Pierwszy celny strzał Śląsk oddał w 85. minucie. Nawet pierwszy korner wywalczył dopiero dziesięć minut przed końcem meczu. A i tak to wszystko dopiero wtedy, gdy Piast zaciągnął już hamulec ręczny i czekał na ostatni gwizdek. Gliwiczanie pewnie ograli WKS, czasami bawiąc się jak na podwórku.
Pierwsza połowa przypominała słynny łazarkowy mecz gołej dupy z batem. Śląsk i tak miał wielkie szczęście, że ten bat trzasnął go boleśnie tylko raz. Gliwiczanie grali w piłkę, goście się przyglądali i próbowali przeszkadzać. Szkoda, że nie mieli podręcznych notesów – powinni robić notatki. Z jednej strony pressing i gra na jeden kontakt, z drugiej strony laga i straty pod własnym polem karnym. Różnica klas.
Gol przyszedł w czwartej minucie i nikogo nie zdziwił – tak jest, Piast ustalił hierarchię po mniej niż dwustu sekundach. Akcja zresztą wielce wymowna: Wojciech Golla, który podobno dawał radę w Eredivisie, teraz dał radę w jednej akcji dwa razy pokpić spektakularnie sprawę. Najpierw zaprezentował się jako następca Pirlo, cudownie uruchamiając szybką kontrę Piasta, a potem, gdy była jeszcze szansa zatrzymać gospodarzy, dał się ograć Konczkowskiemu jak na orliku. Aktywny od pierwszych minut Konczkowski, którego defensywa Śląska promowała w tym czasie na następcę Overmarsa, zagrał do Valencii, ten podał w tempo do Parzyszka i lepszy z tych co przewinęli się przez holenderskie boiska pewnie wykończył błyskawiczny atak.
Nie ocuciło to Śląska w żaden sposób. To wciąż był mecz drużyny, w której jedni grają w slow motion, a drugi na opcji fast forward. W zasadzie dziwi tylko, jak to możliwe, że Piast nie skończył tego meczu w pierwszej połowie. Niektóre akcje kompletnie nieligowe: Kirkeskov z pierwszej piłki posyła kilkudziesięciometrowe podanie na nos do Parzyszka, ten też zgrywa na jeden kontakt i dopiero Valencia psuje atak godny Manchesteru City, Barcy czy innych Lakersów. Do szatni mógł wrzucić drugiego gola Parzyszek, tym razem po dobrym dograniu Valencii; spore zamieszanie zrobiło się też w 22. minucie, kiedy Jakubik najpierw wskazał karnego dla gospodarzy, a później go zabrał.
Ataki Śląska w zasadzie najlepiej przemilczeć. Najgroźniej zrobiło się chyba wtedy, gdy Czerwiński uwikłał się w nieplanowaną improwizację Garrinchy sześć metrów przed bramką Placha. Ale i z tego nie padł groźny strzał.
Piast po zmianie stron dalej przeważał, wyprowadzał kolejne ciosy szukając tego, który przedrze się przez gardę Śląska. To znaczy: takie ciosy zdarzało się gliwiczanom zadać nie raz, ale szukali nokautującego uderzenia. To przyszło w 55. minucie, po kolejnym zachowaniu defensywy gości z gatunku “jak nie uprawiać piłki nożnej”. Dość powiedzieć, że kluczowe podanie zaliczył długim wybiciem Plach – potem zgranie Parzyszka i Valencia objeżdża Tarasovsa jak wóz z węglem. Trzeba oddać Tarasovsowi, że ostro walczył z Gollą o miano najgorszego na boisku, mogą spokojnie przybić sobie piątkę.
Piast później nie forsował tempa, bawił się piłką nożną tak, jak potrafi się bawić zespół, który umie grać. Podobała nam się sytuacja, po której Parzyszek oddał soczystego woleja: Valencia był lepiej ustawiony, może nawet czekał na podanie, ale bił brawo napastnikowi. Zero nerwów, atmosfera niemalże zabawy – takie treningowe wyzwanie postawił dzisiaj Śląsk.
Ostatecznie goście doszli do głosu dopiero w końcówce, gdy niezły strzał oddał Radecki, a sam na sam zmarnował Robak. Niemniej trudno było nie odnieść wrażenia, że gdyby Piast musiał zdominować te ostatnie minuty, to też by to zrobił – nie było jednak o co się szarpać.
Gliwiczanie wygrywają trzeci mecz z rzędu, przegrali tylko z równie znakomitą tej wiosny Cracovią. Argumenty za tym, że należy traktować ich poważnie w walce o puchary dają co tydzień.
[event_results 565000]
Fot. FotoPyK