Reklama

ŁKS to całe moje życie

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2019, 10:40 • 16 min czytania 0 komentarzy

1975 rok. Ojciec Chrzestny II zdobywa Oscara. Amerykanie przegrywają wojnę w Wietnamie, Bill Gates i Paul Allen zakładają Microsoft, a Jan Lirka zaczyna pracę w ŁKS.

ŁKS to całe moje życie

Pracę, którą kontynuuje do dziś, po drodze wychowawszy takich piłkarzy jak Sypniewski, Wenclewski, Soczyński, Soszyński, Kościuk, Łabędzki pamięta nawet… futbolową przygodę Marcina Gortata.

Takie postacie znajdziemy w każdym klubie. Nie strzelają pięknych bramek, nie podejmują najważniejszych decyzji, ale zapisują się na kartach historii ciężką, wieloletnią harówą.

Są legendami, choć same o sobie nigdy tak nie powiedzą.

***

Reklama

Co dla pana znaczy ŁKS?

ŁKS to całe moje życie. Ponad czterdzieści lat tu jestem. Przeminęło jak z bicza strzelił. Młodzi jesteście, młodość szanujcie, póki możecie. Do czterdziestki czas jeszcze płynie, potem to już wszystko tak szybko leci… Nie wiadomo nawet kiedy.

Czasem się człowiek wstydził, jechał na obóz, nie było pieniędzy, świecił oczami. Ale gdybym powiedział, że było źle, to bym skłamał. Spędziłem całe życie na boisku i nigdy nie żałowałem. Czasem patrzę na młodych ludzi, którzy gonią za pracą, tu im się nie podoba, tam się nie podoba, tu zwolnienie, tu nie mogą zarobić… Ja miałem szczęście poczuć stabilizację. Teraz często młody człowiek nie wie co ze sobą zrobić.

Panie Janie, może to zabrzmi górnolotnie, ale co jest w życiu najważniejsze?

Uczciwość. Nikomu nie zrobić krzywdy. Nikogo nie oszukać. Człowiek, nawet jak go nie złapią, to się męczy jak ma coś na sumieniu. Karę wymierza sam sobie. Spokój sumienia jest skarbem, co najlepiej rozumieją ci, którzy tego komfortu nie mają.

Jak urodziła się w panu pasja do piłki?

Reklama

Uczyłem się w Łodzi w IX LO w szkole bardzo usportowionej, był w niej Bobo Kaczmarek i Jasiu Chodkiewicz. Przy tym grałem w RKS-ie Ruda jako skrzydłowy, a potem jako napastnik. Strzelałem nawet sporo bramek i kto wie, jak by się ta przygoda potoczyła dalej, gdyby nie kontuzja kolana. Później marzenie się zmieniło: chciałem przede wszystkim skończyć studia. Połączyłem to ze sportem, mam skończony AWF warszawski, a także wrocławskie studium.

Z czasów dzieciństwa pamiętam legendarnych Rycerzy Wiosny z 1958 roku. Chodziłem z ojcem na mecze, trybuny zapełniało po trzydzieści tysięcy ludzi. Jak zbliżała się godzina meczu, ludzie obsiadali tramwaje „na winogrono”, zwisając z nich na zewnątrz i tak jechali na stadion. ŁKS – przynajmniej tak to pamiętam – wygrywał wszystko, wygrywał wysoko, a jeszcze wygrywał… przy ładnej pogodzie. Potem miałem przyjemność pracować między innymi z Robertem Grzywoczem, który grał w tej drużynie. Największe wrażenie robił jednak zawodnik, który przyszedł trochę później: Jerzy Sadek. Idol wszystkich łódzkich dzieciaków, bombardier, który w największym stopniu stanowił o wartości zespołu.

Ja jeszcze Władysława Króla pamiętam. Symbol multisekcyjności ŁKS: wybitny hokeista i wybitny piłkarz, potem równie wybitny trener hokeja i piłki. Pamiętam, że już wtedy, w latach pięćdziesiątych, prowadził nowoczesne treningi piłkarskie, z dużym naciskiem na wyszkolenie technicznie. Charakter niesamowity – miał w sobie wielki spokój. Dla zawodników był jak ojciec. Nigdy nie krzyczał, zawsze wszystko potrafił wytłumaczyć, a gdy trzeba, potrafił przytulił zawodnika. Każdy piłkarz poszedłby za nim w ogień.

Jaki mecz z tamtych lat szczególnie panu zapadł w pamięć?

O Puchar Polski między Legią a Górnikiem Zabrze. W Górniku grali Lubański i Szołtysik, w Legii Deyna i Gadocha. Lubański strzelił cztery bramki, zabrzanie wygrali 5:2. Stadion ŁKS-u był wtedy areną niejednego wybitnego meczu. Przecież i Widzew rozgrywał tu pucharowe spotkania. Pamiętam dobrze spotkanie z Saint-Etienne, w którym grał wówczas Platini. Zdobyłem autograf jego i Tigany. Nie było łatwo, ale się udało: chłopcy podawali piłki do podpisu, w tym udało się przekazać im moją. Piłka do dziś znajduje się w domu.

A jak pan wspomina ówczesną atmosferę na trybunach?

Spokój był. Pamiętam taki mecz ŁKS, 35 tysięcy ludzi na stadionie, kibice siedzieli nawet na bieżni. I jakoś nie było awantur, wulgarnych okrzyków. Poza tym jedna sprawa, o której zawsze mówię młodym zawodnikom. Łódź się cieszyła, że ma dwa kluby pierwszoligowe, a za sprawą Widzewa przyjeżdżają do miasta wielkie europejskie drużyny. Po meczu ŁKS jechaliśmy zobaczyć drugi mecz na Widzewie. Nikt się nie bał, że komuś coś się stanie. Trenerzy się przyjaźnili. Kibice siedzieli obok siebie. Teraz? Bałbym się pójść na Widzew. Przecież bym bardzo chętnie pojechał, zobaczył – to też klub z Łodzi, z którym mam związane wspomnienia z dawnych lat. Ale nie pojadę. Animozje z czasem narastały, ale w początkowych latach… Przecież Widzew został zbudowany dzięki ŁKS-owi. Początki Widzewa to wszystko byli zawodnicy ŁKS-u.

Był taki moment, kiedy to zaczęło skręcać w kierunku otwartego antagonizmu?

Nie wiem co spowodowało taki zwrot. Nie mogę tego zrozumieć.

Wróćmy do 1975 roku. Zostaje pan trenerem.

Wymarzona praca, choć oczywiście łączona też z pracą w szkole. ŁKS był wtedy wiodącym klubem w Polsce. Pracować w ŁKS-ie, trafić tu zaraz po studiach? Zaszczyt. Pamiętajmy, że był to klub wielosekcyjny. Tabuny młodzieży, mrowie dyscyplin… teraz jest próba odbudowania, ale o porównanie z tamtymi czasami wciąż trudno, choć na pewno jest lepiej, by wspomnieć o sukcesach siatkarek.

Już pierwszy rocznik jaki dostałem był bardzo uzdolniony, dużą karierę zrobił później Zbigniew Robakiewicz, swoją drogą wujek Pawła Golańskiego. Co ważne: roczniki były prowadzone od początku do końca przez tego samego trenera. Nie tak jak teraz, gdzie co chwila zawodnicy trafiają pod inne skrzydła. Moim zdaniem to przynosiło efekty. A jeszcze jak dochodziło prowadzenie ich w szkole… Uciekli z lekcji, wpadali w kłopoty – wszystko się wiedziało i mogło się na bieżąco interweniować. Mistrzostwo Polski juniorów z 1999, ta grupa z Białkiem i Łabędzkim, także poszła jeszcze tym trybem. Wtedy mistrzostwo zdobył też rocznik Witka Dawidowskiego, potem obaj zostaliśmy wybrani Trenerami Roku przez środowisko łódzkich dziennikarzy.

Pan był jednym z pomysłodawców takiego systemu, niejako wyprzedzając czas, bo dzisiaj wprowadza się go coraz powszechniej.

Pomysł mój i Włodka Tylaka. Nie nazywało się to „szkoła sportowa”, ale istniały indywidualne klasy piłkarskie. Zespół z rocznika 1974, w którym był Igor Sypniewski i Artur Kościuk, praktycznie cały poszedł do szkoły podstawowej 159. Fajnie to wyglądało. Zajęcia w ŁKS-ie rano, potem ich wiozłem do szkoły. Miałem z nimi cały czas kontakt. Mieli też dodatkowe zajęcia po południu – część przychodziła, część nie. Sportu mieli multum, bo w szkole trenowali też inne sporty.

Teraz też mamy swoją szkołę, ŁKS wspólnie z Marcinem Gortatem prowadzi szkołę „przy Globusie” na Minerskiej, w sąsiedztwie bazy treningowej akademii ŁKS-u. .

Ciężko namówić piłkarza, żeby dbał również o naukę?

Kto chciał się uczyć, to się uczył. Teraz pewnie jest większa świadomość, piłkarze bardziej rozumieją, że trzeba się brać i za książki. Ale byli i wówczas tacy, których nie trzeba było namawiać. Problemy natomiast były z najlepszymi. W przeważającej większości przypadków brało się to stąd, że byli zbyt zaabsorbowani piłką. Dużo im pomagaliśmy: jak pojawiał się problem, szliśmy do wychowawcy, rozmawialiśmy, pilnowało się, załatwiało korepetycje. Szkoda tylko, że nie było ciągłości. Podstawówka i koniec, nic dalej.

Jak uczył się Igor Sypniewski?

Był bardzo zdolnym chłopcem, tak jak na boisku, tak w szkole – nie musiał wiele trenować by grać świetnie, tak nie potrzebował wiele się uczyć. Chłopak bardzo inteligentny, co nie powinno dziwić – nieprzeciętna inteligencja boiskowa nie wzięła się znikąd. Problem w tym, że miał określone kłopoty rodzinne i pochodził z nieciekawej okolicy. Nie miał tak silnego charakteru, żeby się przeciwstawić, był podatny na wpływy.

Niektórzy trenowali dwa razy dziennie, Igor raz, jeszcze poszedł się bawić, a potem wychodził na boisko i sam wygrywał mecze. W ŁKS-ie początkowo w niego nie wierzono, poszedł do wojska, Orła Łódź, potem był w Ceramice i tak odpalił, że natychmiast wyjechał do Grecji i niesłychanie się rozwinął. Prezentował wtedy, wciąż jako młody chłopak, europejski poziom.

W którym momencie to zaczęło się u niego psuć?

Sypniewscy to bardzo fajna rodzina, sportowa. Mama lekkoatletka, ojciec był bramkarzem w Orle Łódź, przyjaźniliśmy się nawet. Ojciec traktował Igora bardzo troskliwie – woził go na treningi, pomagał mu. Ale potem rodzice się rozstali, akurat, gdy Igor kończył podstawówkę. Trochę to na nim zaważyło. Wchodził w dojrzałość, najbardziej może potrzebował pokierowania, tego rodzinnego fundamentu, szczególnie w takim środowisku, a tego zabrakło.

Igor to największy talent, jaki przeszedł przez pana ręce?

Tak. I tak wiele osiągnął, ale jakby pracował nad sobą… trudno powiedzieć gdzie miał sufit. Pamiętam, że już w juniorach ŁKS Igor sam wymyślał sobie zwody.

Swego czasu, gdy Igor już miał swoje problemy, zaprosił go pan do prowadzenia juniorów.

Wrócił po chorobie. Przyszedł do mnie całkiem zdołowany i powiedział, że chciałby się odbudować. Włączyłem go do zajęć. Przychodził codziennie i pracował z nami. Działało to fajnie: chłopcy byli zapatrzeni w niego jak w obrazek, a on, nawet wtedy, w trudnym dla siebie momencie, był bajeczny technicznie. Pokazywał cuda. Chłopcy to chłonęli, Igor powoli rósł mentalnie. To była dla niego szkoła sumienności i odpowiedzialności. Pamiętajmy, że Igor miał problem z odnajdywaniem się w grupie, to położyło wielki cień na jego karierę. Tutaj mógł się tego uczyć, szkoląc juniorów. Niestety trochę za wcześnie Grzegorz Wesołowski wziął go do „jedynki”. Moim zdaniem pospieszył się, Igor jeszcze nie był gotów. Wydaje mi się, że gdyby jeszcze został z nami w juniorach wzmocniłby się. A tak trafił znowu do dorosłej szatni, gdzie wiadomo, różne historie się dzieją, wkupne nie wkupne…

W ŁKS-ie pamięta pan jeszcze piłkarską przygodę Marcina Gortata.

Grał parę meczów u mnie. Wywoływał na widowni śmiech, bo dotykał głową prawie do poprzeczki. Nawet moja żona kiedyś akurat przypadkiem pojawiła się na meczu czy treningu i spytała:

– Skąd takiego dryblasa wytrzasnąłeś?

Każda piłka górna należała do niego, to jasne. Ale jak ktoś posłał strzał dołem… problemy. Myśmy go razem z Wieśkiem Nabiałkiem namówili, żeby dał sobie spokój z piłką i poszedł na kosza.

Protestował?

Nie pamiętam, był raczej w Wieśka grupie. Nawet jeśli protestował, to chyba dzisiaj nie narzeka. U niego cała rodzina sportowa, więc miał kto mu przetłumaczyć. To rodzice według mnie mają największy wpływ na jego udaną karierę, poza nim samym i jego determinacją oczywiście.

Trener Nabiałek czasem nie przebierał w słowach: gdy Marcin wpuścił dwie straszne szmaty, krzyczał: „Weź ty się dryblasie na koszykówkę zapisz!”.

Ważne, że słowo ciałem się stało.

A jak pan wspomina Łukasza Madeja?

Bardzo zdolny, bardzo pozytywny. Szybki, niekonwencjonalny, trochę na bakier z taktyką. Lubił sam wybierać sytuacje, w których wracał do obrony. Nie pozwalał sobie, żeby usiąść na ławce rezerwowych. Chorobliwie ambitny. taki przodownik, nawet jak graliśmy turnieje szkolne. Paweł Golański był bardziej spokojny, a Łukasz nerwus, lubiący zwracać na siebie uwagę.

Jacek Ziober?

Pamiętam, że kiedy się nie spojrzałeś, już za chwilę był w innym miejscu. Wielka szybkość z piłką, szybkość piłkarska. Biegał od pola karnego do pola karnego. Z tego pokolenia również świętej pamięci Witek Wenclewski był niesamowitym chłopakiem, wysoki, z wielką elegancją grze i wybitną motoryką. Niestety, pojawiły się nałogi.

Piotr Soczyński?

Talent techniczny i błyskotliwość jak u Igora. Pamiętam jak ćwiczył u Leszka Jezierskiego. Jezierski – bardzo pracowity, solidny człowiek. Raptus, ale pracuś. Chłopcy też musieli być u niego pracusiami – pamiętam, śnieg, a nawet lód pod śniegiem na ŁKS-ie, a oni musieli robić po pięćdziesiąt przebieżek po przekątnej. Innym razem lato. Przechodzę koło kawiarni Trampek, patrzę, a Piotrek Soczyński schodzi tyłem po schodach.

– Piotrek, co ty robisz?

– Trenerze, byłem u Jeziera, nie mogę chodzić.

Leszek dawał im w kość.

Marek Saganowski?

Jego brat, Boguś, też talent, choć troszeczkę słabszy. Marka pamiętam szczególnie sprzed wypadku. Uszedł z życiem tylko dzięki temu, że miał odpowiedni skafander. Gdyby nie wypadek, mógł wspiąć się na szczyty piłki. I tak sporo osiągnął, ale to był talent czystej wody. Podobnie Tomasz Wieszczycki, który mógł osiągnąć jeszcze więcej.

A największe talenty, o których nikt nie usłyszał, bo przepadły nim zdążyły zaistnieć w seniorskiej piłce?

Mateusz Marciszko, artysta piłkarski. Nie wiem czy technicznie nie był bardziej zaawansowany od Igora. Wszystko potrafił. Pamiętam mecz na Widzewie: przyjął sobie piłkę na głowę dziesięć metrów za linią środkową. Z piłką na głowie przebiegł kilkanaście metrów, potem ją zrzucił sobie i huknął z woleja w samo okienko. Szok, czegoś takiego nikt nie widział. Marciszko był próbowany nawet w pierwszej drużynie, miał trzy mecze w I lidze, między innymi obok Tomasza Hajty.

Na chrzcie kazali mu podejść do Hajtowego i wyrecytować wierszyk: „Tomasz Hajto to wielki atleta, w Korei go ograł Pedro Pauleta”. Hajtowy posłuchał i powiedział, że Marciszko życia mieć nie będzie.

Trzeba mieć swój rozum, a nie iść za grupą. Z innych przykładów: Michał Wrzesiński… może on był największym talentem ŁKS? Niesamowity chłopak, skrzydłowy, bardzo szybki, także z piłką. Technika użytkowa, strzał, wszystko. Nie miał żadnych kłopotów pozaboiskowych, spokojny chłopak. Ale weszła moda na menadżerów, każdy zaczął takiego mieć, kilku chłopaków z tamtego rocznika dało się omamić i poszli do Piotrcovii. Obiecywano im złote góry, siedzieli na ławce. Rok stracony, już się nie odnaleźli, zagubili.

Nie wszyscy stawiali na piłkę. Niektórzy mogli, ale wybierali inaczej. Pamiętam Krzysia Rutkowskiego. Napastnik. Super chłopak. Ale rzucił grę w juniorach, poszedł na politechnikę. Bardziej znanym przykładem jest Robert Kozielski. Na dzień dobry hat-trick w debiucie pierwszoligowym. A potem przestał grać, dziś jest profesorem.

Ciężko wielu graczom talenty młodzieżowe przełożyć na udaną karierę seniorską. Przykładem rocznik wicemistrzów Polski z 2002 – Siwirski, Cieciura, Mędrek – z którego tak naprawdę na poziomie centralnym trochę zaistniał Krystian Bolimowski, a w halówce Marcin Stanisławski. Szymon Gąsiński też, ale on był rezerwowym bramkarzem.

Przegraliśmy 1:2 z Amicą, do finału wszystkich goliliśmy, graliśmy pięknie. Amica przyjechała:  wszyscy w takich samych strojach, po trzech trenerów, my przy nich jak bidule. Ale to tylko zmotywowało chłopców, wygralibyśmy, ale niestety, w drugiej połowie sędzia wyrzucił Mędrka z boiska… a szkoda gadać o sędziowaniu. Mędrek swoją drogą świetny chłopak: jak pojechaliśmy na turniej do Portugalii, chcieli żeby został. Bardzo utalentowany chłopiec. Nie wiem czego tym chłopcom zabrakło, nie byli mniej utalentowani od mistrzów Polski z 1999, gdzie wielu zrobiło ciekawe kariery. To na drużynę z 1999 nikt złamanego grosza nie stawiał po tym, jak przegraliśmy turniej Króla na dwa miesiące przed finałami.

Jakie pułapki czyhają na młodych zawodników?

Najgorsza mentalność u młodzieżowca to „ja jestem najlepszy”. Trzeba być pewnym siebie, to prawda, ale zakochany w sobie raptus przestaje się rozwijać. Widziałem wielu, którzy byli świetni w juniorach, ale uważali, że to wystarczy na długą metę bo teraz wystarcza.

Tak często jest, że ci z juniorskiego czwartego szeregu robią częściej kariery niż młodzieżowe gwiazdy.

Przykładem Rafał Pawlak. W juniorach siedział na ławce, a potem przeskoczył wszystkich. Rodzice też muszą o tym pamiętać, że młody piłkarz jest podatny na duże zmiany. A co i rusz ktoś podchodzi i pyta:

– Trenerze, będzie coś z niego?

A to dziecko ma osiem czy siedem lat.

Nie jestem też zwolennikiem menadżerów, zbyt wiele widziałem przykładów, gdy tylko namącił w głowie. Mądrzy ludzie oczywiście w tej branży też są, tacy zawsze mogą pomóc, ale młody chłopiec i jego nie znający środowiska rodzice często mają problem, by właściwie rozeznać z kim mają do czynienia.

Często zdarzały się problemy wychowawcze?

Nie było takiej grupy, która by czegoś nie wykręciła. Zdarzały się takie grupy, przez które nie spało się pół nocy. Kiedyś fatalny pomysł: pojechaliśmy na obóz do polskiego Las Vegas, czyli Mielna. Nawet warunki nie były rewelacyjne, bo tam jest jedno boisko. Hotel mieliśmy 50 metrów od plaży. Jeździliśmy też często do Straszęcina, gdzie kiedyś jeździł z kadrą Polski Kazimierz Górski.

Jak się reaguje, gdy młodzież nadszarpnie zaufania?

Różnie. Ale bywało, że o drugiej w nocy były ściągane grupy i wszyscy ćwiczyli na sali ostro. Nie było wtedy takiej świadomości.

Alkohol często był główną atrakcją obozów?

Jak to bywa w grupie: byli tacy, co próbowali, a byli tacy, o których się wiedziało, że nigdy nie spróbują. Jak coś się zdarzyło, zazwyczaj wiedziałeś kto. Ciężko upilnować: czasy takie, że na obóz jeździło się samemu. Jak się trafił kierownik, to już dużo, ale czasem i jego nie było. Raz chciałem natychmiastowo wyrzucić chłopca z obozu. Ale jak? Kto go odwiezie? Dziecka nie puścisz samego do domu. I zostawał, trenował dalej, po czasie emocje opadały. Ale choć nie byłem trenerem drastycznie podchodzącym, to też mi się zdarzyło, że wyrzuciłem z klubu zawodnika po odzywce meczowej.

W pewnym momencie miał pan dwóch synów w swojej drużynie. To trudna sytuacja dla trenera: mogą się pojawić zarzuty o forowanie. Przez to aż czasem trener zbyt krytycznie podchodzi, czego przykładem Piotr Pyrdoł, który zaczął grać dopiero, gdy wyszedł spod skrzydeł ojca.

Przynajmniej raz sam się na to dałem złapać i przez to nie awansowaliśmy do finałów mistrzostw Polski. Bramkarz, nie będę mówił nazwiska, zawalił nam mecz. Mogłem postawić na Tomka, mojego syna. Do dzisiaj Tomek ma pretensje: tata, jakbyś mnie wystawił… Może nie był tak błyskotliwym bramkarzem, ale miał żelazny spokój. Nie denerwował się nigdy. To cenna cecha. Szymonowi, drugiemu z moich synów, nikt nic nie zarzucał, bo grał pierwsze skrzypce. Szymon był w kręgu zainteresowania kadr młodzieżowych. Probierz też go bardzo chwalił. Szymon zagrał w derbach pod Probierzem, zawsze wspomina, że trener wyreżyserował cały mecz, minuta po minucie, plan na wszystko. Niestety, rozwój Szymona zahamowała kontuzja.

Niektórzy kibice ŁKS-u twierdzą, że to on wygrał te derby. Po golu w końcówce zaczął szaleć, wbiegał na murawę, szarpał się z piłkarzami, minuty mijały, atmosfera była coraz gorętsza, Widzew zamiast walczyć o wyrównanie, walczył wręcz.

Wszystko zgodnie z planem Probierza, co do sekundy, co do jednego zachowania któregokolwiek z zawodników.

A jeśli chodzi o dzisiejszy ŁKS, które talenty ceni pan najbardziej?

Janek Sobociński ma niesamowity potencjał moim zdaniem. Popełnia jeszcze błędy, jak to młody chłopak, ale piłkarsko ma bardzo wiele już teraz. Intuicja defensora, przewidywanie sytuacji, umiejętność wyprowadzenia piłki. Jak się patrzy niektóre mecze, to ile on ma kontaktów z piłką – rozgrywający tyle do przodu nieraz nie zagrywa. Piotrek Pyrdoł też pięknie się rozwija. Kolejny dowód, że trzeba stawiać na swoich wychowanków, tak jak to zawsze robiono w ŁKS-ie.

Takiej bazy jak teraz ŁKS nigdy nie miał. Kiedyś mieliśmy jedno boisko za kotłownią. Jedno piaskowe boisko. Jak dyrektor się zlitował i przywiózł spychacz, żeby zepchnąć śnieg, to wszyscy grali tam mecze, z pierwszą drużyną włącznie. Jak dyrektor się nie zlitował, to szliśmy do lasu biegać.

Najgorszy moment, jaki przeżył pan w ŁKS?

Pięć lat temu. Jak nas wywalili. Oszustwo. Ręce poopadały wszystkim. Dopiero wiosną, gdy zaczęliśmy od 4 ligi, pojawił się optymizm. Bywało różnie. Był czas po Ptaku, że miesiącami nie dostawałem pieniądzy. Ale na Ptaka złego słowa nie powiem. Siedem lat u niego pracowałem. Co tylko chcieliśmy na szkolenie to mieliśmy. Boiska do dyspozycji. Profesjonalne obozy. Kasa przygotowana. Według mnie Ptakowi trzeba było podziękować, dać odznakę honorowego obywatela miasta Łodzi, a nie wyzywać, że mu słoma wystaje z butów.

Czym się pan dzisiaj zajmuje?

Jeżdżę razem z Wiesiem Pokrywą i oglądamy piłkarzy w różnych rocznikach młodzieżowych. W Łodzi jest cała masa zdolnych chłopców. Tylko, że akademii także całe mnóstwo. Kiedyś była mniejsza rywalizacja o talenty. Nie było SMS-u, liczył się tylko ŁKS i Widzew. Owszem, istniało wiele małych klubów, wyróżniala się Łodzianka, z której trafił do nas Marek Chojnacki. Był Orkan, Metalowiec… kluby pożyteczne, z Tęczy Łódź przyszedł Jacek Ziober. Ale wszyscy chcieli trafić do Widzewa albo ŁKS-u. Jak w 1975 zacząłem pracę, zapisałem ponad stu zawodników, z których wybierałem grupę. A teraz? Może jak awansujemy do Ekstraklasy, w co wierzę, ranga ŁKS-u znowu wzrośnie i więcej młodzieży będzie chciało u nas grać. To co robi Tomek Salski to kolosalna sprawa.

Tomek u pana trenował?

Nie, był wychowankiem trenera Pokrywy. Tomek też wywodzi się ze szkoły o profilu piłkarskim, podstawówka 164.

Nie ciągnie trenera na boisko?

Ciągnie, tylko kolano już nie chce działać jak trzeba. Prawą nogą już piłki nie kopnę, więcej: nie wolno mi kopać Całe życie przy trenerce, tęskni się za boiskiem, za szatnią. Jeżdżę na mecze, ale prowadzenie zespołu to prowadzenie. Doświadczenie nie do podrobienia.

Rozmawiali Jakub Olkiewicz, Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...