W dorobku ma siedem dużych Kryształowych Kul i pewnie zmierza po ósmą. Z rzędu. W konkurencjach technicznych nie daje rywalom szans, a ci często przyznają, że to „po prostu sprawiedliwe, bo Marcel jest najlepszy”. Równie często Austriak… zaprzecza tym słowom. Bo Hirscher to sportowiec niezwykły: wątpi w swoje możliwości, nie widzi różnicy między igrzyskami a Pucharem Świata i stale powtarza, że za niedługo skończy karierę. Mimo to wciąż jeździ. I wygrywa.
Geek
– Podstawową rzeczą jest znalezienie sposobu na oszczędzenie czasu. Tak, by wiodło to do stworzenia małej, a czasem nawet dużej, różnicy na trasie. Dwie dziesiąte sekundy, które dostaję za sprawą materiału, jakiego używam w danej chwili, sprawiają, że samemu muszę mniej pracować – naprawdę łatwo to zrozumieć.
Nie wiemy, czemu to akurat Austriacy są zafiksowani na punkcie sprzętu, ale jakie efekty to daje, każdy widzi. W skokach narciarskich udowodnił nam to dobitnie Stefan Horngacher, gdy tylko rozpoczął pracę z naszą kadrą. W narciarstwie alpejskim do absolutnej perfekcji w tej kwestii doszedł właśnie Marcel Hirscher. Cytat u góry nie kłamie – w sporcie, w którym liczy się każda, choćby najmniejsza część sekundy, dobranie odpowiedniego sprzętu jest cholernie istotne. I Hirscher to zrozumiał. A wraz z nim zrobili to jego rywale.
– Musimy teraz pracować bardzo skrupulatnie. Czasem sprawdzam prognozę pogody w trakcie rozmów z żoną przez telefon. Sam powiedziałem Marcelowi, że to on rozpoczął cały ten nonsens, a teraz wszyscy musimy to robić – mówił Philipp Schörghofer portalowi ispo.com. Sęk w tym, że nie we wszystkim miał rację: to nie nonsens, choć jeśli ktoś wcześniej tego nie robił, to może tak uważać. Hirscher przyrównuje jednak narciarstwo alpejskie do Formuły 1. Dosłownie: uważa bowiem, że wygrywa ten, kto ma najlepszy sprzęt – w tym przypadku jest nim on sam.
– Nie jestem lepszym narciarzem, o nie. Po prostu w 95% zawodów jesteśmy do przodu ze sprzętem. Nigdy nie wygrałbym, gdybym miał źle przygotowane narty czy kombinezon. To naprawdę robi różnicę, jeśli na nogach mam dobrze dobrany sprzęt – twierdzi Austriak.
Nart wozi ze sobą zresztą… 30 par. Tyle jest, jego zdaniem, potrzebnych, by jak najlepiej przystosować się do warunków na trasie. Zdaje też sobie sprawę z tego, że bardzo pomaga mu narodowość – bo może stale trenować na naturalnym śniegu, ma w okolicy mnóstwo różnych stoków, kluby narciarskie czy nawet ośrodki badawcze. W skrócie: wszystko, co mu do szczęścia potrzebne.
Z kolei gdy wyjeżdża na Puchar Świata, zabiera ze sobą swój team, któremu – jak powtarza – zawdzięcza naprawdę wiele. „Wszyscy [narciarze] mamy sporą porcję talentu i sporą dawkę treningu, ale myślę, że ja posiadam również wspaniały zespół dookoła mnie – znakomitych techników i świetnych trenerów” mówił przy jednej z okazji. Innym razem wspominał, że:
– Zespół jest dla mnie wszystkim. To prawda, że to ja stoję na starcie, ale jeśli moje narty nie będą odpowiednio przygotowane, nawet nie mam po co tam stać. Jeśli moje nogi nie zostaną odpowiednio zregenerowane, nie utrzymam dobrej linii na trasie. A jeśli mój oficer prasowy zorganizuje mi wywiad o północy, nie będę w pełni wypoczęty. Nigdy nie wygrywam sam.
Na początku poprzedniego roku Hirscher osiągnął największy sukces w karierze. Przynajmniej zdaniem mediów i ekspertów. On sam się cieszył, ale… nie był pod zbyt wielkim wrażeniem, tak to ujmijmy.
Koniec pytań
Przez długi czas Hirscher mierzył się z jednym pytaniem: „no dobra, Marcel, jesteś super, wielki i w ogóle, ale powiedz mi… co z tym olimpijskim złotem?”. Prawda była bowiem taka, że w Soczi zawiódł. Był wielkim faworytem, a przywiózł tylko jedno srebro, nic więcej. Inna sprawa, że dla niego ten złoty medal nie miał przesadnie dużej wartości. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.
– Kariera była dla mnie kompletna już wcześniej. Perfekcyjna stała się już po pierwszym wygranym Pucharze Świata. To o wiele więcej, niż mogłem przypuszczać. To, że udało mi się wygrać tutaj, na igrzyskach, to bonus. Ale nie ma to dla mnie takiej wartości jak zwycięstwo w Schladming przy 40000 widzów. Na mojej trasie, w moim domu. Tu nie ma kibiców, jest tylko jazda.
Co więc ucieszyło go najbardziej? Cóż, odpowiedź jest prosta. Że to „głupie pytanie” wreszcie zostało wykasowane. Bo gdyby miał skończyć karierę bez złota olimpijskiego, to dla niego nie byłby to żaden problem. Ale dla ludzi dookoła już tak i pewnie codziennie (bo sam przyznawał, że tak często ludzie go o to pytają), musiałby komuś tłumaczyć, jak on to postrzega. I jasne, po wygranej uniósł ręce i cieszył się, ale tylko dlatego, że… bez tego wyglądałby głupio, tak uznał.
Później w Korei zdobył jeszcze drugie złoto. W slalomie gigancie, swej koronnej konkurencji. Choć, jak sam przyznawał, po pierwszym najchętniej pojechałby do domu:
– Nie martwcie się, nie wracam jutro do domu, choć chętnie bym tak zrobił. Bo mam już swoje złoto, osiągnąłem to, czego oczekiwali wszyscy, szczególnie w Austrii. Jestem szczęśliwy, głównie dlatego, że nie spodziewaliśmy się tego w kombinacji.
Cóż, wspominaliśmy już, że Hirscher nie jest typowym sportowcem? Ale może to właśnie dlatego osiągnął tak wiele. Wydaje się przecież, że w tym szaleństwie jest metoda. Przynajmniej dopóki stosuje ją Austriak.
G.O.A.T.
Siedem dużych Kryształowych Kul. Dziesięć mniejszych, po pięć ze slalomu i z giganta. Ponad 60 wygranych zawodów w Pucharze Świata. Sześć mistrzostw globu i trzy medale olimpijskie, w tym dwa złota z Pjongczangu. Marcel Hirscher w gronie najlepszych narciarzy w historii od dawna ma zasłużone miejsce. Ale czy jest największym z nich?
– Moje rekordy są istotne, to fajna rzecz. Wiem, że gdy przestanę jeździć, zostanie po mnie rekord, którego pobicie zajmie innym nieco lat [Hirscher mówi tu o Kryształowych Kulach – przyp. red.]. To nie jest też rekord, który ktoś „skonstruował” w stylu „kto wygrał więcej zawodów w trakcie pełni Księżyca?”. Kiedy zwyciężyłem pięć razy w Adelboden, nagłówki mówiły: Hirscher dołączył do Stenmarka. W tamtym czasie była to niemal kpina ze Stenmarka. […] Jak dobry byłem, powinni w przyszłości ocenić inni. Dla mnie jest to jasne: jestem jednym z austriackich narciarzy, którzy odnieśli najwięcej sukcesów, kropka. Jeśli wygram jeszcze kilka zawodów, wiele się nie zmieni.
Skoro oceniać powinni inni, to z prostego założenia wyszli dziennikarze The Washington Post. Zapytali rywali Hirschera. Tych, którzy doskonale wiedzą, do czego Austriak jest zdolny. Ich odpowiedzi dało się przewidzieć:
– Jest najlepszym narciarzem w historii, może pobić wszystkie rekordy. Zależy to tylko od tego, jak długo będzie chciał kontynuować karierę. Może i skończyłem wiele razy na drugim miejscu, ale jest coś specjalnego w jeździe przeciwko Marcelowi. Jest najlepszy i jestem bardzo wdzięczny, że mogłem z nim rywalizować – mówił Alexis Pinturault, trzykrotny medalista olimpijski.
– Jeździ w swojej własnej lidze – tak ujął to Henrik Kristoffersen, który na koncie ma dwa medale igrzysk. Jego rodak, Kjetil Jansrud, dodawał – Zawsze chce się go pokonać, ale trzeba być również wdzięcznym za to, że rywalizuje się w tej samej epoce, co największy ze wszystkich.
Hirscher za to, co sezon, od dobrych siedmiu lat, powtarza, że jego szanse na kolejny Puchar Świata nie są tak wielkie, jak wszyscy uważają. I konsekwentnie sam tym słowom zaprzecza, gdy na koniec sezonu stoi na podium z Kryształową Kulą w ręce. Na szczycie utrzymuje się dłużej, niż ktokolwiek inny. Jak to robi? Prosta sprawa: podstawą jego narciarskiej filozofii jest jedno zdanie: zawsze możesz być lepszy.
– Jeśli uwierzysz, że osiągnąłeś swoje maksimum, to będzie to pierwszy dzień, w którym zaczniesz się cofać i najlepszy moment na powiedzenie sobie „dość”. Bo nie ma już nic z przodu. Jeśli jesteś przekonany, że tak się stało, lepiej powiedzieć, że odchodzisz. Ja nie dotarłem do tego punktu. Wciąż mogę się poprawić na wielu płaszczyznach: przygotowaniu fizycznym, technologicznym czy nawet organizacji podróży.
Austriak często powtarza też, że nie chce zajmować drugiego miejsca, ma w sobie silne pragnienie tego, by zawsze wygrywać… ale jeśli dojedzie na metę piąty i uzna, że wszystko zrobił najlepiej, jak tylko się dało, to będzie zadowolony. Bo to oznaczałoby, że tym razem rywale byli po prostu lepsi od najlepszej wersji Hirschera. Bo, co dla niego równie ważne, Austriak w narciarstwie szuka też dobrej zabawy. Choć czasem trudno było mu o tym pamiętać.
– W pewnym momencie chcesz żeby wszystko – wysiłek, spotkania, trening i cała reszta – dały rezultat na stoku. Ja jednak chcę po prostu cieszyć się jazdą. Wtedy zobaczę, w jakim miejscu się znajduję – mówił. Z drugiej strony dodawał też, że sama radość z jazdy nie wystarczała mu do wyjścia na stok. Trzeba było więcej. – Radość jako podstawowa motywacja? Kuszące byłoby powiedzieć, że tak jest, ale wtedy bym skłamał. Radość i światowy poziom często się nie łączą. Czy robię po prostu to, co daje mi szczęście? Tak to działa na wakacjach, radość wymaga czasu, wyciszenia. Dla przykładu: na początku poprzedniego sezonu, gdy złamałem kostkę, miałem sporo radochy, nawet jeśli czułem ból. Bo to była niespodziewana przerwa. Czy przed tą przerwą nie czułem radości? Oczywiście, że czułem! Sukces czy sama jazda, to super sprawa. Ale czy radość jest impulsem, by codziennie przekraczać swoje granice? Torturowanie siebie jest radosne? Nie.
Co wymienia jako bodziec, który pozwala mu walczyć z samym sobą? Pieniądze. Serio, powiedział to wprost. Bez nagród i całej tej otoczki, nie widziałby w tym sensu. Równocześnie zdaje sobie jednak sprawę z tego, że ma cholerne szczęście – bo wciąż robi to, co kocha. I jest w tym najlepszy na świecie. A nie pochodzi z rodziny, w której szastałoby się szmalem.
Wartości
Zapytany o najważniejszą rzecz w życiu, odpowiada z miejsca „łatwe, to miłość!”. Swój system wartości wyniósł z domu. Choć powinniśmy raczej napisać: chatki. Bo w czymś takim właśnie się wychował. Jego rodzice pracowali w tym czasie w lokalnej szkole narciarskiej, więc mieszkali w górach, stosunkowo daleko od (może lepiej byłoby napisać „wysoko nad”?) innych ludzi.
– To oferowało mi wiele możliwości zużycia mojej energii. Pamiętam, że wspinałem się na wielkie głazy, które stały przed domem. Często spadałem z nich w pokrzywy (śmiech). To był czas, który uczynił mnie tym, kim jestem. Ekscytujący czas, choć – a może właśnie dlatego – nie było gier komputerowych. Czasem byłem samotny, ale równocześnie to uwielbiałem. To było kluczowe dla mojego rozwoju fizycznego i poczucia równowagi.
Mieszkanie w chatce nauczyło go też, jak ważna jest ciężka praca. Dorastał w spartańskich warunkach, dosłownie. Dziś, gdy z jednego miejsca na drugie przelatuje helikopterem, a do dyspozycji ma najlepsze pokoje hotelowe na świecie, trudno sobie wyobrazić, że za młodu nie miał nawet prysznica, a mył się za drewnianym płotkiem, lejąc wodę z beczki. Elektryczność? Nic z tych rzeczy, podobnie centralne ogrzewanie. Paliło się drewnem w piecu. Wcześniej trzeba je było, rzecz jasna, porąbać. Młody Marcel często to robił i… do dziś lubi fizyczną pracę.
– Jeśli ktoś tego potrzebuje, chętnie pomagam. Niedawno mój przyjaciel budował dom: lubiłem tam pracować, bo dowiedziałem się dzięki temu, co oznacza pobudka o szóstej rano i przebywanie na budowie do ósmej wieczorem. Wtedy rozumiesz, w jakim luksusie żyjesz jako profesjonalny sportowiec. Trening nie jest tak trudny w porównaniu do tego.
Poza pracą, rzecz jasna, jeździł na nartach. Po raz pierwszy stanął na nich podobno, gdy miał 2,5 roku. I od razu zjechał, robiąc ładne zakręty, na dół stoku. Nie wywrócił się. Nad jego dalszym rozwojem czuwał ojciec, ale – co Marcel bardzo sobie cenił – nigdy nie odczuwał z jego strony nacisków. To on decydował, co chce robić. Gdyby nie chciał zostać narciarzem, to po prostu by nim dziś nie był. Do dziś Hirscher twierdzi, że popychanie dziecka na siłę do czegokolwiek, nie da odpowiednich rezultatów. Patrząc na jego wyniki, można mu w tej kwestii zaufać.
– Nauczyliśmy się wraz z tatą szukać kompromisu. Niełatwo było mu być ojcem i trenerem. Wielka zaleta naszej relacji jest łatwa do ukazania: zwykle jako młody sportowiec przechodziłeś przez różne szkółki, trenerów, kadry itd. Mnie od początku trenował ojciec, cały czas brnęliśmy po jednej linii, w tym samym kierunku.
Ojciec przekazał mu zresztą wiele cennych rzeczy, ale za najważniejszą Austriak uznaje naukę trzymania stóp przy ziemi. Bo za młodu potrafił ponoć odlecieć głową w chmury, a w sporcie to często źle się kończy. Dziś Hirscher przekazuje te wszystkie wartości w wywiadach i… cały czas sam uczy się czegoś nowego. Kilka lat temu pojechał na wakacje do Azji, między innymi Wietnamu. Po powrocie mówił:
– Najbardziej imponowali mi tam ludzie i to, jak radośni byli w trakcie ciężkiej pracy. Porównanie ich nastroju do tego, ile posiadają, było szokujące. Była tam jedna pani, miała ok. 90 lat., z pewnością przeżyła wiele. Robiła słomkowe kapelusze z taką radością i pozytywną energią… to było nieprawdopodobne. To pożywiło moje myśli. Nauczyłem się cieszyć każdą godziną, każdym dniem. Brzmi to prosto, ale taka jest prawda. Mamy to wszystko! Możemy po prostu pójść do kuchni i nalać sobie czystej wody do picia – to luksus, którego wielu ludzi nie posiada.
Luksus, którego z kolei Hirscher nie ma od dawna, to jego prywatność. Tym bardziej, że Austriacy szaleją na punkcie narciarstwa alpejskiego. Swoją popularność przedstawiał w prosty sposób: na ulicach Salzburga jest mniej więcej taką postacią, jak Wayne Rooney w Manchesterze. Nie ma szans, by ktoś go nie zaczepił. Z tego powodu, żeby dać przykład, od kilku lat nie był w kinie. Musiał nauczyć się żyć w inny sposób, choć – jak sam mówi – często jest tym po prostu zmęczony.
– Jedyną rzeczą, którą jeszcze nie podzieliłem się z innymi, jest moje prywatne życie. Lubię być w kontakcie z ludźmi, ale czasem muszę się z tego wypisać. To kosztuje mnóstwo energii. Samemu mogę być tylko w rodzinnym domu albo zagranicą. To jak stale przebywać w otwartym biurze: super sprawa, bo można się ze sobą komunikować, ale chciałoby się nieco prywatności. Jeśli chcę ją mieć, muszę ją sobie sam zorganizować. […] Nigdy nie chciałem zostać osobą publiczną. Gdy zacząłem wygrywać, to było to okej, nie miałem nic przeciwko, ale już rok później, na mistrzostwach w Schladming, przekroczyłem swój mentalny ładunek. Staram się przejść przez ten cyrk najlepiej, jak tylko potrafię. Narciarstwo jest w tej chwili niewielką częścią moją życia, w porównaniu do umów sponsorskich czy spotkań z mediami.
Nie dziwi więc, że pytany, co sobie ceni, odpowiada: „uwielbiam wracać do normalnego życia”. Bo, jak każdy z nas, Marcel Hirscher może sobie czasem siąść na wygodnej kanapie, włączyć film i zapomnieć o tym, kim jest. Wystarczy przecież, że niemal niezmiennie jego występom towarzyszy ogromna…
…presja
– Moje pierwsze zawody? Było ok. 600 uczestników, w wieku do sześciu lat do dwunastu. Byłem tym przytłoczony. Ale nawet wtedy, miałem ten wspaniały dar bycia naprawdę szybkim. Miałem tę umiejętność od najmłodszych lat i startów na stokach dla dzieci. Bycie najlepszym od najmłodszych lat jest najłatwiejszym sposobem na zbudowanie sobie podstaw kariery. Otwiera wiele drzwi, ale też kilka zamyka. To ma związek z oczekiwaniami innych. „Ten Marcel pewnego dnia będzie naprawdę dobry” – wywierano na mnie ciągłą presję, od najmłodszych lat. Wszystkie oczy na zawodach były skierowane na mnie. Trudno było mi znieść porażki. Raz mój przyjaciel znalazł się na podium zamiast mnie. Byłem tak wkurzony, że nie odzywałem się do niego przez trzy tygodnie – wspominał Hirscher.
Z tą presją musiał nauczyć się żyć. Ale nawet dziś nie zawsze jest mu łatwo. Tym bardziej, że fani patrzą na niektóre sprawy zupełnie inaczej niż sami zawodnicy. To doskonale widać było po „głupich pytaniach”, dotyczących igrzysk. Dla Hirschera były to tylko kolejne zawody, kibice wręcz wymagali złota. Austriak pamięta, że gdy wygrał piąty Puchar Świata, po dwóch godzinach zapytano go o plany związane z kolejnym. Radość z sukcesu została mu odebrana, właśnie przez oczekiwania. I to one sprawiają, że często nie śpi przed ważnymi zawodami. „Ludzie nie myślą już, co jest normalne i co nie jest, myślą tylko o wygranych. To zwycięski występ stał się dla nich normą” mówił o swoich własnych kibicach. I trudno odmówić mu racji.
Jak na to reaguje? Cóż, zwykle faktycznie wygrywa. Ale nie dlatego, że tego chcą fani, a po prostu – jest wspaniałym sportowcem, ma wspomniany najlepszy sprzęt i świetny zespół. Inną, obronną, reakcją, jest ucieczka. Gdzieś za miasto, choćby raz na jakiś czas, z wyłączonym telefonem. Tak najlepiej. Uwielbia uprawiać sporty ekstremalne, więc często chodzi choćby na skałki, powspinać się. Nie jest to może najbezpieczniejsza rzecz dla zawodowego sportowca, ale kto odmówi wielkiemu mistrzowi?
– Uwielbiam napływ adrenaliny, który czuję, gdy uprawiam kajakarstwo górskie, wspinaczkę czy „dziką” jazdę na rowerze. Strach pomaga czuć się żywym. […] Wspinaczka została mi od dzieciństwa. Zacząłem, gdy miałem 10 lat. Wspinaliśmy się z rodzicami w okolicy naszego domu. Uczyłem się tego przez pięć lat, praktycznie każdego dnia. Ostatni raz byłem na skałkach późnym latem, razem z przyjaciółmi. Przejście trasy zajęło nam osiem godzin, nieco za długo dla mnie, ale lubię być częścią takich wypraw – mówił. Swoją drogą istnieje szansa, że w trakcie jednej z nich ustanowił kolejny rekord – najwyższego miejsca, w którym poproszono kogokolwiek o autograf. W USA fan rozpoznał go na wysokości niespełna 3600 metrów.
Uwielbia też motocross, choć przyznaje, że w nim faktycznie osiągnął swój szczyt i trudno podnieść mu swój poziom. Gdyby miał możliwość występu na letnich igrzyskach, to właśnie na motocyklu. Choć najpierw MKOl musiałby włączyć ten sport w program kolejnej olimpiady. To wszystko, jak na razie, brzmi wręcz jak sielanka, ale musicie wiedzieć, że to właśnie presja fanów sprawiła, że kilkukrotnie zdarzyło mu się zwątpić we własne umiejętności i szanse na zwycięstwo. Mimo wszystko uważa, że nie potrzebuje trenera mentalnego, bo „nikt nie jest w stanie się utożsamić z tym, co on czuje”.
– Dam tu przykład: byliśmy całym zespołem w Hinterstoder, tydzień przed Pucharem Świata. Trenowaliśmy tam wszyscy: juniorzy, nowo przybyli z Pucharu Europy… Każdy pomyślałby, że będę najszybszy. Tymczasem skończyłem ostatni w każdym z sześciu przejazdów. Pogratulowałem reszcie, ale potem siedziałem przed komputerem do późnych godzin nocnych, robiąc analizy wideo, czując się bezradnym, nie wiedząc, co robić. Musiałem po tym stanąć na nogi. To niesamowicie trudne rzeczy: to jak drukowanie gazety, którą potem jeszcze musisz dostarczyć. W tym samym czasie wszyscy oczekują, że dostaną ją kolejnego dnia. A ty nie wiesz, jak to zrobić. Takie uczucie stale nam towarzyszy.
Nie dziwi więc, że od kilku lat Austriak powtarza: skończę karierę w 2018 lub 2019. Pierwsza opcja już odpadła. Druga stawia proste pytanie. Czy ten sezon to…
…koniec?
W marcu będzie miał dopiero 30 lat. Spokojnie mógłby dotrwać do kolejnych igrzysk, pojechać tam po medal i wtedy skończyć karierę. Pewnie byłby w stanie to zrobić. Często powtarza jednak, że ma dość. Dość popularności, dość treningów, dość wystawiania na próby swojego organizmu. I przede wszystkim: dość wpychania się na siłę w przygotowany przez innych wizerunek.
– W wieku 18 lat wyprowadzasz się z domu rodziców i sporo czasu zabiera ci znalezienie swojej drogi w codziennym życiu, rutyny. To było dla mnie dwa razy trudniejsze. To praca nad tym, by każdego dnia być w dobrym humorze, niezależnie od tego, jak się spało czy czegokolwiek innego. Ktoś zawsze chce ze mną rozmawiać i zasługuje na co najmniej miłą odpowiedź. Mówiąc o czymś publicznie, muszę się pilnować. To rozsądne, ale też przykre, bo sporo traci na tym naturalność.
A może spróbować przerwy od startów? Odpuścić jeden sezon? Austriak o tym myślał, ale – jak sam przyznał – były zbyt tchórzliwy, by się tego podjąć. Bo co, jeśli po powrocie, nie byłby w stanie wejść na ten sam poziom? Nie zniósłby tego, fani pewnie też nie. Osiągnął już przecież wszystko, ale kibice chcieliby jeszcze więcej. On też, dopóki startuje, pragnie wygrywać, choć sam przyznaje, że kolejne wygrane nie zmienią wiele – swoją karierę oceni identycznie, jako wspaniałą. Dlaczego więc wciąż startuje?
– Kiedy trenuję na lodowcu, budzik dzwoni o 5 rano i zastanawiam się: jestem głupi czy co? To nie może być prawda, to nie może być moja codzienna rutyna. Myślę: robię to gówno od 20 lat. Wtedy wychodzę na lodowiec, wciąż jest ciemno – znów: co ja tu robię? Ale po kilku treningowych przejazdach, uświadamiam sobie dlaczego to robię. Bo miło jest być zupełnie wykończonym, robić coś do absolutnego limitu wytrzymałości.
Najbliżej końca był po sezonie olimpijskim, najlepszym w karierze. Sporo czasu zajęły mu wówczas takie rozważania. Ostatecznie się na to nie zdecydował, choć nieco „przemeblował” swój podział czasu. Inaczej ustawił priorytety. Głównie dlatego, że od kilku miesięcy nie jest już tylko Marcelem Hirscherem, narciarzem. Stał się Marcelem Hirscherem, ojcem.
– Przez ostatnie 15 lat byłem w stu procentach skoncentrowany na byciu profesjonalnym sportowcem. Teraz, wobec mojej sytuacji prywatnej, do mojego życia weszło mnóstwo pozytywnych rzeczy. Nie jestem jeszcze gotowy, by zrezygnować z narciarstwa, ale moim marzeniem jest połączenie tego wszystkiego. Stworzenie kompromisu życia rodzinnego i kariery. Wcześniej sport był dla mnie na pierwszym miejscu, życie prywatne zajmowało drugie. Teraz to się zmieni.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix