Michaela Johnsona raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Cztery złote medale olimpijskie i osiem złotych krążków mistrzostw świata – te osiągnięcia nawet dwie dekady później wciąż mówią same za siebie. Amerykanin po zakończeniu kariery nie osiadł na laurach i wciąż żył blisko sportu. Nieoczekiwanie dla wszystkich we wrześniu 2018 roku stoczył walkę z trudniejszym rywalem niż najszybsi z tych, których spotykał na bieżni.
To był dzień jak każdy inny. Johnson zgodnie ze swoim zwyczajem rozpoczął go od lekkiego treningu. Jest jednym z tych sportowców, którzy także po zakończeniu kariery nie przestali się ruszać. “Michael jest sportowym świrem. Codziennie zmusza mnie do tego, bym towarzyszyła mu w siłowni. Nienawidzę go za to!” – opowiadała w 2012 roku ze śmiechem jego żona.
Po pięćdziesiątce podejście Johnsona wcale się nie zmieniło. Wciąż stara się żyć zdrowo, ale patrząc z zewnątrz trudno odnieść wrażenie, by przeginał. Nie został triathlonistą, nie biega regularnie w maratonach – po prostu prowadzi życie w miarę aktywnego sportowo rentiera. We wrześniu 2018 roku niewiele zabrakło, by wszystko z dnia na dzień zmieniło się nie do poznania.
“Wróciłem z treningu i stojąc w kuchni nagle poczułem dziwne ukłucie w lewym barku, a potem w całej lewej stronie ciała. Nie chciałem ryzykować i od razu udałem się do szpitala. Tam po prześwietleniu poczułem się dużo gorzej – prawie spadłem ze stołu zabiegowego i w ogóle nie mogłem już ruszać lewą nogą. Szybko otrzymałem pomoc, ale od początku bałem się tego co będzie jak to wszystko się skończy” – wspominał Johnson.
Sportowca uratowała błyskawiczna diagnoza. Udar krwotoczny – potocznie znany jako wylew – pojawia się wskutek zwężenia lub zamknięcia naczynia doprowadzającego krew do mózgu. Wiele osób do końca nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji i kiedy trafiają na oddział kilka godzin później, to konsekwencje bywają dużo poważniejsze i często nieodwracalne.
Co sprzyja występowaniu udarów? Między innymi niezdrowy tryb życia, nadciśnienie, cukrzyca i nadużywanie papierosów. To czynniki, które w pewien sposób można przynajmniej próbować kontrolować, jednak przypadek Johnsona okazał się pod wieloma względami wyjątkowy.
“Gdy wszystko się unormowało, to usłyszałem od lekarzy, że jest zestaw reguł, którego trzeba przestrzegać, by zminimalizować ryzyko wystąpienia udaru. Nie powinienem palić i przybierać na wadze. Powinienem za to dużo ćwiczyć. Problem w tym, że ja tych kwestii pilnowałem na długo zanim trafiłem do szpitala! Przez pół dnia byłem wściekły z bezsilności, bo nie potrafiłem znaleźć w sobie żadnej winy za to co się stało” – przyznaje biegacz.
200 metrów w kwadrans
Kolejnym etapem była rehabilitacja, która zaczęła się już dwa dni po całym wydarzeniu. Johnson w 1996 roku pokonał dystans 200 metrów w 19.32 sekundy. Pierwsze chwile na nogach po udarze przyniosły przedziwne deja vu. Znów pokonał odcinek mniej więcej takiej długości, ale tym razem zajęło mu to kwadrans. Nic zatem dziwnego, że początkowo pojawiło się zniechęcenie i zwątpienie, jednak w obliczu niecodziennej sytuacji Amerykanin postanowił nawiązać do swoich najlepszych czasów. Potraktował całą sytuację jako… kolejne sportowe wyzwanie.
Tydzień po udarze trenował już dwa razy dziennie. Z czasem intensywność tych zajęć zaczęła rosnąć, co bezpośrednio przekładało się na postępy w codziennym funkcjonowaniu. Ważnym elementem było pozbycie się gniewu. Johnson długo nie potrafił zrozumieć, dlaczego to jego – zdrową i świadomą osobę – dotknęła taka sytuacja.
“Na początku cały czas byłem wściekły. Im bardziej próbowałem oszukiwać siebie, że jest inaczej, tym bardziej to niezadowolenie rosło. W końcu przerzuciłem się na myślenie o rehabilitacji i planowanie kolejnych treningów” – tłumaczył trzykrotny złoty medalista olimpijski w szczerej rozmowie z BBC. Końcówka 2018 roku w ogóle była dla niego intensywna – oprócz kwestii zdrowotnych odczuł na własnej skórze także problemy z pożarami w Kalifornii i musiał opuścić dom na blisko tydzień.
Johnson po kilku miesiącach wrócił już do sprawności sprzed incydentu. Medycy jednak wciąż załamują ręce – jego przypadku nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Czasami takie sytuacje spotykają także tych najzdrowszych i teoretycznie najmniej do tego predysponowanych. Niestety, ryzyko nawrotu choroby wynosi 10-12 procent w pierwszym roku i z każdym kolejnym rośnie. Po udarze rośnie także ryzyko zawału. Choć to wszystko nie brzmi zbyt optymistycznie, to sam zainteresowany skupia się na pozytywnym przesłaniu.
“Moja historia powinna uświadomić wszystkich, że w takich sytuacjach nie ma co czekać. Jedną z najważniejszych spraw w takiej chwili jest właściwie rozpoznanie symptomów i trafienie do szpitala tak szybko jak to tylko możliwe. Po przeżyciu tego na własnej skórze jestem sobie w stanie wyobrazić, że wiele osób wolałoby poczekać. Nie było żadnego przełomowego momentu, w którym doznałem olśnienia. Po prostu od początku czułem, że coś jest nie tak, więc od razu skierowałem się w stronę szpitala. Gdybym próbował przeczekać ten stan, doszłoby do katastrofy” – dodaje Johnson.
Przy prewencji wtórnej udarów najważniejsza jest aktywność fizyczna. Tylko co zrobić jeśli nigdy nie miało się z nią problemów? Amerykanin nie zamierza przeginać w drugą stronę, ale planuje jeszcze bardziej restrykcyjnie podchodzić do swojej diety. Dużo większą uwagę zaczął też przywiązać do analizy swoich parametrów zdrowotnych.
Ali walczy z Parkinsonem i… Husajnem
Johnson nie jest pierwszym sportowcem, który doświadczył poważnej choroby i postanowił o tym głośno powiedzieć. W połowie lat osiemdziesiątych głośno było o diagnozie, którą usłyszał Muhammad Ali. Kilka lat po zakończeniu sportowej kariery u legendarnego mistrza świata kategorii ciężkiej wykryto objawy choroby Parkinsona.
Zwyrodnieniowe schorzenie układu nerwowego okazało się trudniejszym przeciwnikiem niż Foreman, Frazier i Holmes razem wzięci. To była walka, której Ali po prostu nie mógł wygrać. Mimo wszystko przez ponad trzy dekady dawał świadectwo poruszającej walki. Chorobę, która dotyka 1% społeczeństwa, oswoił między innymi zapalając drążącą ręką olimpijski znicz w Atlancie w 1996 roku.
Sytuacja Alego była pod wieloma względami równie paradoksalna jak ta Johnsona. Udar u kogoś, kto prowadzi tak aktywny tryb życia wydaje się równie nieprawdopodobny jak to, że choroba utrudniająca mówienie dotknie jednego z najbardziej pyskatych sportowców XX wieku.
Ali mógł mówić wolniej i mniej wyraźnie, ale wciąż był słuchany i powszechnie traktowany jak autorytet. W 1990 roku Saddam Husajn i jego wojska najechały Kuwejt. Po interwencji ONZ wycofały się, ale… razem z piętnastką amerykańskich więźniów, których dyktator za żadną cenę nie chciał uwolnić. Wszyscy byli cywilami – pracownikami prywatnych firm, których los rzucił daleko od ojczyzny. Sytuacja zawisła na włosku, a cały świat zastygł oczekując zbrojnego konfliktu. Minęło ponad 100 dni i nic nie wskazywało na pokojowe rozwiązanie tej sprawy.
Dawny mistrz miał 48 lat i od zawsze nienawidził wojny. Odmowa służby w Wietnamie pod koniec lat sześćdziesiątych sprawiła, że w USA zaczął być traktowany jak persona non grata. Wierność zasadom kosztowała go kilka najlepszych lat kariery. W 1990 Ali wciąż wierzył w te same ideały. Niewiele myśląc udał się do Iraku z zamiarem… prowadzenia pokojowych negocjacji.
“Na miejscu był rozrywany! Irakijczycy zatrzymywali go na ulicy, a on nie odmawiał zdjęcia i uściśnięcia dłoni nikomu” – wspominał przedstawiciel ambasady, który towarzyszył Alemu w podróży. Pięściarz był naprawdę zdeterminowany i zapowiedział, że nie wróci do USA dopóki ta sprawa nie zostanie załatwiona. Na miejscu odwiedzał szkoły, modlił się w meczetach i okazywał szacunek Irakijczykom, którzy traktowali go jak gwiazdę.
Po tygodniu pojawił się jednak osobliwy problem – Alemu skończyły mu się zabrane z kraju lekarstwa. To sprawiło, że objawy Parkinsona zaczęły być jeszcze bardziej widoczne, a on mógł komunikować się z otoczeniem już tylko szeptem. 29 listopada 1990 roku w końcu doszło do spotkania z Husajnem. Odbyło się przed kamerami i było oczywiście jednym wielkim medialnym przedstawieniem, ale… przyniosło efekty.
Ali zapewnił dyktatora, że po powrocie do USA przedstawi tam “uczciwy obraz” Iraku. Husajn ucieszył się i dodał, że w takiej sytuacji nie może pozwolić, by mistrz wracał sam. Wspaniałomyślnie zgodził się na wypuszczenie całej piętnastki. „The Greatest” był wykończony długimi negocjacjami, ale szczęśliwy. To był jeden z ostatnich momentów, kiedy potrafił postawić się wyniszczającej chorobie. Walczył z nią do ostatnich dni i nigdy nie narzekał na swój los.
Kilka miesięcy później Ameryką wstrząsnęła inna informacja. Na specjalnie zwołanej konferencji prasowej Magic Johnson przyznał, że nosicielem wirusa HIV i poinformował o zakończeniu sportowej kariery. Miał 32 lata i był jedną z największych gwiazd NBA. O nietypowej sytuacji dowiedział się właściwie przez przypadek – podczas rutynowych badań zleconych przez firmę ubezpieczeniową.
Gdy Johnson zwoływał konferencję, to Freddie Mercury wciąż jeszcze żył, a wiedza Amerykanów i całego świata na temat HIV i AIDS była szczątkowa. Diagnozę traktowano właściwie jak wyrok śmierci. Sam Magic na początku długo musiał tłumaczyć, że nie utrzymywał homoseksualnych kontaktów z mężczyznami, bo to z tym środowiskiem kojarzono oba pojęcia. Dla nikogo z otoczenia koszykarza nie było jednak tajemnicą, że wokół niego zawsze kręciły się tabuny kobiet. Sam zainteresowany przyznał po latach, że w kontaktach z nimi nie zawsze zachowywał należytą ostrożność.
Kolejne lata to okres wzlotów i upadków. Johnson wrócił nawet do NBA, ale o wiele ważniejsze rzeczy zaczął robić w międzyczasie poza parkietem. “Zamierzam być rzecznikiem nosicieli wirusa HIV. Chcę przekonywać młodych ludzi o tym, jak ważny jest bezpieczny seks” – przekonywał, a jego postawę chwalili lekarze. U jego boku wciąż stała żona. Cookie Johnson dowiedziała się o sytuacji… niecały miesiąc po ich ślubie. Była wtedy zresztą w ciąży, ale badania jej i dziecka dały wynik negatywny.
Prawie 30 lat później świadectwo gwiazdy NBA pozostaje istotne. Jego odwagę chwalił prezydent George Bush, a podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie Magic był fetowany jak bohater. Fundacja, którą założył tuż po usłyszeniu diagnozy, wciąż działa, a on sam stał się przykładem tego, że z leczonym wirusem HIV można żyć długo i szczęśliwie.
KACPER BARTOSIAK