Nie wiem w jakim jesteś wieku. Być może w takim, że Milan nie kojarzy ci się z Ligą Mistrzów. Być może w takim, że San Siro wydaje ci się domem raczej kłopotów finansowych i transferowych wpadek niż wielkich drużyn.
To możliwe.
Kupno wypalonego Ronaldinho, wypalonego Rivaldo i wypalonego Ronaldo to potrójna korona specyficznego rodzaju, ewidentnie zapadająca w pamięć.
Ale dla nas, którzy kręcą się po świecie odrobinę dłużej, Milan wciąż nie wymaga wyjaśnień, didaskaliów, opisów. Bo Milan to synonim wielkości.
Jestem świadomy, że gdy ostatnio Rossoneri bili się o największe triumfy w Europie, Krzysztof Piątek wchodził na stojąco pod stół (mniej więcej).
Zdaję sobie sprawę, że tej jesieni Milan – nie bójmy się tego słowa – skompromitował się w Lidze Europy lepiej niż Potok swoim wystąpieniem. Dociera do mnie, że sumy, którymi szasta na rynku transferowym, mogą robić wrażenie na Piaście Gliwice, ale nie zrobią wrażenia u spadkowicza Premier League.
Ale moi mili: dajcie spokój. To wciąż AC Milan. Marka, mimo aktualnego zastoju, dalej większa niż wiele tych, które aktualnie są na topie.
Dla nas, około trzydziestoletnich starych dziadów, pamiętających jak do szkoły dojeżdżało się na dinozaurach, nazwa Milanu ma w sobie nieodpartą magię. Wychowywaliśmy się na jego wielkich drużynach. To one były odnośnikiem piłkarskiej mocy, może wspólnie z reprezentacją Canarinhos.
Milan to piłkarze nieosiągalni: holenderskie trio totalne Gullit-Rijkaard-Van Basten. To bodaj najlepsza defensywa w dziejach opierana na gościach pokroju Baresiego, Tassottiego i Costacurty. To Paolo Maldini spędzający w koszulce Rossoneri bite dwadzieścia cztery lata. To George Weah, pierwszy afrykański zdobywca Złotej Piłki, wydarzenie symboliczne dla całego futbolu. To szalony drybler Savicevic, który jakby miał do wyboru okiwanie szóstego zawodnika z kolei, a bramkę dającą tytuł, zapytałby: sądzisz, że nie okiwałbym siódmego?
To gwiazdy… Sensible Soccera. Nieosiągalne cele CM-a i FM’a. To Boban, Donadoni, Albertini, Simone, Lentini, Leonardo, to odrobinę później Szewczenko, Kaka, Nesta, Cafu, Kaładze, Abbiati, Pirlo, Gattuso, Inzaghi, Dida, Seedorf, Ibrahimović.
Milan to drużyna, o której Steven Gerrard opowiadał przed finałem Ligi Mistrzów, że atmosfera w szatni wywołana nazwiskami rywali robiła takie wrażenie, jakby już było 0:1. Kapitan LFC po pierwsze musiał poradzić sobie – za przeproszeniem – ze sraczką kolegów, jakiej dostawali na myśl z kim grają.
Nie zapomnę, jak Milan zagrał z Zagłębiem w Pucharze UEFA 95/96. Łatwo awansować do tej rundy nie było: podczas potyczki lubinian z ormiańskim Szirakiem Gumri kierownik drużyny znalazł w szatni dwa skorpiony. Ale choćby i ugryzły, warto było: przejażdżka na San Siro, zespół prowadzi Janusz Stańczyk, a faktyczny pierwszy trener, Wiesław Wojno, siedział na trybunach. Ponoć nikt tak nie cieszył się na te mecze jak on, ale radość była krótka: Wojno po 0:4 w Mediolanie dostał wymówienie.
Czy spodziewali się, że wygra, czy wkurwiał ich od dłuższego czasu – tajemnica okryta patyną czasu.
Któryś z kibiców powiedział, że widział w życiu tylko dwie sławne osoby: Jana Pawła II podczas jego pielgrzymki do Polski i Roberto Baggio podczas meczu na stadionie GOS-u. Mecz mało by się tu nie odbył przez brak sztucznego oświetlenia – jedną z rozważanych aren był żużlowy obiekt we Wrocławiu. Inną obiekt Widzewa.
To był królewski pojedynek: z jednej strony Capello, z drugiej strony Stańczyk, już sam. Skład lubinian: Dreszer, Bubnowicz, Przerywacz, Nalepka, Machaj, Szczypkowski, Kałużny, Górski, Dziarmaga, Rogowskoj, Majak. Nogi miękną na brzmienie tej wyliczanki, to jasne, ale jednak Milan wytrzymał napór i opędzlował Miedzowych bez trudu.
Ile jednak znaczyła sama możliwość zagrania z Milanem najlepiej pokazuje radość Jarosława Krzyżanowskiego. To jeden z moich ulubionych goli w historii polskiej piłki, pokazujący doskonale nasza peryferyjność. Krzyżanowski, wówczas dwudziestoletni, wszedł w przerwie za Przerywacza i strzelił gola na 1:2.
Gola absolutnie nic nie znaczącego.
Gola najbrzydszego z możliwych.
Gola, w którym sympatyczny Jarek nie pokazał cienia kunsztu piłkarskiego.
Ale gola, którego fetował jak gdyby właśnie zdobył mistrzostwo świata.
Uroczo absurdalna jest tak wielka radość z wślizgostrzału do pustaka.
Taka była przez lata relacja polskiej piłki do Milanu – wszyscy byliśmy Jarosławami Krzyżanowskimi. Milan był gdzieś za szybą ekskluzywnej wystawy. Funkcjonował w zupełnie innym świecie. My mieliśmy w nim taki udział, że biegaliśmy po podwórkach w koszulkach Weaha, Szewczenki lub Maldiniego, a elegancka interwencja w tyłach skutkowała okrzykiem “patrz jaki Nesta”.
Nasi najlepsi piłkarze nie byli nawet w orbicie zainteresowań, nawet w cieniach spekulacji. Pomagało wejście Polski do UE, zniesienie limitów obcokrajowców, a jednak wciąż było tak samo. Gdy pojawił się Salamon trafiła się szansa na interesujący epizod Polaka w kultowych barwach, ale zobaczyli go tylko wielcy fani rezerw Milanu.
A jednak dzisiaj trafia tam nasz człowiek, Krzysiek Piątek. Trafia nie w roli petenta, trafia nie w roli gościa, który w razie czego zostanie bez bólu zdegradowany do miana pomocnika magazyniera, tylko trafia, żeby grać, strzelać, stanowić cenną inwestycję.
Trafia do klubu nieporównywalnie słabszego niż przed laty, nie jestem głupcem ani ignorantem. Jak obedrzeć ten transfer z otoczki, to przenosiny do ciut lepszego klubu, któremu miejsce w szeregu pokazał w pucharach Olympiakos.
Ale ja obedrzeć z otoczki tego transferu nie potrafię. To przenosiny do klubu, dla którego domem wciąż jest San Siro a nie kurnik. Klubu o tych samych barwach co niegdyś, klubu który nie jest czwartoligowym pariasem, tylko klubu o ambicjach i planie powrotu na szczyt.
Może dziś to transfer, który nie wzbudza sensacji. Może jest logiczny. Ba, może dla niektórych to transfer, wokół którego da się uargumentować wątpliwość: a dlaczego nie lepsza ekipa?
Ale mówcie co chcecie: zobaczenie Polaka w barwach Milanu jest czymś, czego wielu nas przed laty nie spodziewało się przeżyć.
Nigdy.
Jak Krzychu wreszcie wybiegnie na murawę, dla – mniej więcej – dwóch, może nawet trzech pokoleń będzie w tym odrobinę więcej, niż debiut w klubie szerokiej czołówki Serie A.
Leszek Milewski