W jakich okolicznościach prawie zabił trenera? Z którym znanym raperem bywa mylony? Dlaczego tytuł jego książki to “Petarda”? Co dziwacznego wyprawiają w… stodołach jego koledzy? Jaki znany przed laty piłkarz chwali jego boiskowe umiejętności? Zapraszamy do lektury wywiadu Pawłem Fajdkiem, czyli jednym z największych oryginałów w polskim sporcie.
Jest niedziela 10 rano, więc cieszymy się, że nie zaspałeś na ten wywiad.
To taka moja zaleta, jak i wada. Zaletą jest to, że potrafię wysypiać się lepiej niż przeciętny człowiek, wadą – że częściej niż przeciętny człowiek się spóźniam. Generalnie, jak to w życiu, wychodzi na zero.
Twoje najbardziej spektakularne zaspanie miało miejsce, gdy…
… spóźniłem się na spotkanie z prezydentem. Byłem wtedy dosyć mocno chory, miałem problemy z zatokami, złapałem coś od mojego dziecka. Wizyta u pana Dudy była wyznaczona bodaj na 10, ja otworzyłem oczy o 9.32 i już wiedziałem, że jest niedobrze.
I co, wysłałeś SMS-a „Andrzej, poczekaj proszę. Paweł”?
Nie no, wjechałem do Pałacu o 10.05, na szczęście prezydent jeszcze nie przyszedł, pojawiłem się w sali dosłownie 30 sekund przed nim.
Spotkaliśmy się z tobą między innymi po to, żeby pogadać o książce „Petarda”, którą niedawno wypuściłeś na rynek. Nie boisz się, że wyjdzie z niej niewypał?
Wiesz, są gusta i guściki, jednym może się spodobać, innym nie.
Ciekawe jest w ogóle pochodzenie tytułu. Moja trenerka Jolanta Kumor jest bardzo emocjonalną osobą, od pierwszych zajęć bardzo dużo gadała. W końcu poprosiliśmy ją, żeby się nie odzywała, kiedy rzucamy, ponieważ jest to mocno rozpraszające. Po kilku minutach ciszy wykonywałem sobie spokojnie rzut. Robiłem trzeci czy czwarty obrót, zapowiadało się, że poślę młot bardzo daleko. Niestety, ona nie wytrzymała i wykrzyczała w tym momencie „teraz petarda!”. Oczywiście ja padłem na kolana ze śmiechu w tym kole i tyle było z mojej próby.
Jola przeżyła ze mną bardzo dużo. Kiedy zaczynaliśmy, mówiłem do niej proszę pani, ponieważ uczyła mnie wtedy wuefu. W tamtych czasach niejednokrotnie poświęcała mi więcej uwagi niż swoim synom. Odwodziła mnie po treningach do domu, a zanim do niego wszedłem, siedziałem z nią w aucie i rozmawialiśmy naprawdę o wszystkim: np. o treningach i o miłości. Po latach zdarzyło się pójść razem na piwko, czy zjeść pizzę w nocy, mamy dobre relacje, nie na zasadzie generał – podwładny, na dłuższą metę ciężko jest wytrzymać taki dryl.
Skoro było tak fajnie, czemu na kilka lat się z nią rozstałeś?
To była nasza wspólna decyzja. Uznaliśmy, że przejście do trenera Czesława Cybulskiego pomoże mi zdobyć medal IO w Londynie. To był doświadczony szkoleniowiec, inaczej niż Jola, która zaczynała pracę trenera dwa-trzy lata przed tym, jak ja rozpocząłem przygodę z młotem.
Cybulskiego mało nie zabiłeś…
Pewnego razu usiadł sobie na krzesełku ogrodowym na środku pola rzutów. Rozmawiał wówczas z jednym ze swoich podopiecznych. Kiedy wykonywałem próbę, nie zdążył zareagować odpowiednio, dlatego trafiłem go w kolano fundując tym samym trzymiesięczne wakacje w szpitalu. Dobrze, że w ogóle się ruszył, gdyby tego nie zrobił, trenera Cybulskiego pewnie by już z nami nie było – nie sądzę, że przeżyłby uderzenie w głowę czy klatkę piersiową. Szczególnie, że był wtedy dzień przed osiemdziesiątymi urodzinami, a w takim wieku ciało jest jednak bardziej kruche niż u młodego człowieka.
Dlaczego 29-latek decyduje się na wydanie książki? Nie lepiej było poczekać z tym do końca kariery?
Podczas jednego ze zgrupowań siedziałem z Pawłami: Skrabą i Hochstimem, i opowiadałem im swoje historie z dzieciństwa. Powiedzieli: wow, są fajne, zróbmy z tego książkę. Uznaliśmy, że to może być wesoła rzecz, pełna anegdot, a nie klasyczna autobiografia. Stąd decyzja, żeby wydać ją już teraz.
„Petardę” przeczytało kilka znajomych osób, jak Tomek Majewski, Przemek Babiarz czy Marcin Gortat. Każdy z nich mówił mi, że dobrze się przy niej bawił. Najmilszą recenzję usłyszałem od jednego ze znajomych wczoraj: powiedział, że czyta się to jak „Dzieci z Bullerbyn”. Duży komplement!
No i faktycznie jest tu sporo historii z młodzieńczych lat. Kiedyś, jak brakowało nam pieniędzy, to… założyliśmy z kumplami firmę. Wykorzystaliśmy wtedy znajome dziewczyny do tego, żeby robiły wizytówki i zawieszki na drzwi z tekstami typu „kto próg ten przekroczy, dostanie między oczy”. Później chodziliśmy po różnych mieszkaniach i sprzedawaliśmy te cuda. Mieliśmy to szczęście, że ówczesna burmistrz miasta Żarów stacjonowała w okolicy i kupiła od nas trochę tych rzeczy. Oczywiście firma nie przetrwała zbyt długo – zwinęliśmy ją po kilku dniach, gdy zarobiliśmy pieniądze na kilkanaście paczek chrupek i zrobienie kilku ognisk. Tacy to z nas byli kilkunastoletni biznesmeni.
Generalnie to ja traktuję tę książkę jako pierwszą część trylogii. Ostatnią będzie właśnie autobiografia.
No popatrz, nie myśleliśmy, że rzucanie młotem może być tematem na tyle książek.
Możecie się śmiać, ale to naprawdę jest ciekawe. Każdy rzut jest inny, serio. Każdą próbę odbieram inaczej, dlatego nie czuję monotonii, chyba że spędzam za dużo czasu na jednym obozie. Ale sam trening jest przyjemny, szczególnie, że można go urozmaicić chociażby… rzucaniem oponą.
Kiedy rzucę młotem, to już wiem, czy próba będzie dobra, czy nie. Podobnie jest w piłce, prawda? Gdy oddasz dobry strzał, no to czujesz, że piłka się fajnie ułożyła na bucie jeszcze zanim wpadnie do bramki.
W tym miejscu warto powiedzieć, że rozmawiamy z gościem, który zagrał w B-klasie.
Cały jeden mecz, wyszła z tego niezła anegdota – do dziś znajomi żartują, że Zjednoczeni Żarów to jedyny zespół na tym poziomie rozgrywek, który ma w składzie mistrza świata (śmiech).
Jak ci wyszło tamto spotkanie?
To był mecz z zaprzyjaźnionym klubem, na luzie, nie graliśmy o żaden awans, nie musiałem się więc bać, że odniosę kontuzję. Wszedłem na boisko na ostatnie 20 minut, pobiegałem, oddałem jeden strzał, zrobiłem kilka dośrodkowań. Mimo to przeszedłem jednak do historii futbolu, bo współtworzyłem najcięższy atak świata! Obok mnie biegał kolega o ksywie „Gała”, więcej piszę o nim w książce, razem ważyliśmy jakieś 258 kilo.
Nie wiem czy wiesz, ale my też mamy swój klub na tym poziomie rozgrywek, mianowicie KTS Weszło. Twój kolega lekkoatleta Damian Czykier zadeklarował, że chętnie w nim kiedyś zagra. Może też byś się skusił? Na trybunach jest po 500 osób, wśród nich znane postaci, jak Andrzej Strejlau, można też zjeść za darmo kiełbaskę, napić się piwka, no sympatycznie jest.
Andrzej fajny gość, niedawno spotkaliśmy się na targach książki. Wymieniliśmy się naszymi książkami, a wcześniej wystąpiłem w meczu, w którym był trenerem – Orlen kontra bodaj dziennikarze. Muszę się pochwalić, że wygraliśmy, a ja zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem tego spotkania, mimo że nie strzeliłem bramki.
Coś wykręcasz się od odpowiedzi na nasze pytanie, a jak widać umiesz grać. Potwierdził nam to też Andrzej Iwan, który mówił, że widział cię w akcji i był pod wrażeniem.
Tomek Hajto też powiedział, że nieźle sobie radzę, jak na tak grubego człowieka. Odpowiedziałem: tak na ciebie patrzę i myślę, że chyba za dużo to ostatnio nie trenowałeś…
(ogólny śmiech)
Dostał brzuszka, taka prawda!
A co do mnie – mam fajną koordynację, przyspieszenie też. Na 30 metrach mam dobre odejście, przekonał się o tym kiedyś boleśnie Adam Kszczot, którego… pokonałem na tym dystansie. Może i ma piorunujący finisz, ale nie dał mi rady!
Ze strzałami również jest spoko, kto oglądał Turbokozaka, ten wie. Niestety, teraz mam przerwę od piłki, bo popsułem sobie nieco łydkę. Zastanawiam się, czy będzie mądre jeśli zagram w jeszcze jakimś meczu. Tak więc na razie nie skorzystam z waszej propozycji, sorry.
To będziesz miał więcej czasu na oglądanie powtórek Dragon Balla.
Jestem niesamowicie smutny z powodu tego, że Dragon Ball Super się skończył. Najgorsze były te momenty, kiedy w niedzielę o 11.45 dowiadywałem się, że odcinka nie będzie, bo w Japonii wymyślono sobie jakieś święto. Byłem wtedy cały dzień niemiły, ponieważ pozbawiano mnie mojego święta. Tak odbierałem cotygodniowe oglądanie każdego odcinka przez 28 minut. Kazałem wtedy wszystkim robić wypad i skupiałem się na ulubionej bajce, na punkcie której mam totalnego świra.
Od czego jeszcze jesteś uzależniony?
Od dobrych ludzi. Wszędzie gdzie jadę, staram się zrobić coś wesołego, szczególnie, kiedy atmosfera jest przybita klocem. Jestem też uzależniony od gier.
To odnalazłbyś się w naszej redakcji, w której niejeden grywa długimi godzinami w „FIFĘ”.
O, mam tak samo! Mój brat tego trochę nie rozumie. Jest mocnym gamerem, ale akurat kręcą go inne rzeczy. Generalnie to on chce w danej grze „wbić platynę”, czyli najwyższe osiągnięcie, jakie można zdobyć. Wykonuje wszystkie misje po 55 razy, powtarza po 700 razy różne historie. Jak „wbił platynę” w „Wiedźminie” to powiedziałem mu, że jest dla mnie mistrzem świata. Wątków i historii w tej grze jest tyle, że ja nie dałbym rady, znudziłbym się. Poza „FIFĄ” grałem też z dużą przyjemnością w „God of Wara”, czy „Counter-Strike’a”. To akurat takie zboczenie z dzieciństwa – była to pierwsza gra, która na kompie latała nam w miarę normalnie, poza tym można było w nią grać w sieci.
Patrzysz też na to, jak grają inni?
Oczywiście. Gdy mamy majory, czyli bardzo duże eventy, to jest co pooglądać, szczególnie wieczorami na obozach, to fajnie zabija czas. Ci ludzie zarabiają często więcej pieniędzy niż ja. Niesamowite, że można być nastolatkiem, który przytuli sto koła dolara wygrywając turniej ze swoją ekipą!
A propos wyjazdów i innych lekkoatletów – wspomniany Damian Czykier chwalił się u nas w radiu, że jest śmieszkiem i robi w waszej grupie atmosferę.
„Potwierdzam, „Czikita” to jest naprawdę wesoły chłopak!
Skąd ten przydomek?
Nazywa się Czykier plus jest… no nie powiem, że mało męski, bo zaraz będzie, że go obrażam (śmiech). No ale jest chudy, wysoki, biega przez płotki, więc ta ksywa do niego pasuje.
No i jako że pochodzi z Białegostoku, to lubi disco-polo. U nas w studiu zażądał włączenia Zenka Martyniuka.
Mi też się zdarzało puszczać jego piosenki, ale raczej dla żartu. Ja gustuję w innych klimatach, rapowych i klubowych.
Skoro jesteśmy przy temacie muzyki, trzeba wspomnieć, że ludzie mylą cię z Popkiem.
Nie uważam się za pięknego, ale powiedzmy sobie jasno – aż tak brzydki to nie jestem! Ale rozumiem ich – okulary, czapka, broda, postura, to wszystko może nas łączyć.
Jego fani prosili cię o autografy?
Nie, ale kiedyś jeden podszedł do mnie w galerii handlowej i spytał „Popuś, czy to ty?!” (śmiech). Wybaczyłem ten błąd, akurat miałem ciemne okulary, więc nie było widać, że nie mam kolorowych oczu. Plus miałem na sobie bluzę z kapturem, zatem powiedzmy, że można nas było pomylić.
My twórczości Popka nie trawimy.
Dla mnie zrobił pare niezłych numerów, chociaż wiadomo, że szału nie ma. Facet nie jest przykładem do naśladowania jeśli chodzi o sposób życia, ale jeżeli chodzi o dążenie do celu, to już tak. Dużo większe wrażenie robi na mnie Takuś, zrobił kawał dobrej muzy, jeszcze z Quebonafide…
… czyli kolejnym zawodnikiem KTS-u!
I takich ludzi to ja szanuję – wszystko dla sportu, sport dla wszystkich!
My woleliśmy starszy hip-hop, jak Paktofonika czy Kaliber 44.
To są rzeczy na których się wychowywałem. Starszy ode mnie o 11 lat sąsiad w ogóle nie przejmował się, że jest pierwsza w nocy i grał w bloku kawałki tych zespołów. Gdy się już wyprowadził, przejęliśmy to po nim z kumplami. Zakupiliśmy dosyć dobry sprzęt muzyczny i tyraliśmy naszych biednych sąsiadów.
Kiedyś ten rap był inny, lepszy. Nie pisało się płyty w dzień czy dwa, ludzie naprawdę myśleli nad tym, co chcą przekazać. Teraz dużo rzeczy robi się pod publikę, co jest po prostu mniej autentyczne.
Porównano cię jeszcze do jednego muzyka, mianowicie Eltona Johna!
Rzecz działa się w Chinach, przed uniwersjadą. Wylądowaliśmy na lotnisku, jakaś drobna dziewczyna wzięła nasze paszporty, spojrzała na moje zdjęcie i zaczęła wykrzykiwać „Elton John, Elton John!”. Patrzy na zdjęcie, patrzy na mnie i cały czas to powtarza. Tłumaczę jej, że czuję się średnio podobny do niego, ale nie słuchała. Na szczęście dwa tygodnie temu odebrałem nowy paszport, w którym ma nieco normalniejsze zdjęcie, więc do takich akcji chyba już nie dojdzie.
Dla nas z Eltonem Johnem to łączą cię przede wszystkim finezyjne okulary, czarno-złote.
Oczywiście, że tak, są mega. Okulary to też biżuteria, muszą być wypasione, nie wolno na ten element garderoby żałować pieniędzy, zapamiętajcie to wszyscy (śmiech).
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałbyś rzucać do 2028 roku. Gdyby faktycznie się udało, miałbyś szanse nadrobić te wszystkie olimpijskie wpadki i sięgać po kilka złotych medali.
Mocno wierzę w happy end mojej historii. Do trzech razy sztuka. Tokio “widzę” już w głowie. Mam miejsce na ten medal w gablocie i po prostu na niego czekam. Dodatkowo mój ulubiony bohater z Dragon Balla Son Goku jest jedną z maskotek tych igrzysk, więc nie mogę mu tego zrobić i muszę zdobyć ten krążek. Miejmy nadzieję, że wtedy powstanie druga książka.
Ciekawostka – w mojej dyscyplinie właśnie doszło do zmiany pokoleniowej i prawie wszyscy starsi już pokończyli karierę. Został tylko jeden, niezły ananas. Gość nazywa się Marco Lingua, pochodzi z Włoch, zna dwa zdania po angielsku, jakoś przez 25 lat jeżdżenia po zawodach nie zdążył się więcej nauczyć. Ale to nawet nie o to chodzi. Chciałem wam powiedzieć, że to totalny krejzol. Kiedyś w swojej stodole wymyślił taki challenge: zawiesił na linie motor, dołożył do tego sto kilo ciężaru, następnie przez kołowrotek przeciągnął tę linę i zaczął to wszystko ciągnąć… zębami. Jak w ogóle można wpaść na tak głupi pomysł? Jaki to miało cel? Kompletny wariat (śmiech).
On ci raczej nie podskoczy, inaczej niż Wojciech Nowicki. Jak czułeś się, gdy w Berlinie zabrał ci złoto mistrzostw Europy?
Może gdyby to było w zeszłym roku, to wkurzyłbym się i obraził na siebie. Ale w 2018 miałem słaby sezon, nie dałem rady się porządnie przygotować. Problemy z kolanem, choroby, to wszystko sprawiło, że nie byłem sobą. Dużym wysiłkiem było dla mnie rzucenie młotem w okolicach 80 metrów. Wcześniej miałem po 76-77, więc do Niemiec jechałem ze średnim nastawieniem. W tej sytuacji srebro traktuje jako sukces. Fajnie, że Wojtek wygrał, też mu się coś od życia należy!
To twój największy dziś rywal, czy ktoś jeszcze może do was doszlusować?
Mamy młodego Węgra Bence Halasza, który rzucił niedawno pod 80 metrów. W Berlinie był trzeci, jest też Brytyjczyk, który w marcu osiągnął podobną odległość.
Co ciekawe, ty nie tylko rzucasz młotem, ale potrafisz też… zrobić koło.
Skończyłem technikum budowlane. Co prawda bez dyplomu, ale to jest mało ważne – i tak pare kół w życiu udało się stworzyć, i to całkiem niezłych. Ostatnie w Portugalii na obozie. Prosiliśmy tamtejszych gospodarzy, o zmianę, bo było całe dziurawe. Szkoda butów, które trzeba było co chwilę wyrzucać, a normalnie powinny starczyć na dwa miesiące.
Po naszej interwencji za każdym razem wykonywali coś, co nazywano zabiegiem kosmetycznym. Czyli łatali te dziury jakąś dziwną substancją, która po tygodniu się wykruszała. W końcu się wściekłem, kazałem im przygotować kilkadziesiąt euro na piasek, cement i robotników, którym powiem co i jak. Skończyło się tak, że nie było nikogo kompetentnego do wykonania moich poleceń, więc robiłem to koło sam. Jedyne, do czego mi się Portugalczycy przydali, to skucie starego koła i wrzucenie betonu wiadrami do taczek.
Ile dni rocznie spędzasz poza domem na obozach?
Około trzystu to jest taki standarcik.
Jak przez tyle czasu nie oszaleć bez bliskich?
Pomaga technologia. Do momentu aż moja córka się na mnie nie pogniewa, to rozmawiamy co wieczór przez kamerę i to jest bardzo fajne. Natomiast bywają takie dni, że wścieknie się, bo taty nie ma w domu i nie chce gadać. Widać, że ma charakterek po mnie i mojej Sandrze. Niejednokrotnie, kiedy np. proszę ją, żeby założyła skarpetki, mówi „tata, nie pyskuj!”. Niezła jest, przyszłość z nią zapowiada się ciekawie.
ROZMAWIALI KAMIL GAPIŃSKI i KAMIL KANIA
Fot. Newspix.pl, FotoPyk