Reklama

Usyk pozostał niepokonany, Szpilka pokonał Wacha

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 listopada 2018, 08:54 • 6 min czytania 0 komentarzy

Wiele mamy w Polsce pojedynków, które – choć powinny dostarczyć emocji – kończą się tym, że fani wzruszają na ich widok ramionami. Bo faworyt od początku jest jasny, bo chodzi o odcinanie kuponów, bo nazwiska ich nie grzeją. Tu było inaczej. Starcie Artura Szpilki z Mariuszem Wachem musiało przyciągnąć uwagę. Jeśli jednak ktoś nie chciał oglądać tej walki, mógł zajrzeć do Manchesteru, gdzie boksował fenomenalny Ołeksandr Usyk. Innymi słowy: działo się.

Usyk pozostał niepokonany, Szpilka pokonał Wacha

Pierwszy z tych pojedynków to typowe starcie dwóch bokserów po przejściach. Obaj byli przecież pretendentami do tytułu mistrzowskiego w wadze ciężkiej – Wach przetrwał walkę z Władimirem Kliczką, ale przegrał wszystkie rundy (a potem wpadł na dopingu i trochę sobie od zawodowego ringu odpoczął), Szpilka za to naprawdę nieźle wyglądał boksując z Deontayem Wilderem przed zaledwie trzema laty. Dziś w ringu spotkali się jednak inni zawodnicy.

Szpilka ograniczył ostatnio aktywność social media (a to w cale nie jest takie oczywiste, kto jak kto, ale on potrafił w nich zaistnieć… aż za bardzo), skupiając się na czekającym go zadaniu. A to do łatwych nie należy, znokautowanie Wacha to solidne wyzwanie. Bo co jak co, ale głowę zawsze miał twardą – zapytajcie wspomnianego Kliczkę. Na drodze, która zaprowadziła go do Gliwic, Artur przegrał jeszcze z Adamem Kownackim i pokonał Dominica Guinna (35-11). Sobotnia walka miała w dużej mierze określić, czy przyszłość jest w stanie przynieść mu jeszcze wielką szansę.

Z Wachem było jednak podobnie. I on, mimo 39 lat na karku, wierzył, że jeśli zwycięży, zdoła ruszyć w dalszą drogę i odnieść sukces. Ostatni w karierze, bo innej opcji tu przecież nie ma. Że go na to stać, pokazał w zeszłym roku, gdy najpierw pokonał Erkana Tepera (17-1), a potem bardzo dobrze wyglądał w walce Jarrelem Millerem, czyli gościem, który niedawno rozniósł Tomasza Adamka. Nie ukończył jej z powodu kontuzji. Od tamtej pory (a jutro minąłby rok) nie boksował.

Reklama

W sobotni wieczór obaj spotkali się w ringu. I zaczęła się wojna. O szachach na start nie było mowy – obaj wiedzieli o sobie sporo. Trenerem Szpilki jest przecież Andrzej Gmitruk, były szkoleniowiec Wacha. Ale ten ostatni też odrobił swoją lekcję, od początku pojedynku polował na potężne kontry. Miał załatwić rywala jednym-dwoma ciosami. „Wiking” podjął tym samym rzuconą rękawicę – nie miał zamiaru się wycofać. Ruszył do natarcia jak wściekły nosorożec. A gdy taki się rozpędzi, to zatrzyma się dopiero, gdy sam będzie tego chciał.

Choć przyznamy, w całym tym wizerunku Wacha, jedna rzecz nas niesamowicie bawiła – jego „spódniczka”, którą założył na tę walkę. Wydaje nam się jednak, że to niedobrze dla Szpilki. No bo widzisz przed sobą wielkiego gościa, który wygląda, jakby mógł cię zabić jednym ciosem, aż tu nagle… spódniczka. No i całą koncentrację szlag trafia.

wach

Fot. Alicja Roslan/Twitter

No dobra, na poważnie: Szpilka problemy miał już gdzieś od drugiej rundy. Artur opuszczał ręce, dawał się przyprzeć do lin i inkasował mocne uderzenia z prawej ręki „Wikinga”. Z drugiej strony jednak i on potrafił celnie uderzyć. Inna sprawa, że musiałby chyba przyłożyć mu kowadłem, by na Wachu zrobiło to jakieś wrażenie. Niemniej, musimy to napisać: od początku była to dobra, ciekawa walka i, co najważniejsze, toczona w znakomitym tempie. Wydawało się, że slogan „polska walka roku” nie okazał się chybiony.

Na półmetku naprawdę nie wiedzieliśmy, kto tu lepiej punktował i prowadzi u sędziów. Zresztą w międzyczasie zerkaliśmy na Twittera. I wiecie co? W ciągu minuty przewinęło nam się jakieś piętnaście tweetów z punktami – w każdym z nich widzieliśmy inny wynik. W szóstej rundzie Szpilka zapragnął jednak pomóc rywalowi – opuścił ręce przy linach i dawał się okładać Wachowi. Na szczęście dla niego, „Wiking” nie zdołał zadać wystarczająco potężnego ciosu. Ale Szpilka swoje i tak dostał, nie tylko przy linach, a i w trakcie przerwy, w narożniku, gdy Andrzej Gmitruk zapytał go wprost: „co ty robisz, kurwa twoja mać?”.

Reklama

Im jednak dalej w tę walkę, tym (niestety) gorzej. Tempo nieco spadło, Szpilka zaczął pajacować, choć podobno miał być odmieniony, a Wach nie potrafił wykorzystać okazji. Obaj też wyglądali na wyczerpanych, gdy do końca pozostały jeszcze cztery rundy. Jasne, dalej oglądało się to przyjemnie, ale trudno uwierzyć, że któryś z nich z taką postawą mógłby osiągnąć coś na światowym poziomie. Zwłaszcza Wach, który pod koniec nie był już nosorożcem. Zamienił się w żółwia – twardego, wytrzymującego wiele ciosów, ale zbyt wolnego, by jakkolwiek uszkodzić rywala.

A przynajmniej tak się nam wydawało. Bo w ostatniej rundzie Wach wreszcie trafił, a Szpilka padł na kolana. Sami nie wiemy, jak Artur dotrwał do końca walki. Podejrzewamy, że on też może nie wiedzieć. Zresztą, po takim ciosie nie zdziwilibyśmy się, gdyby nie wiedział nawet gdzie jest i jak się nazywa. Po kilku minutach dowiedział się za to, że wygrał. 2:1 w sędziowskiej punktacji. I to rozpętało kontrowersje – w najbliższych dniach spodziewajcie się miliona analiz, gdzie tylko się da. Szczególnie, że jeden z arbitrów rzucił 97:93 dla Szpili. I serio, nie wiemy, gdzie widział taki wynik, ale na pewno nie w tym ringu.

W tym samym czasie, niecałe 1700 kilometrów dalej, boksował za to Ołeksandr Usyk. Ukrainiec, niepokonany do tej pory w kategorii junior ciężkiej (15-0), mierzył się z Tonym Bellew. Ten drugi to były mistrz federacji WBC. Tytuł stracił, gdy przeniósł się do wyższej kategorii wagowej i doznał kontuzji. Został za to mianowany „Emeritus championem” – zasłużonym mistrzem, który nie mógł bronić pasa.

Faworytem starcia był Usyk. To zresztą nie dziwi, bo gość w ringu jest po prostu jednym z najlepszych na świecie. Gdy wszedł w rolę mistrza, nagle uwagę mediów i fanów zaczęła przykuwać kategoria junior ciężka, która od dawna nie wzbudzała przesadnego zainteresowania. Wiemy, to brzmi dziwnie z naszej, polskiej perspektywy, bo mieliśmy w niej kilku mistrzów, ale patrząc globalnie, tak właśnie było. Dlatego też Ukrainiec zapowiedział z góry – niezależnie od wyniku, będzie to jego ostatnia walka w tej kategorii. Kolejny cel? Królowa – waga ciężka.

I ta walka wyglądała świetnie.  Zresztą niczego innego się nie spodziewaliśmy, bo to naprawdę mistrzowskie zestawienie. O ile pierwszą rundę poświęcili na wzajemne rozeznanie, o tyle w kolejnych ruszyli. Agresorem został Usyk, Bellew wycofał się do defensywy i zza gardy wyprowadzał znakomite kontry. Trafiał Ukraińca często i mocno. O ile mistrz ciosy zadawał częściej – choć i tak rzadko, to nie było to, co opisywano jako „śmierć przez tysiąc cięć kartką papieru” – o tyle Brytyjczyk był skuteczniejszy. Po czterech rundach był zdecydowanie na prowadzeniu. I wyglądał, jakby nie robiło to na nim żadnego wrażenia, a walkę traktował jak sparing.

Swoją drogą, pamiętacie jeszcze, jak pisaliśmy o znakomitym tempie w walce Szpilka – Wach? To nie miało się to ani trochę do tego, co zobaczyliśmy w tym pojedynku. I tak, wiemy, że to niższa kategoria wagowa, zachowujemy proporcje. Momentami, gdy wdali się w wymianę ciosów, można się było zastanawiać, która ręka jest Ukraińca, a która Brytyjczyka. Tak szybko wyprowadzali uderzenia.

I tak to się toczyło. Aż nagle Usyk przyparł rywala do lin i trafił raz, ale porządnie. Wystarczyło. Nokaut, można się rozejść. Ukrainiec z przytupem skończył swoją przygodę wśród cruiserów, choć do tego momentu walkę zdecydowanie przegrywał. Bellew przegrał, wbrew swoim zapowiedziom (dowiadując się przy okazji, że to jednak nie sparing), Usyk pozostał niepokonany. Ale brawa należą się obu: stoczyli fantastyczny pojedynek, ku naszemu zadowoleniu.

To był wieczór prawdziwego boksu. Przez duże „B”.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...