22 grudnia, niespełna tydzień temu. We francuskim Courchevel Mikaela Shiffrin tworzy historię. Zwycięstwo w slalomie, koronnej konkurencji Amerykanki, po raz pierwszy od dawna wywołuje poruszenie wśród fanów i dziennikarzy. Bo to już 50. wygrana w jej karierze. A Shiffrin ma dopiero 23 lata i przed sobą dobrą dekadę startów!
W jej wieku ani Ingemar Stenmark, rekordzista w liczbie pucharowych zwycięstw (86), ani Lindsey Vonn – najlepsza wśród kobiet – nie mieli na koncie takich sukcesów. I o ile Szwed, który karierę zakończył niemal trzy dekady temu, specjalnie nie odbiegał ze swoimi 44 triumfami, o tyle starsza z Amerykanek zdecydowanie. W wieku swojej młodszej koleżanki z kadry na koncie miała zaledwie… 13 wygranych.
Mikaela Shiffrin może zostać największą narciarką w historii. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Dowody na poparcie tej tezy już teraz są wręcz przytłaczające.
Najlepsza
Gdybyśmy cofnęli się do początku grudnia, moglibyśmy wspomnieć o kolejnym wielkim osiągnięciu Amerykanki. Została wtedy pierwszą narciarką ze zwycięstwem we wszystkich sześciu alpejskich dyscyplinach: slalomie, slalomie gigancie, supergigancie (to na wygraną w nim czekała najdłużej), zjeździe, superkombinacji i – wprowadzonym do Pucharu Świata stosunkowo niedawno – slalomie równoległym.
A gdyby tak skoczyć jeszcze dalej w przeszłość? Dowiedzielibyśmy się wtedy, że w Pucharze Świata debiutowała tuż przed swoimi szesnastymi urodzinami, a pierwszy raz na podium stanęła jeszcze przed siedemnastką. Rok później była mistrzynią świata i zdobywczynią małej Kryształowej Kuli w slalomie (ma już takich pięć), a w kolejnym sezonie złotą medalistką olimpijską z Soczi. O jej sukcesach juniorskich nie ma co wspominać, bo przez kolejną godzinę czytalibyście tylko ich spis.
W kolejnych latach tylko cementowała swoją pozycję najlepszej na świecie. Roland Pfeifer, jej trener, mówił, że „Mikaela to talent, który pojawia się raz na pokolenie. Pewnego dnia pokona wszystkich”, a Bode Miller ujmował to krótko: „Jest fenomenem”. Frida Hansdotter, jedna z jej rywalek i mistrzyni olimpijska w slalomie z Pjongczangu, twierdzi z kolei, że „Mikaela może pobić wszystkie możliwe rekordy”, podczas gdy Kirk Dwyer, dyrektor szkoły Burke Mountain, gdzie Amerykanie regularnie kształcą przyszłych olimpijczyków, mówił: „jazda na nartach w jej wykonaniu jest jak sztuka”.
Shiffrin była gotowa na te wszystkie sukcesy. Już jako mały dzieciak pytała ojca, kiedy może po raz pierwszy stanąć na starcie zawodów Pucharu Świata. Z długiej tyrady zrozumiała tylko, że najniższy możliwy wiek to 15 lat. Postanowiła sobie, że jej się to uda i… zrobiła to. Choć do jej szesnastych urodzin zostały tylko dwa dni, oficjalnie miała wtedy na karku właśnie piętnaście lat.
– Nigdy nie chciałam czekać na sukces. Czułam, że są kroki, które mogę pominąć, by dostać się na szczyt. Tak długo, jak wszystkie kawałki układają się w całość, nie musiałam czekać na 25. urodziny, żeby zostać mistrzynią świata. Pojawia się okazja, więc czemu nie skorzystać z niej od razu? – mówiła „Boston Globe”.
Gdy oglądała igrzyska w Vancouver, marzyła o tym, by wystąpić w Soczi (jeśli chcecie docenić jej kunszt, polecamy wam jej drugi przejazd z rosyjskich igrzysk, zobaczycie, jak niesamowicie wybroniła się tam przed upadkiem i porażką). „Nie umawiała się z nimi randkę”, jak sama to ujęła, ale wiedziała, że jest w stanie to osiągnąć. Wystarczyło być szybszym – to w skrócie cała jej filozofia. Zresztą dotyczy nie tylko nart.
– Wierzę, że zawsze da się coś zrobić szybciej. Czy chodzi o uderzenie backhandu w tenisie, naukę chemii w szkole, czy poprawę jazdy na nartach. Naprawdę wierzę, że ciężka praca i analityczne przygotowanie pozwalają ominąć kilka kroków i odnaleźć skrót.
Cóż, ona z pewnością go znalazła. Choć nie sama.
Rodzina
Jeff i Eileen. Tak nazywają się jej rodzice. Ojciec jest anestezjologiem, matka pielęgniarką. Choć w drugim przypadku trzeba by raczej zastosować czas przeszły – była pielęgniarką. Od wielu lat pełni bowiem funkcję prywatnej trenerki Mikaeli, która podąża za nią, gdzie i kiedy tylko może. „Są matką, trenerką, uczennicą, atletką i najlepszymi przyjaciółkami”, mówił o nich brat Eileen kilka lat temu. Do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Choć organizacja tego wszystkiego nie była łatwa. Mikaela tak naprawdę wychowała się z dala od amerykańskiego systemu szkolenia (w który co roku ładuje się grube miliony), a gdy już musiała do niego dołączyć, bo zaczęła startować w Pucharze Świata, wciąż chciała mieć przy sobie matkę. To zresztą specjalnie nie dziwi, jej debiut w cyklu nastąpił przecież dwa dni przed 16. urodzinami.
– Zespół narciarski powiedział nam, że chcą, żeby starsze dziewczyny były mentorkami Mikaeli. Ona miała 16 lat! Do tego była konserwatywna i słyszała historie o tym, co dzieje się w trakcie Pucharu Świata. Powiedziała do mnie: „Nikt nie będzie chciał ze mną przesiadywać. Nie piję. Nie imprezuję. Nie sypiam z chłopakami” – mówiła Eileen „New York Times”.
Obie postawiły więc związkowi twarde warunki, a ten w końcu się ugiął. Mikaela mogła mieć przy sobie matkę. I choć nie było im łatwo, a każdy dzień stanowił nowe wyzwanie: językowe, organizacyjne (czasem nawet odnalezienie drogi do hotelu graniczyło z cudem) czy edukacyjne – bo Eileen stała się też prywatną nauczycielką Mikaeli – to ostatecznie dały radę. „To było jak jazda na nartach bardzo trudną trasą. Pojawiały się rzeczy, których się nie oczekiwało, trzeba więc było się dostosować” mówiła młodsza z nich.
– Kiedy rodzice sportowców „oddają” swoje dzieci sztabowi trenerskiemu, zawsze nieco testuje się ten układ. To normalne. Chcą wiedzieć, jak to wszystko działa i czy będzie to dobre dla ich dzieci. Z Eileen, będącą cały czas w pobliżu, to zdecydowanie było coś, co musieliśmy „ogarnąć” i na co się zgodzić. Uznaliśmy jednak, że to będzie najlepszy sposób na zdobycie zaufania – mówił Alex Hoedlmoser, trener kobiecej kadry USA, na łamach „Washington Post”.
To mogło wypalić głównie dlatego, że Eileen była znakomicie zapowiadającą się narciarką i to ona, wraz z mężem (zresztą też byłym narciarzem), szkoliła Mikaelę od dziecka. Sama nauczyła się jeździć, gdy miała trzy lata, szybko dołączyła też do lokalnego klubu. Wkrótce miała już sezonowy karnet na okoliczne stoki, ale w liceum rzuciła narciarstwo. „Odnosiła dobre wyniki, ale brakowało mi faktycznego treningu, nie traktowałam tego poważnie” mówiła. Później poszła na uniwersytet, uczyła się, by zostać pielęgniarką i na nartach nie jeździła w ogóle – sporty były tam zabronione.
Jeffa Shiffrina poznała w 1985 roku. Jej przyszły mąż (pobrali się już po roku znajomości) wychował się co prawda w New Jersey, ale regularnie, niemal co weekend, jeździł z rodzicami do Vermont na narty, a w wieku 13 lat dołączył do klubu. Gdy się spotkali, na powrót wciągnął Eileen w ten świat. I to na tyle skutecznie, że ta nie tylko jeździła, ale zaczęła czytać dosłownie wszystko, co wpadło jej w ręce o tej dyscyplinie sportu. Narciarstwo stało się jej pasją, którą potem zaszczepiła dzieciom: starszemu Taylorowi i Mikaeli. Sama nigdy nie startowała w żadnych „większych” zawodach, choć Jeff do dziś powtarza, że „mogłaby być olimpijką”.
Jej się nie udało, olimpijką została za to jej córka, a Eileen towarzyszyła jej na igrzyskach. Zresztą nie tylko tam. Gdy Mikaela miała osiem lat, cała rodzina przeprowadziła się na wschód Stanów Zjednoczonych. Po kilku latach Jeff dostał pracę w szpitalu w Denver, raz jeszcze zmienili więc miejsce zamieszkania. Po pewnym czasie okazało się, że młoda Shiffrin tęskni za kolegami i koleżankami, których poznała w Burke. Jeff został więc w Denver, a Mikaela wraz z matką wróciły na wchód. Ojciec przylatywał do nich w weekendy. „Jeśli muszę wsiadać do samolotu, by odwiedzić moją rodzinę, niech tak będzie. To nie poświęcenie, bo to po prostu właściwy ruch dla dzieci” powtarzał.
Później, gdy rozpoczęła się przygoda z Pucharem Świata, o widywanie się było jeszcze trudniej, ale to wszystko po prostu się opłaciło. Choć nie było łatwo, nie tylko jej rodzicom, ale i samej Mikaeli:
– Kiedy moja matka mówi do mnie jako moja trenerka, a ja słucham jej jako jej córka, to jedna z najgorszych, łamiących serce i bolesnych rzeczy. Takie rozmowy potrafią być straszne. Długo zajęło mi rozdzielenie tego. Chcę, żeby była dla mnie twarda, ostra na stoku, proszę ją o to, bo to jedyny sposób, żebym się poprawiała. Nie oznacza to jednak, że nie kocha mnie jako moja matka. Zaczynam to naprawdę rozumieć. I to jest niesamowite – mówiła Mikaela kilka lat temu magazynowi „Time”.
Nie wiemy, czy obie powinny traktować to jako znak, ale gdy Mikaela po raz pierwszy pojechała na zawody Pucharu Świata bez matki… zaliczyła upadek i kontuzjowała kolano. W efekcie przez kilka miesięcy nie mogła startować. Wiemy jednak, że Eileen często toczyła boje z trenerami kadry. Musiała nauczyć się odpuszczać i szukać kompromisu, co początkowo wychodziło jej średnio, ale z czasem cała ta współpraca zaczęła wyglądać coraz lepiej, co również przekładało się na wyniki jej córki.
– Musiałam nauczyć się wybierać moje „bitwy”. Często były rzeczy, które chciałam powiedzieć, ale tego nie robiłam. To interesująca ewolucja dla wszystkich z nas. Dziś mam taki poziom zaufania i wiary w Rolanda Pfeifera, że jest to dla mnie niesamowite. Wiem, że zawsze podejmie decyzję, która będzie właściwa dla Mikaeli – wspominała w „Washington Post”. A to było ponad cztery lata temu. Dziś ta współpraca układa się jeszcze lepiej. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby Eileen nie była po prostu dobrą trenerką, najlepszą, jaką jej córka mogła znaleźć.
Trening
Mikaela na nartach stanęła po raz pierwszy, gdy miała nieco ponad dwa lata. Wtedy były to małe, plastikowe „nartki” dla dzieciaków, a jeździła w okolicy rodzinnego domu. Gdy już radziła sobie tam naprawdę dobrze i łapała odpowiedni balans (co zresztą nastąpiło bardzo szybko), rodzice zaczęli zabierać ją na większe stoki. Nie chcieli jednak wychować sobie mistrzyni olimpijskiej. Wręcz przeciwnie.
– Gdy była dzieckiem, najlepsi trenerzy powiedzieliby mi, że po prostu przeleciała przez trasę. Odpowiedziałbym: „Tak, zgadzam się, ale ona ma 9 lat”, na co oni zapytaliby „Jakie masz wobec niej plany?”. „Plany? Jutro ma próbę swojej roli do jasełek, jest jednym z aniołów”. Nie mieliśmy planu. Mogło się zdarzyć milion różnych rzeczy – mówił „New York Times” jej ojciec.
Zresztą działo się naprawdę wiele. Za poważne treningi wzięli się, gdy Mikaela pokazała, jak bardzo uwielbia jazdę na nartach. Efekty przyszły szybko. Gdy miała jakieś pięć lat, po zajęciach w przedszkolu poszła na szczyt leżącej niedaleko górki. Tam miała mieć pierwsze zajęcia z instruktorem, organizowane przez szkołę. Dzieciaki miały zjechać na dół najlepiej, jak tylko potrafią, na podstawie czego rozdzielano je do grup odpowiednich do ich umiejętności. Jedne dawały sobie radę lepiej, drugie gorzej. Potem przyszła kolej na Mikaelę. Gdy dojechała do podnóża zbocza – a zrobiła to, jakby na nartach się urodziła – instruktor spojrzał na nią i powiedział tylko: „Cóż, dla ciebie nie mam odpowiedniej grupy”. Dalej trenowała więc z rodzicami.
A jej matka pomysłów miała pełną głowę. Metody treningowe Amerykanki prawdopodobnie zanegowałby każdy trener z profesjonalnym wykształceniem. Wtedy. Bo teraz należałoby się raczej zastanowić, czy aby nie są lepsze od tych, których tych szkoleniowców się uczy. Przecież to na nich wychowała się Mikaela Shiffrin.
Co to za pomysły? Cóż, po pierwsze jako trening traktowano też… prace domowe. Pewnego razu Shiffrinowie postanowili przebudować przydomowy trawnik. Dzieciaki brały w tym udział, a Mikaela przyznawała później, że „całe to doświadczenie wiele mnie nauczyło. Byliśmy zdani na siebie i okazało się, że jesteśmy w stanie naprawić wszystko – zwykle przez ciężką pracę”. Zresztą ta przebudowa była dość istotna, bo niedługo po tym Taylor, brat Mikaeli, nie dostał się na obóz piłkarski, na czym bardzo mu zależało. I tu najlepiej widać podejście Eileen do rozwoju jej dzieci:
– Moja mama weszła na Amazona, kupiła z dziesięć DVD z poprzednich mistrzostw świata w piłce nożnej, wysokie na jakieś trzy metry siatki odbijające piłki, sznurki od bungee i inne rzeczy. Mogliśmy dzięki temu zrobić sobie własny piłkarski kompleks na tyłach domu. Każdego dnia tamtego lata mieliśmy własny obóz piłkarski – wspominała Mikaela.
Innym razem Eileen zastanawiała się, jak poprawić umiejętność łapania równowagi u dzieci. Kupiła więc… monocykl, na którym Taylor i Mikaela jeździli w pobliżu domu. Uczyła ich też żonglerki, by poprawić ich koordynację. „Później zaczęliśmy jeździć na monocyklu wokół naszego bloku, który miał jakieś dwie mile długości, równocześnie żonglując. Kiedy ja to robiłam, Taylor biegł za mną z piłką przy nodze” wspominała Mikaela. Eileen domyślała się, że sąsiedzi mogą ze zdziwieniem patrzyć na to, co wyprawiają jej dzieci. Ale to pani Shiffrin zupełnie nie obchodziło. Najważniejsze, że efekty były widoczne gołym okiem. „Trener zapytał mnie później co z nimi zrobiłam, bo są teraz naprawdę wspaniali. Odpowiedziałam, że nie chce wiedzieć”.
Dopisywało im też szczęście i… determinacja Mikaeli. Tę jej cechę widać było już za dzieciaka, choćby wtedy, gdy przeprowadzili się na wschód, o czym już wspominaliśmy. Stoki są tam znacznie mniejsze i gorszej jakości – często jeździ się raczej po lodzie niż śniegu, z czym ośmioletnia wówczas Shiffrin nigdy wcześniej nie miała do czynienia. Takie warunki przypominały jednak znacznie bardziej to, na co natykają się zawodniczki w Pucharze Świata. I jej rodzice zdawali sobie z tego sprawę. „Pomyśleliśmy sobie, że może mamy tu coś naprawdę specjalnego. Musieliśmy przekonać się, czy dzieciaki pokochają jazdę na nartach w warunkach, w których naprawdę łatwo je znienawidzić” mówił Jeff „New Yorkerowi”.
– Na początku nie cierpiałam mieszkania na wschodzie. Moi rodzice mówili wcześniej, że wchód i zachód są kompletnie różne, chcieli, żebyśmy to zrozumieli. Ale mimo tego trudno było do nich przywyknąć. W New Hampshire sporo padało, śnieg był zmarznięty, góry małe. Ludzie, szkoła, ubrania – wszystko było inne. Do tego nasz nowy dom był w fatalnym stanie. Pracowaliśmy więc po 14 godzin dziennie, żeby odnowić wszystko dookoła niego – wspominała Mikaela na łamach „New York Times”.
W końcu jednak zaadaptowała się do nowych warunków. Na tyle dobrze, że potem z chęcią do nich powróciła, zostając uczennicą tamtejszej szkoły. Jej przyjaciółka wspominała po latach, jak pewnego dnia lekcje w szkole odwołano, bo śnieg w okolicy był po prostu zbyt dobry, by z tego nie skorzystać (nie wiemy, jak dla was, ale nam brzmi to jako szkoła marzeń). Wszyscy uczniowie poszli więc po prostu cieszyć się jazdą, bez konieczności słuchania trenerów czy nauczycieli. Wszyscy… oprócz Mikaeli. Ona poszła na zmrożony, treningowy stok. Sama pracowała tam nad swoją techniką. Do wielkiego talentu regularnie dokładała jeszcze więcej pracy. Bez jej determinacji i uwielbienia dla tego, co robiła, nie byłoby żadnych sukcesów.
Jej rodzice wspominają, że gdy była mała do niczego jej nie przymuszali. Jedyne, co chcieli osiągnąć, to „wychować zdrowe dziecko”, narciarstwo było zaledwie (i aż) środkiem do osiągnięcia tego celu. Dopiero, gdy sama Mikaela tego chciała, zaczęła się praca nad tym, by mogła z powodzeniem rywalizować z najlepszymi na świecie. „Pamiętam, że jako mała dziewczynka zawsze chciałam iść na treningową trasę, nawet, gdy moi rodzice woleli po prostu pojeździć dla frajdy. Chciałam stawać się coraz lepsza” mówiła.
– Wszyscy w jej rodzinie są dobrymi sportowcami, wszyscy kochają też narciarstwo. Ale od kiedy skończyła siedem lat, Mikaela była zdeterminowana, żeby jeździć jak najbliżej ideału. Wiele dzieci uczy się narciarstwa, żeby przebywać z przyjaciółmi, albo bo chcą tego ich rodzice. Nie Mikaela. Ona była radosnym dzieckiem, ale równocześnie była też niesamowicie skoncentrowana na wykonywaniu perfekcyjnych skrętów, jednego po drugim – mówił Rika Moore, trener młodzieży z Vail, gdzie Shiffrinowie mieszkali przez pierwszych osiem lat życia Mikaeli.
To jej podejście nie uległo zmianie już nigdy. Dążenie do perfekcji towarzyszy jej do dziś.
– Zawsze myślałam, że najlepsze zawodniczki trenują codziennie na śniegu i wyrabiają kilometry. Kiedy dostałam się do Pucharu Świata czułam, że muszę jeździć jeszcze więcej, żeby zniwelować różnicę doświadczenia, którą nade mną miały. Robiłam więc podwójne, a nawet potrójne sesje treningowe. Dopiero później zorientowałam się, że ludzie tego nie robią – mówiła po latach Red Bullowi. Część treningów na stoku zamieniła więc później m.in. na siłownię, ale ich liczba specjalnie nie zmalała. Po pierwsze praca, zawsze tak było. To dlatego wielu trenerów i ekspertów podkreślało, że już jako osiemnastolatka zachowywała się, jakby miała dwa razy tyle lat i doświadczenia ze stoku.
Najlepsze w tym wszystkim? Ona wciąż się rozwija. Jej niedawne zwycięstwo w supergigancie to nie efekt „dobrego dnia”, który już się nie powtórzy. Nie zawdzięcza go szczęściu, tylko niesamowicie ciężkiej harówce. Musiała nauczyć się wielu rzeczy, zupełnie dla niej nowych, by wspiąć się na ten poziom. Bo to konkurencja o zupełnie innej specyfice niż jej ukochany slalom. Zrobiła to, odebrała zasłużoną nagrodę. Jesteśmy pewni, że to nie jej ostatnie słowo i jeszcze wiele razy zadziwi świat.
Po godzinach treningów i zawodów przychodzi jednak w końcu czas na…
…relaks
Tej części jej życia i kariery po prostu nie da się pominąć. Bo Mikaela Shiffrin kocha… spać. Serio, jest w tym co najmniej tak dobra, jak na stoku. Dowód? Wśród swoich kolegów i koleżanek znana jest jako „Sir-Naps-A-Lot”. Przepraszamy za angielski, ale tę grę słów lepiej zostawić w oryginale.
– Jestem profesjonalnym śpiochem […]. Pierwszą rzeczą, o jakiej myślę rano, to to, że nie mogę się doczekać dzisiejszej drzemki. Nie obchodzi mnie, co stanie się poza tym. Nie mogę się doczekać, by wrócić do łóżka – mówiła ABC News. Zawsze podejrzewaliśmy, że jest w nas coś z mistrzów olimpijskich. Teraz już wiemy coś.
Całkiem poważnie jednak: te drzemki to dla niej bardzo ważny element dnia. Odpowiadają za – nie będzie to specjalnym zaskoczeniem – regenerację organizmu po treningach. Zwykle Mikaela śpi przez godzinę w ciągu dnia. Nocą najchętniej typowe osiem przeciąga do dziesięciu. W wielu wywiadach mówiła, że najważniejszą rzeczą, jaką posiada, jest łóżko. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie potrzebuje go do spania. Jej rywalki pamiętają, że kilka razy potrafiła… położyć się na śniegu, niedaleko bramki startowej i przysnąć, czekając na swoją kolej. Gdy ta już jednak nastąpiła, Mikaela zawsze była w pełni rozbudzona.
Co poza tym? Cóż, czas wolny często poświęcała na… narciarstwo. Jakkolwiek by to nie brzmiało. „Odkąd tylko pamiętam, oglądałam narciarskie wideo. Nawet, gdy miałam jakieś trzy lata. To były moje kreskówki” mówiła. Po matce odziedziczyła pokaźną kolekcję DVD ze zwycięskimi przejazdami z Pucharu Świata, a gdy pojawił się YouTube i mogła z niego korzystać, trudno ją było od tego oderwać. „W taki sposób się uspokajam przed startem. Wyciągam swój telefon i oglądam nieco przejazdów z Pucharu Świata”.
– Studiowanie zjazdów w Pucharze Świata to pasja sama w sobie. Wydaje się, że oglądam tego więcej niż inni ludzie. Każdy ma dostęp do tych informacji, a większość osób to wzrokowcy. Jeśli będziesz w stanie zrozumieć w ten sposób, co chcesz zrobić, możesz to „poczuć” i szybciej dojść do tego na stoku. To droga, którą zawsze obierałam. Czasem ludzie są zaskoczeni, gdy mówię, że oglądam nagrania z Pucharu Świata. Pytają: „Naprawdę? Dlaczego?”. Czy to nie jest oczywiste? – mówiła USA Today.
A, jeśli o narciarstwo chodzi, to trzeba dodać, że jakieś kilkadziesiąt razy widziała też „Flying Downhill”, film Bode Millera, którego kocha od dziecka. Nawet teraz, gdy regularnie odbiera od niego gratulacje za swoje zwycięstwa, zwykle jest zszokowana i zawstydzona. Dlaczego? Bo, jak sama mówi, „wciąż nie może uwierzyć, że on wie, kim jestem”. To, że poza Millerem, wie pół świata, to dla niej oczywistość. Ale Bode? Inna sprawa. Cóż, nawet Mikaela Shiffrin ma prawo do tego, by czasem zachowywać się jak mała dziewczynka.
Gdybyście zapytali ją dziś, co najczęściej robi w wolnym czasie, to do drzemek i narciarstwa dodałaby zapewne seriale. Długo na jej liście królowały „Glee” i „Przyjaciele”, potem doszło choćby „Blue Bloods” czy też „Kości” lub „NCIS”. Od pewnego czasu to wszystko zeszło jednak na drugi plan, bo Mikaela zaczęła spotykać się z Mathieu Faivrem, francuskim narciarzem. Więc zamiast siedzieć w rodzinnym domu, stara się choćby jeździć nieco po świecie. Plus do wypełnienia ma też dość sporo umów sponsorskich, co jest dla niej równie istotne, jak treningi.
No dobra, treningi zawsze będą na pierwszym miejscu.
Poza tym tworzy muzykę, bardzo dobrze gra na pianinie, rysuje, maluje, gra w tenisa i piłkę nożną (oba te sporty lubi też oglądać), uprawia windsurfing, jeździ na rowerze, tańczy (co średnio jej wychodzi), czyta, bawi się z kotem (jego zdjęcia regularnie znajdziecie na jej Instagramie), wychodzi gdzieś z rodziną i przyjaciółmi oraz uczy się niemieckiego, bo to tym językiem posługują się głównie w Pucharze Świata… Sporo tego, co? I to mimo tego, że – raz jeszcze do tego wróćmy – najchętniej leżałaby w łóżku.
– Gdy byłam w Park City [znajduje się tam ośrodek treningowy, z którego korzysta kadra USA – przyp. red.] usłyszałam kilku kolegów z zespołu, którzy rozmawiali o tym, co zrobili w poprzedni weekend i co mogliby zrobić w ten. „Chcesz spłynąć rzeką?” zapytał jeden, a po chwili obaj stwierdzili, że trzeba zebrać grupę ludzi. To mnie zastanowiło. Spływ rzeką zajmuje pięć godzin! Zastanawiałam się wtedy szczerze, czy oni zapomnieli, jak cudownie jest położyć się w łóżku i nic nie robić przez dwie sekundy wolnego czasu?
Niepokój
Może się wydawać, że wszystko w życiu Mikaeli Shiffrin przebiega wręcz koncertowo. Od tytułu do tytułu, od sukcesu do sukcesu. Od plastikowych nart dla dwulatki, przez debiut w Pucharze Świata w wieku niespełna 16 lat, po bycie najlepszą na świecie w wieku 23. W slalomie dominacja Shiffrin jest tak ogromna, że o jej słabszym dniu mówi się zazwyczaj, gdy wygrywa z rywalkami nie o sekundę lub więcej, a o kilka dziesiątych. Co – jak na standardy narciarstwa alpejskiego – i tak jest sporą różnicą.
Zeszłej zimy przydarzyła jej się jednak wpadka. I to w najgorszym możliwym momencie. Na igrzyskach olimpijskich nie tylko nie wygrała z dużą przewagą. Nie wygrała w ogóle. Ba, nie stanęła nawet na podium, zajmując czwarte miejsce. To była sensacja, jedna z największych w Pjongczangu. Dlaczego przegrała? Cóż, są dwie główne przyczyny.
Po pierwsze, kalendarz narciarstwa alpejskiego, bardzo się w Korei „zawęził”. Z powodu pogody kilkukrotnie trzeba było przełożyć starty w niektórych konkurencjach. Dlatego też, gdy Shiffrin zdobyła złoty medal w slalomie gigancie, innej z konkurencji, w których była faworytką, jedyne, czego chciała, to pójść jak najszybciej do łóżka. Bo następnego dnia czekał ją kolejny start. To jednak było niemożliwe: czekały na nią konferencje prasowe i ceremonia medalowa, odbywająca się późnym wieczorem.
– Powiedzieli mi: „To są igrzyska, tak się tu to robi”. Pomyślałam wtedy „Wiecie co? Właśnie wygrałam złoto olimpijskie, mam zamiar się tym cieszyć. Odpowiem na wszystkie pytania dziennikarzy, porozmawiam z każdym z nich i będę czerpać radość na rozdaniu medali, nie przejmując się tym, czy zdołam się odbudować na slalom. Co się stanie, to się stanie – mówiła na łamach „New York Times”.
I być może nawet stałoby się złoto. Sęk w tym, że tuż przed startem pierwszego przejazdu, wróciły do niej stare problemy. Na język polski przełożylibyśmy to zapewne jako rodzaj zaburzeń lękowych. W przypadku Mikaeli objawiały się one tym, że żołądek po prostu podchodził jej do gardła, kilkukrotnie zdarzyło jej się w jej karierze wymiotować tuż przed startem, pojawiały się też czasem problemy z oddychaniem. Igrzyska były kolejnym z tych przypadków.
Fanów poinformował o tym Steve Porino, były narciarz, dziś reporter NBC. Shiffrin nigdy przesadnie nie ukrywała tego, że miała takie problemy, więc wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie pierwszy raz. W przeszłości lęk pojawiał się zwykle wtedy, gdy z jakiegoś powodu przed startem nie udało jej się przeprowadzić planu treningowego wedle założeń. Poza tym dokuczała jej nieustanna presja. „Zaczęłam się martwić tym, że zawiodę ludzi – fanów, mój zespół, media” mówiła. Na igrzyskach jej matka dodawała jeszcze, że zmęczenie też „pomagało” lękom wyjść na wierzch. Tak było w Pjongczangu.
W tym konkretnym przypadku nie pomogła jej nawet praca z psycholożką, na co zdecydowała się po pierwszym sezonie, w którym zmagała się z tymi problemami. Co ciekawe, te wystąpiły dopiero, gdy była na szczycie. Jako nastolatka, która dopiero się tam wdrapywała, nigdy ich nie miała. „Nie byłam wcześniej zawodniczką, która bardzo się denerwowała lub miała ataki paniki” mówiła. Lekarka miała dla niej więc prostą radę: wycisz oczekiwania, ciesz się jazdą. Dokładnie tak, jak wcześniej. Bo skoro umiała to robić w przeszłości, musi umieć i teraz.
– Jeśli myślę o tym, czego oczekują ludzie, to wszystko rujnuje. Przed startem poświęcę minutę na docenienie tego, gdzie jestem w tym sporcie. Potem mnie zawołają, a ja będę cieszyć się tym, że wszystko jest wspaniale, słońce świeci i ptaki śpiewają. […] Teraz czuję się dużo bardziej komfortowo z wiedzą, jaką posiadam i swoim doświadczeniem – mówiła na starcie ubiegłego sezonu.
Co jednak najważniejsze, powiedziała tuż przed igrzyskami Lauren Lobert, czyli wspomniana psycholożka. „Nawet, gdy miała problemy z lękiem, nikt o tym nie wiedział. Wciąż wspaniale jechała. To po prostu nie było zabawą. W jednym z najfajniejszych SMS-ów, jaki od niej dostałam, napisała właśnie, że naprawdę dobrze się bawi. To najważniejsze, jeśli to robisz, to pojedziesz dobrze”. Na igrzyskach Mikaela się nie bawiła.
Pjongczang – mimo złota w slalomie gigancie i srebra w kombinacji – był dla niej sporym rozczarowaniem. Przegrała w swej koronnej konkurencji i musiała zrezygnować z supergiganta, by zapewnić sobie dzień odpoczynku (swoją drogą sensacyjna zwyciężczyni, Ester Ledecka, jechała w nim na nartach… pożyczonych od Mikaeli. Może Shiffrin powinna dostać za to kawałek medalu?). Portalowi laurinecroes.com mówiła później:
– Zajęcie miejsca tuż za podium złamało mi serce. To było dla mnie wielkie rozczarowanie, bo w pozostałych zawodach w tamtym sezonie byłam jedną z najlepszych czy nawet najlepszą zawodniczką w slalomie [stawialibyśmy raczej na drugą opcję – przyp. red.]. Tu nie chodziło o to, że nie wygrałam na igrzyskach pięciu medali, a o sam występ w slalomie i doświadczenie z tych igrzysk. Było dziwnie i trudno przez zmiany kalendarza, wiele musieliśmy przetrwać. Nie byłam na to gotowa, ale odrobiłam swoją lekcję. Do Pekinu pojadę gotowa zaakceptować, że są rzeczy poza moją kontrolą.
Czy już ostatecznie poradziła sobie z lękami? Nie wiemy. Zapewne ona sama też nie. Przed Pjongczangiem kilkukrotnie powtarzała, że już wszystko jest dobrze i nie spodziewa się, by miała wymiotować na linii startu. A wyszło jak wyszło. Sama przyznała później, że o ile jest najlepszą na świecie w slalomie (ten brak skromności można wybaczyć, to po prostu prawda), o tyle jej jazda tego dnia nie zasługiwała na medal. I by ta sytuacja się nie powtórzyła na kolejnych igrzyskach, musi umieć przezwyciężyć niepokój.
W tej chwili wydaje się, że znalazła na to kilka sposobów. Pomaga jej między innymi… Eminem. No dobra, nie on osobiście, a jeden z jego utworów, którego Shiffrin regularnie słucha. Słowa piosenki zapisała zresztą na dwunastu stronach swojego notatnika. „Gdy jej słucham, zamiast czuć się przerażona przed startem, zaczynałam być po prostu wkurzona” mówiła. Zresztą piosenki często podśpiewuje w myślach, gdy już… wyjedzie na trasę. Na mistrzostwach świata kilka lat temu, w trakcie zwycięskiego przejazdu, nuciła sobie „The Scientist” zespołu Coldplay.
Na następne igrzyska polecamy jej „We Are The Champions”. Może wywróży sobie złoto. A skoro mowa o tym, co nadejdzie…
Przyszłość
…to chyba wszyscy oczekują od niej, że w najbliższych latach pobije wszelkie możliwe rekordy. Począwszy od największej liczby zwycięstw, przez liczbę złotych medali na mistrzostwach świata, po krążki olimpijskie. Na ten moment ma przecież już dwa złota, bo do tego z Pjongczangu dokłada slalom w Soczi. A, jeśli za trzy lata będzie w podobnej formie, co dziś, to z Pekinu jest w stanie przywieźć i pięć. Inna sprawa, że ją te osiągnięcia średnio obchodzą:
– Nie jest moją motywacją pobijanie rekordu. Moją motywacją jest dobra jazda. Dziś każdy pytał o 50. zwycięstwo, a ja próbowałam skupić się tylko na jeździe. Gdybyście spytali mnie o to pięć czy dziesięć lat temu, nigdy nie powiedziałabym, że będę w tym miejscu. To wymagało mnóstwa ciężkiej pracy ode mnie, mojego zespołu i moich trenerów – mówiła przed kilkoma dniami.
Na ten moment Shiffrin nie tylko jeździ dobrze. Jeździ najlepiej. W klasyfikacji generalnej Pucharu Świata ma już ponad 400 punktów przewagi nad drugą Petrą Vlhovą. Przewodzi też klasyfikacjom slalomu i supergiganta, a w gigancie do liderującej Federiki Bringone traci piętnaście punktów. Odstaje jedynie w zjeździe.
Z czternastu startów, które odbyły się do tej pory, wygrała siedem. Trudno podejrzewać, by w tym sezonie miało się jej przytrafić coś złego. A przecież czekają ją jeszcze mistrzostwa świata.
Ostatnio przyznała, że nie czuje się już nastolatką, która wchodziła do tego świata, a gdy patrzy na daty urodzenia niektórych dziewczyn z listy startowej, sama nie może uwierzyć, że one już startują. Zawsze przy takich okazjach dodaje „mam nadzieję, że przez te lata zebrałam doświadczenie, które mi pomoże”. Słusznie, gdyż tej pomocy na pewno będzie potrzebować.
Bo gdy mówi o swoich celach, najczęściej powtarza jedno zdanie: „chcę być najlepsza we wszystkich konkurencjach”. Nie wspomina o medalach czy rekordach, bo to efekt tego, o czym mówi. Jeśli będzie jeździć najlepiej i najszybciej, one pojawią się „same”.
A przynajmniej tak to będzie wyglądać. Bo ile wymagało to pracy wiedzą tylko ona i… jej matka.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix