Nie było takiego konkursu w historii. Przypominajcie sobie, jakie tylko chcecie. Przywołujcie Lahti 2001 ze złotem Małysza albo igrzyska w Pjongczangu i rywalizację na normalnej skoczni. Żaden z nich nie ma podjazdu do tego, co wydarzyło się dziś. 27. i 18. – takie pozycje zajmowali nasi dwaj reprezentanci po pierwszej serii. I co? I zwycięstwo! I drugie miejsce! Choć do teraz trudno nam w to uwierzyć. Zresztą podejrzewamy, że im też.
Słuchajcie, od razu napiszemy, że ten tekst może być nieskładny. Trzęsą nam się ręce, w oczach mamy łzy wzruszenia, chce nam się śmiać, skakać i wymachiwać rękami. Ale, cholera, dziś jesteśmy jak najbardziej usprawiedliwieni. To, co wydarzyło się w Seefeld, już zawsze będziemy wspominać jako najbardziej popieprzony konkurs w historii. Ale z jakim finałem!
Jeśli ktokolwiek wierzył po pierwszej serii w takie zakończenie, niech teraz rzuca kamieniem. Ba, nawet głazem. My nie, przyznamy się od razu. Trzeba było być szaleńcem, żeby o czymś takim w ogóle pomyśleć. Tym bardziej, że Dawid Kubacki, mistrz świata, w ogóle nie wszedłby do drugiej serii, gdyby zdobył 1,1 punktu mniej w pierwszym skoku. Innymi słowy: zadecydowało o tym 55 centymetrów. Jak to ujął Kamil Stoch na antenie Eurosportu:
– Niesamowity dzień. Nikt nie napisałby lepszego scenariusza na dzisiejszy konkurs. Po drugim skoku byłem załamany, myślałem: „Zrobiłem co mogłem, ale jest jak jest…”. A tu podnosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, a na koniec Dawid został mistrzem świata… Zresztą kiedy Dawid był już na podium, to myślałem, że ja już na nie wejdę, bo zostało dwóch pewniaków.
Tych dwóch pewniaków to Karl Geiger i Ryoyu Kobayashi. Jedyni z czołówki, którzy faktycznie w pierwszej serii zrobili swoje. Reszta była daleeeeeeko. Stefan Kraft zmieścił się na samym końcu dziesiątki, miejsca Stocha i Kubackiego już znacie, Markus Eisenbichler zajmował 25. pozycję, a Piotr Żyła, Jewgienij Klimow czy Johann Andre Forfang w ogóle nie weszli do drugiej serii. Za to byli w niej tak znani i wielcy skoczkowie jak: Kevin Maltsev, Sebastian Colloredo, Casey Larson, Thomas Aasen Markeng czy Filip Sakala (na szóstym miejscu, a nigdy wcześniej nie był nawet w najlepszej „50” konkursu Pucharu Świata!). Musimy dodawać, że żaden z nich swojej lokaty nie utrzymał? Gdybyśmy mieli opisać tę pierwszą serię jednym zdaniem, byłoby to pewnie: „Komora losowania jest pusta, następuje zwolnienie blokady i rozpoczynamy losowanie warunków”.
Edward Przybyła, wieloletni trener i sędzia skoków narciarskich:
– Takie są skoki. To jest taka dyscyplina, że takie coś może się zdarzyć. Bardzo dużo zależy od jury. Na samym początku podjęli złą decyzję, bo ustawili bardzo niską belkę [zaczynaliśmy z 9., na koniec pierwszej serii była 13., a druga seria odbywała się z 16. – przyp. red.]. Wystarczyłoby ustawić ją wyżej i nic takiego by się nie wydarzyło. Gdy warunki się zmieniły, a belkę podniesiono, to ci zawodnicy i tak nie mieli szans odlecieć. Ktoś w telewizji powiedział, że nasi zawodnicy słabo skoczyli. Nie, oni skoczyli bardzo dobrze, tylko z tego nie można było odlecieć. Przy tym wietrze nie było na to szans. Widziałem, że nawet Adam Małysz był przez to bardzo zdenerwowany. Ja zresztą też, bo po pierwszej serii płakałem ze złości. Teraz płaczę ze szczęścia.
Kiedy zaczynała się druga seria, właściwie nie liczyliśmy na nic. Chcieliśmy tylko, żeby Polacy dobrze się zaprezentowali i potwierdzili to, co dobrze wiedzieliśmy: że w równych warunkach, rozdawaliby dziś karty. I faktycznie, gdy wiatr na to pozwolił, obaj świetnie sobie poradzili i oddali dobre skoki. Szczególnie Kubacki, który odleciał najdalej w całym konkursie (104,5 m). Stoch skoczył o trzy metry bliżej i był… niezadowolony, bo wiedział, że to nie jest najlepszy skok. Tak podpowiadało doświadczenie, rozum i logika.
Sęk w tym, że dzisiejszy konkurs temu wszystkiemu po prostu zaprzeczył. Co tam jakaś logika, tu jej po prostu nie było. Kolejni skoczkowie skali bliżej i bliżej, właściwie tylko raz nie byliśmy pewni tego, czy Polacy utrzymają swoje pozycje – gdy lądował Stefan Kraft, który zresztą ostatecznie znalazł się tuż za nimi i zgarnął brązowy medal. Po skoku Zigi Jelara podskoczyliśmy z radości, bo wiedzieliśmy, że Dawid Kubacki ma brąz. Po zepsutej próbie Karla Geigera nie dowierzaliśmy, że mamy dwóch reprezentantów na podium. Co działo się, gdy nie doleciał też Ryoyu Kobayashi? Ktoś musiałby nam opisać, bo sami nie wiemy. Pamiętamy jedynie wybuch radości.
Obaj Polacy dokonali dziś czegoś niebywałego. To taka skokowa remontada wszech czasów. Nie pamiętamy lepszej, a jesteśmy pewni, że i najstarsi górale nie znaleźliby innej. Owszem, Dawid Kubacki przywołał konkurs Pucharu Kontynentalnego, w którym – też z 27. pozycji – po zwycięstwo sięgnął Grzegorz Miętus, ale, z całym szacunkiem dla Grześka, gdzie Pucharowi Kontynentalnemu do mistrzostw świata? To jest coś niewyobrażalnego. Coś co nie miało się prawa wydarzyć i coś, w co pewnie jeszcze długo nie uwierzymy. Jutro rano pierwszą rzeczą, jaką zrobimy po przebudzeniu, będzie sprawdzenie oficjalnych wyników. Może wtedy to do nas dotrze.
Słuchajcie, na koniec jedna rzecz. Żeby nie było, że skoro Polacy wygrali, to wszystko jest okej i na nic nie narzekamy. Nie jest. To nie była równa rywalizacja. Stefan Hula mówił w strefie mieszanej, że w takich warunkach nie można skakać. I my się z tym w pełni zgadzamy. Panie Hofer, panie Sedlak i cała reszto oficjeli – nie róbcie takich rzeczy. Bo to odbiera jakąkolwiek powagę takim konkursom, robiąc z mistrzostw świata parodię rywalizacji. Jak mówił nam Edward Przybyła: „Nad pogodą bardzo trudno jest jury zapanować, ale uważam, że na mistrzostwach świata nie powinny się dziać takie rzeczy. Dobrze byłoby mieć np. dni w rezerwie, żeby dało się to rozegrać w normalnych warunkach”. I my się z tym zgadzamy.
To już jednak historia. Nie zmienimy jej. I nawet nie chcemy, bo z dzisiejszego konkursu przede wszystkim zapamiętamy jedno. Panie i panowie: mamy mistrza i wicemistrza świata!
Fot. Newspix