Jeszcze tydzień temu czytaliśmy o przygotowaniach Andrzeja Fonfary do walki z Edwinem Rodriguezem, która miała się odbyć 9 marca w Los Angeles. Dziś już wiemy, że ten pojedynek nie dojdzie do skutku. Polak, w wieku zaledwie 31 lat, zakończył karierę sportową. Jak napisał – wyłącznie dlatego, że „nie ma już serca do boksu”.
Moglibyśmy teraz zgrywać ekspertów i udawać, że spodziewaliśmy się tej decyzji. Prawda jest jednak taka, że do głowy nie przyszło by nam – i prawdopodobnie nikomu z bokserskiego świata – że Fonfara podejmie taką decyzję i to na niespełna miesiąc przed swoim kolejnym pojedynkiem. Równie zaskoczeni bylibyśmy chyba tylko wtedy, gdyby Tomasz Adamek stwierdził, że stoczy jeszcze jedną walkę Dariusz Michalczewski nagle wrócił do ringu. Tym bardziej, że – jak się okazało – w swojej ostatniej walce Fonfara wrócił do Polski i został niezwykle ciepło przyjęty przez kibiców.
Piotr Momot, zastępca redaktora naczelnego portalu ringpolska.pl:
– Gdyby ktoś tydzień temu powiedział mi, że Andrzej zakończy karierę, to szukałbym powodu w jakiejś kontuzji, problemach ze zdrowiem. W przypadku Andrzeja to zdrowie było raczej w porządku. To młody pięściarz, z wieloma wojnami na koncie, ale nie widać po nim jakichś oznak tzw. choroby bokserskiej: spowolnienia mówienia, kiepskiej orientacji czy problemów z kojarzeniem faktów. Ta wiadomość faktycznie była więc zaskakująca, ale od jakiegoś czasu Andrzej mówił, że dla niego priorytetem jest teraz rodzina. Podobnie jak zdrowie. Więc teoretycznie dało się wyczuć, że nie ma aż takiego parcia, by zawojować ten bokserski świat. Swoje zrobił, dużo zarobił i dawało mu to taki komfort, że nie musiał brać każdej propozycji. Mimo tego jestem jednak naprawdę zaskoczony.
Zaskoczenie jest tym większe, że walka z Rodriguezem naprawdę dobrze i ciekawie się zapowiadała, a Fonfara jeszcze dwa tygodnie temu mówił „Przeglądowi Sportowemu” o tym, jak się do niej przygotowuje. Ot, weźmy pierwszy z brzegu cytat:
– Nie będzie to łatwy pojedynek. Edwin jest dość nieokrzesany w atakach, bije chaotycznie i leci do przodu. Z tego powodu otwiera się, można przycelować i skontrować go niezłym ciosem. Na treningach pracuję właśnie nad szczelną obroną i kontrami. Rodriguez jest głodny – w 2018 roku walczył tylko raz, tak jak ja. Nie ma faworyta, 50 do 50. To będzie bitwa na wyniszczenie. Obaj dobrze czujemy się w wojnie, więc kibice dostaną świetny pojedynek.
Teraz okazało się, że kibice nie tyle nie dostaną „świetnego pojedynku”, co jakiegokolwiek. I to mimo tego, że Fonfara wagę na junior ciężką zmienił niedawno i zapowiadał, że jest w stanie sobie w niej poradzić i po raz kolejny wszystkich zaskoczyć. Ostatnio zatrudnił nawet nowego trenera, który miał mu w tym pomóc, m.in. poprawiając jego pracę w defensywie. Czekaliśmy więc na marcowe starcie z nadzieją, że zobaczymy kawał solidnego boksu. Andrzej wywinął nam jednak numer. I to taki, który pozostawia sporo znaków zapytania.
Piotr Momot:
– Sam jestem ciekaw, co tak naprawdę przeważyło i od kiedy Andrzej myślał o końcu kariery. Walkę miał za miesiąc, więc wchodził teraz w sparingi. Prawdopodobnie więc nie poczuł tej iskry, tego ognia, który powinien się w tym etapie pojawić. Tym bardziej, że miał przed sobą trudne starcie. Rodriguez przez wiele miesięcy sparował ze Szpilką, gdy Artur mieszkał w Teksasie. A „Szpila” to przecież pięściarz wagi ciężkiej, który potem mówił, że Edwin to świetny technik, który w dodatku mocno bije. Więc spodziewam się, że u Andrzeja wypalił się ten ogień i dlatego stwierdził, że szkoda zdrowia. Bo trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że piętą achillesową Andrzeja była obrona, a walki wygrywał raczej tym, że jest zadziorny i nieustępliwy. Jeśli poczuł, że ten atut w postaci ringowego, ogromnego serca do walki, mu ucieka, to należy przyklasnąć, że w odpowiednim momencie się wycofał.
Podobnego zdania jest też Maciej Miszkiń, były bokser, który sam wcześnie zakończył swoją karierę:
– Rozumiem, że takie myśli nachodzą pięściarzy w momencie, gdy jest przestój i nic się nie dzieje czy po jakimś traumatycznym zdarzeniu, np. porażce. Natomiast przed walką… wydaje mi się, że wpływ na to miały przygotowania. Andrzej mówił, że z jego zdrowiem wszystko okej, ale może nie był w stanie doprowadzić organizmu do pewnej formy lub po prostu nie zmobilizował się do ciężkich treningów. Przy jego stylu – skracaniu dystansu, zarzucaniu rywala ciosami – najważniejsze są serce do walki i charakter. Jeśli ich nie ma, to nie będzie w stanie tak walczyć. Bo inaczej jest w przypadku np. Floyda Mayweathera, który może sobie kontynuować karierę i będzie wygrywać, dopóki nie trafi się facet, który go przełamie. U Andrzeja potrzeba przede wszystkim tego serca.
Inna sprawa, że Fonfarze boks do niczego nie jest już potrzebny. Swoje zarobił, wagi junior ciężkiej raczej by nie zawojował, bo jest w ostatnim czasie obsadzona cholernie mocno. Zainwestował – wraz z bratem – w sporo różnych biznesów w Stanach (a miał co, bo w ostatnich latach za starcia inkasował nawet setki tysięcy dolców) i na ten moment może cieszyć się rodzinnym życiem, które niezwykle sobie ceni. Nie wykluczamy jednak, że za jakiś czas zaskoczy nas po raz kolejny i do ringu wróci.
Maciej Miszkiń:
– Późniejsze życie wiele pokazuje. Teraz słyszy się o możliwym powrocie o Kliczki, kiedyś do boksu wracał George Foreman, już dobrze po czterdziestce, który w Ameryce był ustawiony dużo lepiej niż Andrzej, komentował też dla HBO, a i tak czegoś mu brakowało. Od Fonfary bardziej spełniony sportowo jest też np. Tomek Adamek, bo był mistrzem świata, jest też dobrze sytuowany, ale i tak wraca co jakiś czas.
Właśnie, tu jedną rzecz warto wyjaśnić. Bo od czasu do czasu można przeczytać, że Fonfara mistrzem świata był. No i faktycznie, posiadał pas, który tak nazwano. Ale Piotr Momot mówi wprost: „on miał pas IBO, ale nie jest to tytuł oficjalnie rozpoznawany jako mistrz świata. To pomniejsza federacja, która aspiruje do tego, by być braną na poważnie, ale jest raczej federacją półpoważną czy też średniopoważną”. Może i brzmi to brutalnie, ale nie kolorujmy rzeczywistości – Fonfara radził sobie na ringu nieźle, nie ma potrzeby robienia z niego na siłę mistrza świata. Pasy poważniejszych federacji też zresztą zdobywał, ale zawsze były to niezbyt istotne tytuły. Tych największych mu zabrakło.
Najbliżej mistrzostwa świata był w 2014 roku, gdy wyszedł do ringu z Adonisem Stevensonem, gościem, który rządził wtedy wagą półciężką i… posłał go na deski, szokując świat. Pojedynek ostatecznie przegrał, na punkty, ale zaskoczeni, że wytrzymał do końca, byli nawet jego promotorzy. Później wygrał ringowe wojny z Julio Cesarem Chavezem Jr. i Nathanem Cleverlym (obaj w pewnym momencie swoich karier byli mistrzami świata), pokazując, że jest pięściarzem na naprawdę dobrym poziomie. Do postawienia kropki nad „i” czegoś jednak zabrakło. Jak więc ocenić jego karierę?
Maciej Miszkiń:
– Wyciągnął ją ponad wszelkie oczekiwania. Pamiętam Andrzeja jeszcze z KnockOutu, był wtedy takim „szczupaczkiem”. Widziałem jego sparingi, prezentował się nieźle, ale chyba nikt nie spodziewał się, że to będzie aż taka kariera. Nikt też w Polsce przesadnie się nim nie zainteresował, a wiemy, jak mamy ubogi rynek pięściarzy w naszym kraju. Potem pojechał do Stanów i w pewnym momencie każdy przyjąłby go tu z otwartymi rękami. To, gdzie doszedł, naprawdę wiele o nim mówi. Bo przecież w trakcie kariery zmieniał kategorie wagowe, nikt w niego w pewnym momencie nie wierzył, musiał się odbudowywać. To nie zawsze wyglądało tak, jak teraz – że miał obozy, sparingpartnerów, mógł sobie wybierać trenerów. Kiedyś przez długi czas trenował z moim kolegą, który z boksem nie miał wiele wspólnego. To świadczy o tym, gdzie ten Andrzej był, że wierzyła w niego garstka przyjaciół i rodzina. A później – przynajmniej na polskim rynku – był postacią, o której zawsze się mówiło, gdy zbliżała się jego walka.
Piotr Momot:
– Andrzej rozpoczynał swoją karierę w Ostrołęce, w kategorii półśredniej, ważąc 66 kilogramów. Debiut był co najwyżej średni, wygrał w nim niejednogłośnie na punkty ze Słowakiem, który w ogóle nie potrafił boksować. Później wyjechał do Stanów, zaliczył dwie porażki, w tym z Derrickiem Findleyem przez ciężki nokaut. I wtedy, w 2008 roku, tak naprawdę wszyscy postawili na nim krzyżyk. Nikt nie wierzył, że on cokolwiek zawojuje i przebije się w jakikolwiek sposób w tym USA. Potem zrobił ogromny progres, dostał walkę o mistrzostwo świata, posłał na deski Stevensona… Jak na zasoby naszego pięściarstwa – pamiętając o tym, że w boksie olimpijskim nie istniejemy i od dawna nie mamy takich diamencików, które naturalnie przechodzą do boksu zawodowego – zrobił duże wyniki. Mało jest pięściarzy w historii naszego boksu, którzy mogą się pochwalić takim CV. Nie zgodziłbym się ze stwierdzeniem, że mógł wyciągnąć z tej kariery więcej, może byłby w stanie jeszcze dużo zarobić, godząc się na walki w Polsce. Ale i bez tego, mimo braku tytułu, wyciągnął chyba maksimum.
Co teraz przed Fonfarą? Pewnie dom (który zresztą postawił niedawno w Chicago), rodzina, dłuższe wakacje, czas na odświeżenie głowy i skupienie się na biznesie. Boks? Pewnie co najwyżej w roli kibica. Ale niczego nie wykluczamy, bo, jak mówi Maciej Miszkiń, „powód, dla którego skończył karierę, będzie determinował to, czy w tej decyzji wytrzyma. Bo jeśli, dla przykładu, nie pozwalało mu ciało, ale on sam chciał boksować, to będzie go ciągnęło do ringu. Może robić wtedy wszystko w swoim życiu, ale myślami zawsze będzie przy boksie”.
Fot. Newspix.pl