacyjnie była najlepsza. To był szczególnie ważny medal dla Igi Baumgart-Witan i Justyny Święty-Ersetic. Pierwsza z nich na mistrzostwa przyjeżdżała po indywidualne złoto, druga z nadzieją na medal. Tymczasem Iga nie weszła do finału, a Justyna kompletnie sobie w nim nie poradziła.

Dziś sobie to odbiły, wraz z Anną Kiełbasińską i Małgorzatą Hołub-Kowalik. Odbił zresztą podwójnie, bo ich złoto oznacza, że Polacy wygrali w klasyfikacji medalowej. Reprezentanci żadnego innego kraju nie wygrali w Glasgow pięć razy!

Na określenie tego, czym w europejskiej lekkiej atletyce stała się Polska, mamy więc tylko jedno słowo: potęga.

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...