Reklama

Mecz dobry, wynik już nie. Hurkacz zadebiutował w Next Gen

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 listopada 2018, 21:58 • 4 min czytania 0 komentarzy

O sezonie Huberta Hurkacza trudno powiedzieć jakiekolwiek złe słowo. Jasne, pewnie był w stanie wygrać mecz czy dwa więcej, może zdarzyło mu się kilka prostych błędów, zapewne mógł go też kończyć wyżej w rankingu ATP. Ale ocena, jaką wypada mu wystawić, to i tak piątka. Dziś przegrał w czterech setach z Francesem Tiafoe, choć też mogło być lepiej. Narzekać jednak nie wypada.

Mecz dobry, wynik już nie. Hurkacz zadebiutował w Next Gen

Zanim o Hubercie, słów kilka o samym turnieju. Bo to dopiero druga edycja imprezy spod znaku Next Gen i ci, którzy przegapili poprzednią, mogą czuć się zaskoczeni. Wyjaśniamy więc: ATP potraktowało Next Gen jako pole do eksperymentów. Najważniejszy z nich? Gra się do czterech gemów w secie, a przy wyniku 3:3 jest tie-break – ten, o dziwo, pozostawiono bez zmian. Dodatkowo w gemie nie ma gry na przewagi, a – jak w deblu – decydująca piłka. Kto ją wygra, ten zgarnia małą partię. Różnica w stosunku do gry podwójnej jest taka, że to serwujący wybiera stronę, na którą zagra.

Mocno postawiono też na technologię. Na szczęście tenisistów nie zastąpiły jeszcze roboty, ale wokół zawodników zrobiło się naprawdę ciekawie. Jedna rzecz to system Hawk-Eye, który sam ocenia auty – Hurkacz i Tiafoe nie musieli ani razu podnosić ręki czy prosić o sprawdzenie. Przy każdej bliskiej linii piłce działo się to automatycznie. Dodatkowo, co mogliśmy oglądać np. w trakcie US Open, przy korcie zamontowany jest „shot clock” – zegar, odmierzający czas przeznaczony na podanie.

Co jeszcze? Cóż, najciekawsze są chyba tablety przy miejscu dla trenera, wyświetlające statystyki z meczu. Takie same gadżety znajdują się przy ławkach zawodników. Do tego w każdej przerwie między gemami młody tenisista może pogadać ze swoim szkoleniowcem za pomocą… słuchawek z mikrofonem. XXI wiek na całego. W rozwoju cofnięto się za to, gdy chodzi o podawanie ręczników – zawodnicy robią to teraz sami, odkładając je na „wieszak”, przeznaczony właśnie do tego. Choć spodziewalibyśmy się raczej, że będzie to robić jakaś mechaniczna ręka.

Reklama

Wspomnieliśmy o szkoleniowcu, warto więc zaznaczyć, że dziś oficjalnie dowiedzieliśmy się, że do sztabu trenerskiego Huberta Hurkacza dołączył Rene Moller (nie wiemy jeszcze, czy zastąpił poprzedniego trenera, czy też obaj będą współpracować). Choć nazwisko brzmi francusko, gość pochodzi z Nowej Zelandii, a na stałe osiadł w USA. Kiedyś pracował z Samanthą Stosur, doprowadzając ją do największych sukcesów w karierze. Wcześniej zajmował się pracą z juniorami, wielu z nich gościło dzięki niemu w czołówce światowych rankingów. Poza tym był częścią teamów Johna Isnera czy Martiny Hingis. Hubert postawił na fachowca, oby okazało się to strzałem w dziesiątkę.

hurkacz z trenerem

Hurkacz na treningu przed meczem. Na pierwszym planie Rene Moller. Fot. LeeCGoodall/Twitter

Niestety, oficjalny debiut tego duetu nie przebiegł po ich myśli. Szczególnie dwa pierwsze sety, które trwały łącznie pół godziny. To krótko, nawet biorąc pod uwagę zasady obowiązujące w turnieju Next Gen. Hurkacz popełniał niewymuszone błędy, średnio funkcjonował też jego serwis. Frances Tiafoe za to był niesamowicie solidny. Wyglądało to mniej więcej tak, jak ich jedyne dotychczasowe spotkanie – Polak przegrał wtedy 2:6 4:6. Dziś, na szczęście, grano na dłuższym dystansie.

Odmianę przyniósł bowiem trzeci set. Po drugiej partii Moller powiedział Hurkaczowi przez słuchawki, by ten „grał bardziej agresywnie”. Podziałało. Hubert zaczął prezentować się znakomicie, umieszczając w korcie takie piłki, których nie powstydziliby się zawodnicy z okolic pierwszej dziesiątki rankingu ATP. Inna sprawa, że Tiafoe też odgrywał tak, jakby przez ostatni miesiąc oglądał tylko najlepsze mecze Djokovicia, Federera i Nadala. Serio. Dwa minięcia, które zafundował stojącemu przy siatce Polakowi, powinno się pokazywać każdemu juniorowi, by ten widział, że zawsze warto walczyć do końca. Bo Frances właśnie to robił – zapieprzał do każdej piłki, a dodatkowo potrafił swoją szybkość wykorzystać.

Swoje atuty zaprezentował jednak też Hubert – przede wszystkim do gry wszedł znakomity serwis, którego brakowało wcześniej. To pozwoliło mu spokojnie przechodzić przez swoje gemy. To sprawa kluczowa, przy skróconym secie, każda strata podania może być decydująca. Polak przekonał się o tym zresztą wcześniej. Do tego znakomicie zaczął rozprowadzać piłki forehandem, świetnie prezentował się w defensywie i bardzo dobrze przy siatce. A to ostatnie nie jest wcale oczywiste, biorąc pod uwagę jego wzrost.

Reklama

Trzeciego seta Hurkacz wygrał, przełamując serwis Tiafoe przy stanie 3:2. W czwartym żaden podania nie stracił, doszło więc do pierwszego (i jedynego) w tym meczu tie-breaka. Obaj wyczyniali tam prawdziwe cuda. Hubert zdążył obronić trzy piłki meczowe, Amerykanin bronił break pointów. Skończyło się 12:10, niestety na niekorzyść naszego zawodnika. Ale wstydzić może się on co najwyżej jednego: zepsutego drugiego podania przy 10:10. I to nie dlatego, że trafił serwisem w siatkę, a dlatego, że zrobił to dość… komicznie. Tak to nazwijmy.

statystyki

Statystyki z meczu Tiafoe – Hurkacz. Fot. Damian Modliński/Twitter

Hurkacz przegrał więc 1:4 2:4 4:2 3:4 (10:12). Ale to nie był zły mecz, ba, wręcz przeciwnie. Zresztą dla niego to przede wszystkim okazja, by zaprezentować się szerszej publiczności. I dziś to zrobił. Faworytem zdecydowanie nie był – Tiafoe, mimo że młodszy, na swoim koncie ma już wygrany turniej ATP w Delray Beach, a w światowym rankingu był już nawet na 38. miejscu. Innymi słowy: taki wynik dało się przewidzieć.

Pretensji do Huberta więc nie mamy. Jedynie prośbę: by w jutrzejszym meczu zamiast jednego wygranego seta były trzy.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuje się sfrustrowany

Mikołaj Wawrzyniak
1
Amorim: To jeden z najgorszych momentów w historii klubu. Czuje się sfrustrowany

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...