Słysząc hasło „film sportowy”, najczęściej widzimy obijającego tuszę mięsa Rocky’ego, utrzymującego się cudem na nogach Jake’a LaMottę ze „Wściekłego Byka”, mającego łeb jak sklep Billy’ego Beane’a z „Moneyball” czy Woody’ego Harrelsona próbującego udowodnić, że biali potrafią skakać. Trochę niepozorne „Rydwany ognia” z 1981 r. wspominają raczej nieliczni, a szkoda, bo przecież żaden inny film, gdzie osią fabuły jest sport, nie zgarnął więcej Oscarów.
W oczekiwaniu na lutową galę warto więc przypomnieć historię Erica Liddella. Z jednej strony znakomitego sprintera, który zrezygnował z walki o medal olimpijski tylko dlatego, że pan Bóg nie pozwalał mu biegać w niedzielę, z drugiej zaś misjonarza, który zmarł w japońskim obozie koncentracyjnym.
Nie wiemy, jaka była reakcja Sylvestra Stallone na seans „Rydwanów ognia”, ale całkiem prawdopodobne, że wynudził się na nim jak mops. Kiedy w jego filmie „Rocky” – wtedy już dwuczęściowym – cepy latały z częstotliwością nabojów wypluwanych przez karabin maszynowy, obraz Hugh Hudsona był pochwałą chrześcijaństwa, patriotyzmu i brytyjskiej etykiety. Bohaterowie pili w nim szampana, siarczyście przeklinali rzucając „ależ na Jowisza”, doceniali kobiece wdzięki mówiąc „dziewczyna jak brzoskwinia”, a w chwili słabości „odczuwali połowiczną deprywację”. Do tego sceneria – sztywne lata 20.
A jednak. Film, który wszedł na ekrany w 1981 r., rozbił bank. Tylko w Stanach Zjednoczonych zarobił ponad dziesięć razy więcej niż kosztował, a spore zainteresowanie widzów przełożyło się na najważniejsze nagrody. „Rydwany ognia” zdobyły Złoty Glob za najlepszy film zagraniczny, BAFTA za film roku oraz ruszyły do Los Angeles z aż siedmioma nominacjami do Oscara. Ostatecznie zgarnęły cztery statuetki: za najlepszy scenariusz oryginalny, muzykę, kostiumy oraz najważniejszą – za film roku. W tej ostatniej kategorii film Hudsona pokonał m.in. „Poszukiwaczy zaginionej Arki” Stevena Spielberga i „Czerwonych” Warrena Beatty’ego. Od tamtej pory tylko jeden film sportowy zdobył tyle samo Oscarów – rekord wyrównał po latach Clint Eastwood i jego „Za wszelką cenę”.
„Rydwany ognia” odniosły sukces, chociaż nie pracowały przy nich wielkie gwiazdy kina. Dla reżysera był to fabularny debiut i później nigdy już nie zrobił równie dobrego filmu. Mało tego, dostał nawet nominację do Złotej Maliny. Główni aktorzy? Zarówno o Bena Crossa, jak i Iana Charlesona, twórcy kina raczej się nie zabijali. Być może po części także dlatego przeciętny widz nieco zapomniał o tym filmie w zalewie kolejnych produkcji o tematyce sportowej.
W popkulturę znacznie bardziej wgryzła się muzyka Vangelisa, bo jego motyw przewodni słyszał chyba każdy w naszym układzie słonecznym.
***
Kto wie, czy ten film w ogóle powstałby, gdyby nie… grypa. Brytyjski producent David Puttnam leżał ponoć zasmarkany w swoim domu, kiedy z nudów sięgnął po książkę opowiadającą o historii igrzysk olimpijskich. To tam natrafił na interesujące wzmianki o dwóch lekkoatletach reprezentujących Wielką Brytanię w okresie międzywojennym: Haroldzie Abrahamsie i Ericu Liddellu.
Puttnam od razu czuł, że zestawienie ich losów to świetny materiał na film, dlatego wkrótce wraz ze współpracownikami przekopał wszystkie możliwe archiwa filmowe i gazetowe, aby zebrać jak najwięcej informacji o bohaterach. Przeprowadzono także dziesiątki wywiadów z osobami, które znały obu sportowców (pod koniec lat 70. obaj już nie żyli). Nakręcenie filmu powierzył Hugh Hudsonowi, czyli gościowi, który wcześniej wyrobił sobie markę wyłącznie filmami dokumentalnymi i reklamówkami. Nie dość, że tutaj mocno zaryzykował, to jeszcze film od początku rodził się w bólach, bo ciężko było dopiąć budżet. Ten nie był wprawdzie specjalnie powalający, bo chodziło o ponad 5 mln dolarów, ale i tak długo żaden inwestor nie chciał w to wejść, bo historia nie dla każdego wydawała się atrakcyjna. Ale uparty producent w końcu dopiął swego i zebrał kasę.
Wiesław Kot, krytyk filmowy: – Wstyd powiedzieć, ale filmy na tematy sportowe to najczęściej niewiele więcej niż szkolna czytanka. Prosta fabuła, proste postacie, prosty konflikt i prosty morał. Najczęściej sportowiec w trakcie zdobywania laurów przeżywa jakiś kryzys, ale podnosi się z upadku, w czym sport mu wybitnie pomaga. Rzadko znajdujemy tu coś naprawdę odkrywczego, choć tytułów w tej puli jest mnóstwo. I oto pojawiają się „Rydwany ognia”. Oparta na autentycznych wydarzeniach historia dwóch młodych sportowców, Erica Liddella – pobożnego chrześcijanina ze Szkocji i Harolda Abrahamsa – ambitnego Anglika żydowskiego pochodzenia, studiującego w Cambridge i wytrwale zabiegającego o aprobatę kolegów. Pierwszy z nich biegnie “ku chwale Jezusa”, drugi by zdobyć sławę. W tle aplikowana została też kwestia antysemityzmu, wierności jak mówi Pismo „w małych rzeczach”, co temu obrazowi zmagań sportowych dodaje jeszcze głębi.
Film został oparty na prawdziwych, chociaż oczywiście leciutko zmienionych życiorysach tych dwóch sprinterów. Obu panów łączyło marzenie o starcie na igrzyskach olimpijskich w Paryżu w 1924 r. i zdobyciu tam złotego medalu, ale wszystko poza tym było jak ogień i woda.
Harold Abrahams? Był najmłodszym synem małżeństwa żydowskich imigrantów, które osiedliło się w Bedford. Ojciec finansista, dlatego rodzina żyła na niezłym poziomie. Wystarczającym, aby odpowiednio zadbać o edukację dzieci, dlatego Harold od początku chodził do dobrych szkół, służył także armii, którą opuścił w stopniu porucznika. Po woju rodzina wysłała go na Cambridge, gdzie studiował prawo. Jako chłopak z dobrego domu doskonale wiedział, że musi pójść drogą nakreśloną przez rodzinę, ale głowę zajmował mu też sport, bo był bardzo utalentowanym lekkoatletą: trenował biegi sprinterskie oraz skok w dal. Był arogantem, lubił się przechwalać, dlatego już w pierwszych dniach pobytu w Cambridge zgłosił się do słynnego biegu Great Court Run dookoła Trinity College. Zabawa, która łączyła wiele pokoleń studentów, polegała na tym, aby liczącą ponad 400 jardów trasę wokół uczelnianego placu przebiec w czasie krótszym niż dwanaście uderzeń zegara. W „Rydwanach ognia” jako pierwszy dokonał tego właśnie Abrahams, ale w rzeczywistości zrobił to dopiero w 1927 r. David Burghley.
Biegacz z Bedford – którego zagrał Ben Cross – może i potrafił szybko biegać, ale za cholerę nie potrafił przegrywać. Kiedy pierwszy raz spotykał się na bieżni z Liddellem i przegrał z nim, siedząc na trybunach omal nie płakał jak dziecko. – Jeśli nie będę wygrywał, nie będę biegał – mówił. Jego motywacja była bowiem oczywista: dla niego medal olimpijski to sława i sposób na udowodnienie antysemitom, że pochodzenie nie ma żadnego znaczenia.
Eric Liddell? Jego życiorys był znacznie bardziej pokręcony, bo urodził się w chińskim Tiencin w rodzinie szkockich misjonarzy. Na Wyspy pierwszy raz przyjechał w wieku 6 lat i wtedy też poszedł do szkoły, do której uczęszczały dzieci misjonarzy. Później został z kolei studentem uniwersytetu w Edynburgu. Był dobrym uczniem, gorliwym chrześcijaninem organizującym nauczki dla najmłodszych, ale też niezwykle utalentowanym sportowcem. Z powodzeniem trenował rugby i biegi, ale jego rodzina była podzielona. Niektórzy bliscy uważali, że bieganie do niczego go nie doprowadzi i zamiast przebierać się w krótkie spodenki, powinien poświęcić się całkowicie Bogu i misjom. Chłopak nie chciał jednak rezygnować z żadnej z tych rzeczy i w końcu dostał dyspensę od ojca, który przynajmniej w filmie mówił tak: – Eric, Boga można sławić obierając nawet kartofle jeśli robi się to doskonale, więc biegnij w imię Boże. I pobiegł. Kiedy dla zainfekowanego manią wygrywania Abrahamsa chodziło o poklask i kwestie społeczne, Liddell uważał, że musi biegać, bo dostał talent od Boga i w ten sposób okaże mu szacunek. Miał jednak jedną żelazną zasadę – nie biegał w niedzielę. Skoro tego dnia Bóg odpoczywał, on także nie mógł pracować.
Grający go w filmie Ian Charleson przygotowując się do roli przeczytał Biblię od dechy do dechy i poświęcił mnóstwo czasu, aby nauczyć się każdego gestu Liddella. Ten biegał bowiem charakterystycznie i… brzydko. Zasuwał z rozdziawioną gębą i głową odchyloną tak, jakby patrzył nie przed siebie, ale w górę. Anegdota mówi, że gdy zapytano go kiedyś, czy na pewno widzi metę, odpowiedział, że prowadzi go pan Bóg.
Z lewej filmowy Eric Liddell (wyk. Ian Charleson), obok Harold Abrahams (wyk. Ben Cross)
Nie ma pewności, kiedy tak naprawdę obaj panowie się poznali, ale niemal na pewno zanim jeszcze trafili do reprezentacji Wielkiej Brytanii. Według twórców filmu, stało się to podczas meczu Szkocja-Francja. Studenciak z Cambridge siedział wtedy na trybunach oglądając, jak bogobojny Liddell bierze udział w biegu na 400 m. Wygrał go, chociaż na początku zaliczył wywrotkę. Ambitny Abrahams nie mógł znieść, że na Wyspach jest ktoś lepszy od niego.
***
O ile dla Erica Liddella Paryż miał być olimpijskim debiutem, o tyle Abrahams miał już za sobą start w Antwerpii w 1920 r. W Belgii startował na dystansach 100 m, 200 m, sztafecie oraz w skoku w dal, ale bez powodzenia. Wystrzał formy zaliczył tak naprawdę dopiero po zakończeniu studiów, kiedy jego trenerem, wówczas niemalże profesjonalnym, został Sam Mussabini. Szkoleniowiec był na tyle zaangażowany w swoją pracę, że w amatorskich czasach miał zakaz wstępu na niektóre zawody. Pod jego ręką Harold znacznie poprawił jednak technikę biegu, ustanowił także rekord kraju w skoku w dal (7,38 m). Abrahams w Paryżu ostatecznie jednak nie skakał skupiając się wyłącznie na biegach, szczególnie na setce, gdzie chciał przełamać olimpijską dominację Amerykanów, chociaż nie był faworytem.
O medalu na królewskim dystansie marzył również skromny i pobożny Liddell, ale musiał poświęcić swoje marzenia ze względu na wiarę. Poszło o wspomniane już bieganie w niedzielę, czego zawodnik zawsze unikał. Chociaż tutaj twórcy „Rydwanów ognia” pozwolili sobie na delikatne podkręcenie akcji. Dlaczego? W filmie, o tym, że przedbiegi na 100 m odbędą się w niedzielę, Szkot dowiedział się dopiero w momencie wejścia na statek płynący do Francji. Był w szoku, bo wiedział, że jego marzenia właśnie… odpływają. Później, już w Paryżu, był maglowany przez organizatorów, aby jednak wystartował, bo jego decyzja może źle wpłynąć na wizerunek imprezy (ponoć amatorskiej…). Zawodnik był jednak nieugięty, dlatego w końcu zapadła decyzja, że najważniejszymi dystansami będą dla niego 200 i 400 m.
W rzeczywistości jednak olimpijski harmonogram znany był już kilka miesięcy wcześniej, dlatego Liddell miał czas na przetrawienie tej przykrej wiadomości i odpowiednie przygotowanie się szczególnie na 400 m. Chociaż prawdą jest, że rodzima prasa przejechała się po nim zarzucając mu brak sportowych ambicji. Padł nawet zarzut, że zasłaniał się wiarą, żeby uciec od rywalizacji z Amerykanami.
Kiedy więc w niedzielę odbyły się pierwsze biegi eliminacyjne na 100 m, Eric wziął udział w nabożeństwie w szkockim kościele w Paryżu. Kilka dni później z trybun oglądał finał, który sensacyjnie wygrał Harold Abrahams. Utalentowany arogant pokonał w decydującym biegu m.in. wielkiego faworyta Amerykanów, mistrza olimpijskiego sprzed czterech lat Charlesa Paddocka. Ponoć jednym z pierwszych, którzy podbiegli do złotego medalisty z gratulacjami, był właśnie Liddell.
Dwa dni później obaj spotkali się na starcie finału 200 m i była to pierwsza medalowa zdobycz Erica Liddella, który zdobył brąz (kolega z reprezentacji był dopiero szósty).
Największym dniem chwały „Latającego Szkota” był jednak finał 400 m rozegrany 11 lipca 1924 r. Amerykanie trochę go lekceważyli postrzegając jako krótkodystansowca, ale Liddell od początku czuł, że złoto jest w jego zasięgu. Tuż przed startem, na bieżni, doszło do dwóch wydarzeń, które chyba najlepiej określały Szkota. Najpierw podszedł po kolei do wszystkich rywali, każdemu z nich podał rękę i życzył powodzenia, co wywołało u nich duże zdziwienie. Później Liddell został obdarowany kartką, którą trzymał w garści przez cały bieg, aż do mety. Widniał na niej napis „W starej księdze jest zapisane: tego, który mnie uszanuje, ja uszanuję”. W filmie na bieżni wręczył mu ją reprezentant USA Jackson Schulz, który nie brał udziału w biegu, w rzeczywistości nadawcą był jeden z członków sztabu brytyjskiej reprezentacji. Tak czy inaczej, Liddell dostał takiego kopa mentalnego, że zdobył złoto, ustanawiając przy okazji nowy rekord świata 47.6 s. Bieżnię opuszczał na rękach kolegów.
Tak kończą się “Rydwany…”.
***
A czego film nie pokazał?
Dla nowego króla setki, 24-letniego Harolda Abrahamsa, miał to był początek pasma sukcesów, ale życie postanowiło sobie z niego zadrwić – zaledwie rok po udanych igrzyskach w Paryżu, gdzie był też srebrny w sztafecie 4×100, paskudnie złamał nogę podczas skoku w dal. To był dla niego koniec kariery, chociaż został przy sporcie do końca życia. Przez wiele lat pracował m.in. jako korespondent „The Sunday Times” i komentator w BBC Radio, był również działaczem piastującym chociażby funkcję przewodniczącego Stowarzyszenia Amatorów Sportowych. Zmarł w 1978 r.
Eric Liddell zrobił z kolei to, co obiecał rodzinie jeszcze przed igrzyskami w Paryżu – po ukończeniu studiów w Edynburgu, w 1925 r. wyjechał do Chin, gdzie służył jako misjonarz. Co ciekawe, ten etap jego życia doczekał się odrębnego filmu. W 2016 r. jego chińskie losy zostały opowiedziane w obrazie „Na skrzydłach orłów”, gdzie główną rolę zagrał Joseph Fiennes. Niestety, film został zdemolowany przez część krytyków. Twórcom wytykano, że mając w ręku świetną historię, spaprali ją. Chodziło nie tylko o kwestie techniczne, ale też o ukazanie Liddella niemalże jako świętego Piotra. Ironizowano, że zrobiono z niego taki pomnik, że brakowało tylko gołąbków pokoju wyfruwających z ekranu.
Zostawmy jednak tamten film i wróćmy do Erica. Szkot ponownie zamieszkał w mieście Tiencin, gdzie pomagał ubogim oraz pracował m.in. jako nauczyciel w angielsko-chińskiej szkole. Po godzinach był też trenerem chłopców. Cały czas ciągnęło go do sportu, dlatego od czasu do czasu sam również brał udział w zawodach. Dowodem na to jest chociażby artykuł, który po latach ukazał się na łamach watykańskiej gazety „L’Osservatore Romano”. Autor tekstu opowiedział w nim historię wujka, który wiele lat temu służył w walijskim pułku armii brytyjskiej stacjonującym w Azji:
– Wujek Noel był sportowcem i startował w różnych dyscyplinach z ramienia wojska, w tym w biegu na 400 m. Według opowiadań babci, pewnego ranka w Chinach, w przeddzień ważnych mistrzostw, trenował na bieżni. W pewnej chwili jakiś niezgrabny mężczyzna z rudą czupryną przyłączył się do niego i z wyraźnym szkockim akcentem zapytał, czy mogą biegać razem. Wujek zgodził się i tak zrobili parę okrążeń w milczeniu. Kiedy zatrzymali się na mecie, rudy obcokrajowiec z uśmiechem powiedział: „Jest pan niezły. Jutro przybiegnę pierwszy, a pan drugi”. Noel był jednym z faworytów w zawodach i był pewien zwycięstwa. Nie wiedział natomiast, że zwycięzca olimpiady z 1924 r. Eric Liddell pracował w tym czasie w Chinach jako misjonarz Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. W ostatniej chwili zgłosił się do organizatorów z pytaniem o możliwość uczestniczenia w zawodach, a oni oczywiście wyrazili zgodę. Przygotowując się do zawodów, właśnie tam spotkał mojego wujka. W dniu zawodów Noel ze zdumieniem dowiedział się, że miał rywalizować z wielkim mistrzem. Liddell uśmiechnął się do niego i pozdrowił gestem. Rozległ się wystrzał. Zawodnicy rozpoczęli bieg. Eric Liddell dotarł do mety pierwszy. Wujek Noel drugi.
Liddell nie tylko pomagał potrzebującym Chińczykom, ale też ułożył tam sobie życie żeniąc się z kanadyjską misjonarką Florence Mackenzie. Życie w Chinach stawało się jednak coraz bardziej niebezpieczne, bo coraz bardziej realne było wkroczenie wojsk japońskich, co ostatecznie stało się faktem w 1937 r. Wkrótce Liddell został wysłany do Siaochang, gdzie dołączył do swojego brata Roba służącego tam jako lekarz. Brakowało rąk do pracy, dlatego pomagał jak mógł. Chociażby zwożąc rowerem chorych i rannych lawirując pomiędzy oddziałami japońskiego wojska.
Kiedy na początku lat 40. sytuacja w Chinach pogorszyła się jeszcze bardziej, władze brytyjskie wezwały swoich obywateli do opuszczenia kraju. Eric wysłał więc swoją rodzinę do Kanady mając nadzieję, że dołączy do bliskich po zakończeniu misji. W 1943 r. został jednak internowany i wraz z innymi obcokrajowcami osadzony go w obozie w Weihsien. Brakowało tam wszystkiego: jedzenia, lekarstw, nadziei. Życie obozowe pomagał organizować jednak jak tylko mógł. Był nauczycielem, czytał Biblię innym więźniom, próbował zorganizować leki dla najbardziej potrzebujących. Właśnie medykamenty były rzekomo stawką prawdopodobnie ostatniego biegu w życiu mistrza olimpijskiego.
W przywołanym filmie „Na skrzydłach orła” w jednej ze scen Liddell stoczył biegowy pojedynek z kapitanem obozu. Wygrana oznaczała, że żołnierz pozwoli na wniesienie do obozu potrzebnego specyfiku. I mistrz olimpijski, chociaż schorowany, wygrał. Problem w tym, że nie wiadomo na ile ten biegł był prawdą i wynikiem researchu scenarzystów, a na ile tylko wymysłem reżysera.
Pewna jest jednak informacja, że Eric Liddell miał szansę uratować się z obozu. Otrzymał propozycję wyjścia z niewoli w ramach zorganizowanej wymiany więźniów. Według dostępnych relacji, Szkot zrzekł się jednak tego prawa na rzecz ciężarnej kobiety. Sam został w Weihsien licząc, że przeżyje. Niestety, zmarł 21 lutego 1945 r., zaledwie kilka miesięcy przed wyzwoleniem obozu. Jak się później okazało, chorował na guza mózgu, a fatalne obozowe warunki tylko przyspieszyły śmierć. Miał 43 lata.
***
Jak na ironię, niemalże w tym samym wieku zmarł Ian Charleson, który tak świetnie wcielił się w niego w „Rydwanach ognia”. Brytyjski aktor w wieku 41 lat przegrał z AIDS (według niektórych źródeł był gejem), a jego ostatnią wolą było upublicznienie przyczyny śmierci. Charleson uznawany jest za pierwszego przedstawiciela brytyjskiego show-biznesu, który zmarł na tę chorobę.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. kadry z filmu „Rydwany ognia”