Masa reprezentacji boryka się z brakiem lewych obrońców, masa kombinuje, przestawia tam środkowych i prawych defensorów. No, zasadniczo tego „towaru” jest niedobór, a każdy chłopak, który potrafi bronić, jest mobilny, lewonożny i nie przeraża go od czasu do czasu gra do przodu, to kilkanaście milionów wzwyż w cenie. Jest jednak nacja, która ów problem współczesnego futbolowego świata ma głęboko w tyłku, bo ten problem jej nie dotyczy. To Brazylia.
W naszym rankingu aż czterech lewych obrońców macha przed oczami paszportem wydanym w Kraju Kawy. Co więcej – i co w sumie naturalne – zwycięzca też jest stamtąd, gdyż wygrał Marcelo. Jakiś czas temu robiliśmy wywiad z Marcelo Teixeirą, dyrektorem sportowym Fluminense, który na pytanie, czy piłkarz Realu jest lepszy od Roberto Carlosa, odpowiedział: – Tak i to zdecydowanie. Można mu zarzucać, jak Messiemu, gdy porównuje się go do Maradony, że nie zdobył mistrzostwa świata, ale Marcelo ma większe osiągnięcia, jeśli chodzi o futbol klubowy. Zobaczcie: on utrzymuje się w Realu już od 10 lat. To cholernie trudne, biorąc pod uwagę, jak futbol przyspieszył przez ten czas. Niełatwo wymieniać atuty Marcelo, ale nie dlatego bo mu ich brakuje, tylko jest ich tak dużo, że można pogubić się w rachubie. Marcelo ma wszystko, jest efektywny, ale i efektowny, raz po raz zachwyca nas cudownymi podaniami.
Dalej z Brazylijczyków mamy Alexa Sandro, podstawowego członka turyńskiej defensywy, która bramki w Serie A traci od święta. Jednak i tak nie ma gość szczęścia, bo we wszystkich reprezentacjach świata miałby pewny plac na lewej obronie 10 lat do przodu, a w tej brazylijskiej nie załapał się nawet na mundial. Podobnie jak ósmy w naszym rankingu Filipe Luis i dziesiąty Alex Telles. Oni już trochę ustępują klasą dwóm wcześniej wspomnianym, ale to wciąż cholernie wysoka półka, skoro jeden w wieku 33 lat wciąż jest podstawowym zawodnikiem Atletico, drugi wygrywa ligę portugalską, przechodzi do 1/8 finału Ligi Mistrzów bez porażki i dorzuca 15 asyst w roku.
No, wróćmy na szczyt zestawienia. Drugi jest Jordi Alba, który prezentuje w ostatnich miesiącach tak fenomenalną formę, że nawet niechętny mu Luis Enrique musiał otworzyć przed nim drzwi do reprezentacji. Nie da się dziś Alby nie zauważyć, można świrować, że lepsi są Gaya i Alonso, ale można sobie też pieprznąć w łeb. Znakomita technika, wielka kultura w graniu, jakość z przodu i z tyłu. No, znacie Albę, co będziemy gadać.
Trzecie miejsce zajmuje Andrew Robertson. Trochę wody w Tayu upłynęło, odkąd Szkoci wychowali sobie takiego piłkarza. Dzik i perełka transferowa Kloppa, bo wyciągnięcie go z Hull nie kosztowało Liverpoolu nawet 10 milionów funtów. A dziś Robertson jest absolutnie podstawowym zawodnikiem lidera Premier League, był nim też, gdy Liverpool bił się o zwycięstwo w Lidze Mistrzów.
Tuż za podium znajdziemy z kolei 33-letniego dziadka, ale tak wyrazistego, że dalibyśmy mu w rankingu sympatii pierwsze miejsce. Aleksandar Kolarov. Podstawowy piłkarz półfinałowej Romy z Ligi Mistrzów 17/18, kapitan przyzwoitej Serbii na mundialu (ach, ta bramka z Kostaryką – cudeńko). Uwielbiamy jego ofensywne zapędy, facet ma już cztery gole w Serie A, a rok kończy z dziewięcioma asystami. Niech gra jak najdłużej, bo jest konkretny. Jest “jakiś”.
O kim jeszcze nie wspomnieliśmy? Szóste miejsce zajął Lucas Hernandez, mistrz świata i z reguły podstawowy piłkarz Atletico (gdzie jest środkowym obrońcą, ale załapał się na listę dzięki kadrze i zastępowaniu kontuzjowanego Luisa wiosną). Nie chcieliśmy go ciągnąć wyżej, bo w reprezentacji Francji było pewnie i z ośmiu piłkarzy, którzy do mistrzostwa przyłożyli się bardziej. Siódme miejsce trafia w ręce Davida Alaby, wciąż bardzo dobrego, ale już nie tak błyskotliwego obrońcy co kiedyś. Przedostatni jest natomiast Marcos Alonso, podstawowy obrońca Chelsea. I jej machina ofensywna, przynajmniej przy początku sezonu, kiedy Hiszpan najwyraźniej zwariował. W czterech pierwszych kolejkach zanotował gola i cztery asysty.