Boiskowe osobowości okazywały się szkoleniowymi wydmuszkami, prawi bidonowi wygrywali Champions League. Nie ma reguły wobec karier trenerskich byłych piłkarzy, bowiem reguła przebiega na zupełnie innym niż CV froncie:
Wielkimi trenerami najprędzej zostaną ci piłkarze, którzy mają olej w głowie.
Czytaliście tysiąc razy te wynurzenia kopaczy: nie uczyłem się, z matmy dwója, z polskiego najbardziej lubiłem Wokulskiego w „Panu Wołodyjowskim”, ale wszystko w porządku, bo ja stawiałem na futbol.
Ole Gunnar Solskjaer stawał przed dylematem odwrotnym. W wieku piętnastu lat, już strzelając dziesiątki bramek po juniorskich pipidówach, zastanawiał się nad rzuceniem piłki.
Chciał iść w matematykę, pociągały go liczby. Kim by został? Może programistą – uwielbiał swoje Commodore 64, na którym najchętniej katował menadżera piłkarskiego „The Boss”.
Fakt faktem, że choć strzelał gola za golem, to nie miały one tak wielkiej wymowy, by mógł wierzyć w zawodowstwo. Jako siedmiolatek zapisał się na treningi w Clausenengen i został tam kolejne piętnaście lat.
Jeśli nie słyszeliście nigdy o Clausenengen, nie wpadajcie w kompleksy. To, w najlepszym wypadku, Unia Skierniewice norweskiej piłki. Klub znikąd, klub bez większych sukcesów, a właściwie z jednym:
Wychowaniem Ole Gunnara Solskjaera.
Ole pochodzi ze sportowej rodziny, ale nie piłkarskiej: jego ojciec uprawiał zapasy. Był jednym z najlepszych w kraju, ale syn nie odziedziczył ani grama talentu. Oczywiście został zapisany, ale po trzech latach zrezygnował: potomkiem faceta, którego obawiała się cała zapaśnicza Norwegia, rzucano jak workiem treningowym. Mały Ole wdał się bardziej w matkę, miał wszechstronne zainteresowania, chłonął świat muzyki.
Solskjaer dorobił się w Anglii przydomku „Zabójca o twarzy dziecka”. Każdy szanujący się kibic piłki zna genezę ksywy: oto facet, który wygląda tak, że powierzyłbyś mu swoje dziecko w opiekę, a córkę wydał mu za rękę bez wahania, zarazem synonim zimnokrwistości pod bramką przeciwnika, bezwzględny jak pluton egzekucyjny. Ole dojrzewał bardzo wolno: mając piętnaście lat poszedł z rodzicami do aquaparku, ale na wymarzoną ślizgawkę nie chcieli go wpuścić. Wciąż mierzył wówczas raptem 146 cm, a wpuszczają do 150.
Jest chudy, mikry.
Z drugiej strony to ścisły analityczny umysł i boiskowa inteligencja, zaprawiana w bojach od najwcześniejszych lat. Solskjaer wspomni po latach, że na podwórkowym Anfield nawet jeśli grali bez bramkarzy, to nigdy nie wykańczał akcji strzałem w środek, a zawsze próbował, najtrudniejszym do wyłapania przez nieobecnego golkipera uderzeniem. Tak samo wyglądały samodzielnie narzucane sobie treningi w lokalnym parku.
Nieprzypadkowo piszemy o podwórkowym Anfield: młody, jak przystało na późniejszą legendę Manchesteru United, był wielkim fanem Liverpoolu. Na nich się wychowywał, The Reds zarażali go pasją do piłki: jednym z jego pierwszych wspomnień będzie bramka Kenny’ego Daglisha z finału Pucharu Mistrzów 1979. To fascynacja, z której po latach będzie wycofywał się rakiem, pytany ostatnio w wywiadzie unikał tematu, a przecież jest jak najbardziej zrozumiała – oto kilkulatek w zderzeniu z najlepszą wówczas drużyną świata. Jak mógł się nie załapać?
W Clausenengen strzelał, strzelał i jeszcze raz strzelał. Mimo bicia rekordów strzeleckich w juniorskich zespołach, nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdy jako dziewiętnastolatek musiał odsłużyć rok wojska na południu kraju, poprosił o możliwość treningów lokalne pierwszoligowe Lillestrom. Odmówiono mu, trenował więc na własną rękę, a przełożeni byli na tyle uprzejmi, że zwalniali go na mecze rodzimej drużyny.
Tymczasem Solskjear coraz bardziej się rozkręcał. Awans do drugiej ligi w sezonie 93/94 dla takiej ekipy jak Clausenbergen to niemal cud. Ole coś tam pomógł: rok wcześniej z 47, które miała na koncie jego drużyna, on był autorem 31.
Z drugiej ligi został powołany do młodzieżówki. Nowa stawka, narodowe barwy, duża sprawa. Ale przecież wymagali tylko tego, na czym znał się doskonale: strzelania bramek. Więc strzelał, począwszy od debiutu. W dziewiętnastu spotkaniach U21 trafił trzynaście razy.
W międzyczasie, na początku 1995 roku, zgłosiło się po niego Molde. Wyłożyli na niego raptem kilkanaście tysięcy funtów, na czym zarobią z przebitką godną Wisły i Błaszczykowskiego. Zostawiał Clausenbergen z bilansem 112 bramek w 109 meczach.
Solskjaerowi zmiana poziomu jak zwykle nie robiła różnicy: w pierwszym meczu strzelił dwa gole dla Molde, już w drugim władował hat-tricka Vikingowi. Na kolejny hat-trick kibice musieli czekać aż do szóstej kolejki. Z Molde zagra w pucharach, pomoże przejść Dynamo Mińsk, a później pierwszy raz posmakuje wielkiej piłki, bo rywalem będzie PSG.
PSG z Djorkaeffem, PSG z Dely Valdesem, PSG z Noumą, Gravelainem i Fournierem.
Strzelanie w dwumeczu rozpocznie i tak Solskjaer, pokonując Dutruela u siebie. Ostatecznie paryżanie okażą się za mocni, nie tylko dla Norwegów – wygrają całą edycję Pucharu Zdobywców Pucharów 95/96.
Bramka Solskjaera od 1:50. Kwintesencja: choć uderzał zza szesnastki i z pierwszej piłki, to i tak mamy do czynienia z uderzeniem mierzonym, którego największym atutem jest precyzja, nie siła.
Nie mógł go dłużej ignorować szkoleniowiec pierwszej kadry Norwegii, Egil Olsen. Powołany na mecz z Jamajką w Kingston, Solskjaer rozpoczął reprezentacyjną przygodę standardowo: od gola. Najważniejszy dla niego mecz przyjdzie podczas eliminacji do Coupe du Monde we Francji. Norwegia – Azerbejdżan w Oslo, pierwszy mecz Solskjaera w kadrze o punkty. Wysłannicy Manchesteru United przyjadą obejrzeć Ronny’ego Johnsena, który gra w Besiktasie. Są już zdecydowani, za miesiąc Johnsen podpisze kontrakt, to ostatnie obserwacje.
Przy okazji wpadnie im w oko ktoś inny, nikomu nieznany szerzej chłopak, który dwa razy trafi do siatki, w tym raz spektakularnym, akrobatycznym wolejem.
Bramki od 1:02 i 3:38.
Solskjaer wówczas zaczyna już budzić zainteresowanie w Europie. Jest oferta z Cagliari. Krąży wokół tematu HSV. Trzysta tysięcy funtów dają Everton i Manchester City.
Ale wtedy przychodzi faks z Old Trafford: dają 1.2 miliona funtów.
Więcej, niż stanowiła cena wywoławcza Molde.
Dali tyle, bo mogli sobie na to pozwolić, a nie dlatego, że wierzyli w tak dynamiczny rozwój. Alex Ferguson tamtego lata bił się z całych sił o Alana Shearera, króla strzelców angielskiego Euro 1996, ale który ostatecznie po Blackburn postawi na Newcastle, klub ze swoich rodzinnych stron. To będzie wielka porażka Czerwonych Diabłów: dla kibiców okienko, w którym jedynym napastnikiem będzie jakiś Norweg znikąd, podczas gdy obiecywano największą gwiazdę Synów Albionu, będzie nieśmiesznym żartem.
Solskjaer po przyjeździe do Manchesteru najpierw poszedł na wycieczkę po Old Trafford. Przewodnik zapyta go:
– Więc, co robisz w mieście?
– Przyjechałem podpisać kontrakt z United.
Norweski snajper w ogóle nie jest początkowo brany pod uwagę. Ląduje w rezerwach. Ma się ograć, spokojnie oswoić z angielskim stylem gry, a może wiosną dostanie szanse.
Ale jak zwykle robi to, co dla niego jest najłatwiejszą robotą na świecie: strzela gole. W dwóch pierwszych meczach rezerw trafia dwa razy. Kontuzje sprawiają, że jest potrzebny wyżej. W debiucie z Blackburn wejdzie z ławki i po sześciu minutach otworzy swoje strzeleckie konto w Manchesterze United.
Jest sierpień 1996. Miesiąc później będzie miał już pierwszego gola w Champions League, pierwszy występ w wyjściowym składzie ligowym (okraszony golem z Nottingham Forest), a także pierwszy bramkowy dublet (z Tottenhamem).
Wyobraźcie sobie miny kibiców, ekspertów, a pewnie nawet samego Alexa Fergusona, gdy po mistrzowskim sezonie 96/97, okraszonym półfinałem Ligi Mistrzów, to Solskjaer zostanie najlepszym snajperem drużyny, łącznie trafiając dziewiętnaście razy, przed piętnastoma Erika Cantony.
To Cantona, ówczesny kapitan Czerwonych Diabłów, będzie wielkim wsparciem dla młokosa. Nikt nie da mu tylu rad, nikt nie wleje tyle pewności siebie, nikt tak nie będzie fetował jego bramek. Trudno powiedzieć co tak bardzo przypadło królowi Erikowi w Solskjaerze, ale być może to… co wszystkim.
Był szanowany w szatni, szanowany przez Alexa, szanowany na trybunach. Pokorny, bezkonfliktowy, potrafiący oddać siebie za drużynę. Dla kibiców doskonałym przykładem jest… faul Solskjaera z Newcastle. Manchester szedł łeb w łeb z Arsenalem w walce o mistrzostwo Anglii sezonu 97/98. Do końca cztery kolejki, Rob Lee wychodzi sam na sam. Czerwone Diabły, goniąc zwycięstwo, ruszają wielkimi siłami w pole karne, zostawiając Solskjaera z tyłu. Rusza kontra, Rob Lee wychodzi sam na sam, ale Norweg dokonuje faulu taktycznego.
Fani Manchesteru United uważają to za najfajniejszą czerwoną kartkę w historii klubu. Pokazującą charakter, jaki musisz mieć w tych barwach. Solskjear się poświęcił, wyleciał, koniec sezonu miał z głowy.
Jedynym, który nie podzielał entuzjazmu, był Alex Ferguson. Tuż po meczu, notabene zremisowanym, powiedział:
– Tak, chcemy wygrywać. Ale chcemy wygrywać godnie. Nigdy w ten sposób.
Młodemu, choć niejeden by go za to pochwalił, było wstyd. Manchester, mimo trzech kolejnych zwycięstw, i tak oglądał tyły Kanonierów.
Sir Alex wolał, gdy Norweg trzyma się tego, co wychodzi mu najlepiej, tak jak meczu z Nottingham Forest. Jimmy Ryan, asystent w Manchesterze United, przed wejściem na boisko powiedział Ole: graj spokojnie, prowadzimy 4:1 utrzymuj piłkę.
Solskjaer strzeli w dwanaście minut cztery bramki.
Nie ma zaskoczenia: Alex to postać dla Solskjaera szczególna.
– W United nigdy nie czuliśmy się jak w pracy. Ferguson stworzył środowisko z rodzajem wewnętrznej sprawiedliwości: każdy wymagał od siebie sto procent. Gdy posyłał nas na boisko, mówił: wyraźcie siebie. Bawcie się grą. Pokażcie na co was stać. Pracujcie do utraty sił.
Nie jest to jednak relacja wyłącznie usłana różami – takie relacje nie istnieją. Doskonale dynamikę znajomości pomiędzy Fergusonem i Solskjaerem pokazuje najsłynniejszy gol Norwega, czyli trafienie w finale Ligi Mistrzów.
Ole, jak zwykle, siedział na ławce. Siedział, choć przecież po rewelacyjnym debiutanckim sezonie powinien stać się gwiazdą pierwszej wielkości. Siedział, choć zrobił takie wrażenie, że na mocy jego występów… ściągnięto kolejnego młodego norweskiego napastnika za 1.5 miliona funtów, Erika Nevlanda (zagra cztery mecze).
Siedział, a grali inni, choć przecież wypadał świetnie.
Jego porównanie z ikonicznym duetem Cole/Yorke w sezonie potrójnej korony.
Solskjaer: 18 bramek, 17 meczów w pierwszym składzie, dwadzieścia z ławki.
Yorke: 29 bramek, 48 meczów w pierwszym składzie, trzy z ławki.
Cole: 24 bramki, 43 mecze w pierwszym składzie, siedem z ławki.
W przerwie finału, gdy Manchester przegrywał po bramce Mario Baslera, Ferguson nie poświęcił Solskjearowi ani minuty, za to długo rozmawiał z Sheringhamem. Ole wspomni po latach:
– Siedziałem i myślałem: człowieku, strzeliłem w tym sezonie kilkanaście bramek, a Sheringham cztery. Moje miejsce jest na boisku. Byłem zagrzany. Pierwszy z ławki też wszedł Teddy. Teraz wiem, że Ferguson zrobił to specjalnie, żeby mnie dodatkowo zmotywować. Wchodziłem z myślą „ja mu jeszcze pokażę!”.
Oczywiście, że wielkim atutem Solskjaera była umiejętność kontrolowania emocji. To jego znak firmowy, jedna z przyczyn sukcesu. Ale finał Ligi Mistrzów – pozwólcie powiedzieć coś od siebie – rządzi się swoimi prawami. Mecz o wszystko, końcówka na ostrzu noża, bo przegrywasz: w tym momencie trzeba uczynić emocje swoim paliwem rakietowym. Ferguson potrafił sprawić, by najspokojniejszy człowiek w drużynie wyszedł na boisko wściekły, chcąc zagrać na nosie całemu światu, z menadżerem na czele.
Gol na 2:1, zwycięstwo, karty historii.
Solskjaer gola zadedykuje Fergusonowi.
„Wygraliśmy dla niego” powie po meczu.
To Ferguson zatrzymał go w 1998 w klubie. Tottenham złożył doskonałą ofertę, zarówno dla Ole jak i dla United. Zarząd zaakceptował propozycję opiewającą na 5.5 miliona funtów. Solskjaer miał za sobą słabszy sezon, szykowały się nowe transfery, poważnie się zastanawiał. Ale Fergie wziął go na rozmowę i powiedział:
– Słuchaj, ja ciebie potrzebuję. Będziesz grał tyle, żeby być zadowolonym.
Roy Keane powie o Solskjaerze:
„Ole częściej siedział na ławce niż nie siedział. Nigdy nie narzekał. Kiedy został wezwany, by wykonać robotę, zawsze był gotowy i zdeterminowany. W drużynie, w której jest zarazem tak wiele indywidualności, taki profesjonalista jak Ole jest bezcenny”.
Nie narzekał? Może i tak, ale nie róbmy z niego jedynego na świecie zawodnika, którego ławka nie gryzła w dupę. Nie myślcie, że siedział pokornie, że nie kipiały w nim emocje. Solskjaer wspomina, że w czasach rotacji pomiędzy Colem, Yorkiem, Sheringamem nim wparował do gabinetu Fergusona i powiedział, że powinien grać w najbliższym składzie kosztem Teddy’ego. Niejeden trener wywaliłby go za taką gadkę do rezerw, zakopał na ławce.
Alex zrobił tak, jak Solskjaer chciał.
Umiał zarządzać swoim superrezerwowym: zawsze dając mu akurat tyle minut i zaufania, by Norweg, ambitny facet, potrafił ją zaakceptować. I Ole nigdy nie mógł wątpić: boss go szanował.
Sezon 99/00: Piętnaście bramek. Dwadzieścia cztery mecze w pierwszym składzie, dwadzieścia dwa z ławki.
Sezon 00/01: Trzynaście bramek. Dwadzieścia sześć meczów w pierwszym składzie, dwadzieścia jeden z ławki.
Sezon 01/02: Dwadzieścia pięć bramek. Trzydzieści meczów w pierwszym składzie, siedemnaście z ławki.
Ten ostatni sezon jest o tyle istotny, że Solskjaer spełnił swoje marzenie: usadził rywali na ławce. Grał w parze z Van Nistelrooyem i robił to świetnie. Problem w tym, że był to sezon bez ani jednego trofeum – w lidze trzecie miejsce, w Champions League półfinał, w rodzimych pucharach wpadki. Nawet Charity Shield przegrane. Dlatego w następnym Alex dokonał roszad taktycznych, grając coraz częściej samym Van Nistelrooyem na dziewiątce, za nim Scholes, a Solskjaer po kontuzji Beckhama grał dużo na prawym skrzydle.
Bilans sezonu 03/04: piętnaście bramek, czterdzieści meczów w pierwszym składzie, siedemnaście z ławki.
Wkrótce niestety zamiast z bramkami coraz częściej kojarzył się z kontuzjami, które trapiły go seriami. W sezonie 03/04 zaczął się ten przykry serial, rok później nie zagrał ani jednego meczu, dwa lata później epizody. Na jego powrót niezmiennie czekano, gdy 5 grudnia 2005 zagrał z w meczu rezerw Manchesteru z Liverpoolem, na trybunach pojawiło się kilka tysięcy widzów chcących zobaczyć znowu Ole w akcji. Był pechowcem: zwykle ledwo wrócił do grania, już przyplątywał mu się nowy uraz.
Wydawało się, że to jego piłkarski koniec, a jednak znalazł w sobie tyle siły woli, samozaparcia i wiary, by w sezonie 06/07 zagrać trzydzieści dwa razy i strzelić jedenaście bramek. Epilog, którego nikt nie miał prawa się spodziewać.
Mecz pożegnalny odbył się ósmego sierpnia 2008 roku. Fanfary godne największych: 67 tysięcy widzów na trybunach Old Trafford, specjalnie zorganizowana feta. Wśród kibiców już wówczas miał status kultowy, posiadał swój banner „20 LEGEND” na trybunie Stretford End, a swego czasu został też patronem grupy kibicowskiej Manchester United Supporters Trust. Zakończył karierę w Czerwonych Diabłach z bilansem:
366 meczów.
126 goli.
Z czego 50 w ostatnich 30 minutach.
I 33 w ostatnim kwadransie.
Ferguson zawsze twierdził, że zdolność strzelecka Solskjaera mocno opierała się na jego analitycznym spojrzeniu. Nawet siedząc na ławce studiował grę obrońców i bramkarzy, szukając ich najsłabszych punktów. Wersję potwierdzał lata później sam Solskjaer:
– Myślałem: w jaki sposób mogę stworzyć najwięcej zagrożenia po wejściu? Gdy oglądałem mecze, nie patrzyłem na napastników. Zwracałem uwagę na to co obrońcy i bramkarze robią źle.
Taka analityczność to oczywiście fundament warsztatu każdego trenera. Solskjaer przygotowywał się do tej funkcji od lat: już w 2000 zaczął zbierać drobiazgowe notatki, zapisują WSZYSTKIE treningi Alexa Fergusona, rozbijając je na czynniki pierwsze, szukając w nich długoterminowych planów. Nawet piłkarskie menadżery cały czas były jego pasją, choć wiedział gdzie kończy się gra, a zaczyna życie.
– Największa różnica to brak relacji międzyludzkich. Poznajesz zawodników, ich problemy: ten ma dzieci, które są chore. Ten właśnie rozstał się z żoną. Łatwo jest powiedzieć „zagracie dzisiaj 4-4-2”. Trudno jest powiedzieć reprezentantowi kraju „Znowu lądujesz poza składem”.
Po zawieszeniu butów na kołku został na Old Trafford, trafił do sztabu Sir Alexa. Szkolił napastników, przy tym zbierał szlify samodzielnego zarządzania drużyną trenując rezerwy. W pewnym momencie z tego szkoleniowego uniwersytetu chciała go wyrwać reprezentacja Norwegii. Wielka szansa, duża oferta dla trenera bez doświadczenia. Na pozór rachunek oczywisty. Ale Alex powiedział:
– Po co chcesz to zrobić? Możesz tam iść, gdy będziesz miał pięćdziesiąt lat.
Solskjaer wszystko przemyśli i odmówi federacji. Zrozumie, że teraz ma niepowtarzalną okazję nauki u boku jednej z największych trenerskich legend w historii futbolu. Rachunek stał się znowu oczywisty, ale w drugą stronę.
Gdy będzie odnosił sukcesy w Molde, pojawi się kolejna propozycja, w teorii nie do odrzucenia. 2012, chce go Aston Villa. Ale zostaje w Norwegii, bo ważniejsza jest rodzina. Gdy nie wyszło w Cardiff, nie miał problemu z posypaniem głowy popiołem, przyznaniem, że był „nieodpowiednią osobą w nieodpowiednim miejscu i czasie”, a potem powrotem do Norwegii.
Nie zaryzykuję twierdzenia, że Manchester United jest dla niego ważniejszy od rodziny, ale na pewno dla Solskjaera to wymarzona praca. Nie zamieniłby jej na żadną inną. Dla wyników dałby sobie skórę obedrzeć. Wzór jest jeden: Sir Alex. Opasłe dzienniki z lat wspólnej współpracy są mapą i kompasem.
Również na stanowisku trenerskim pozostał wierny swojemu przydomkowi. Twarz dziecka, gdzie, skoro przyprószyły ją zmarszczki? A w podejściu do piłkarzy, których po pierwsze stara się rozumieć. Jest bardziej typem dobrego wujka – w jednym z wywiadów wspominał, że w Cardiff zaśpiewał nawet piłkarzom… piosenkę „What Does the Fox Say”.
Dla niektórych: burzenie autorytetu. Dla niego, budowanie więzi.
A zabójczość? Tłumaczyć nie trzeba, za tłumacza robią wyniki.
Leszek Milewski
Napisz do autora, że pewnie też nie wpuszczali go na ślizgawkę
Fot. Newspix