Kapitan reprezentacji Polski, Robert Lewandowski, z rozbrajającą szczerością przyznał, że nie rozumie o co chodzi w Lidze Narodów. Jakbym uprawiał jakiś sport, dajmy na to: szybownictwo, uznałbym za istotne poznać zasady szybowniczej Ligi Mistrzów, ale niech tam, nie rozdzierajmy szat, tylko stwórzmy drobiazgowy poradnik dla pana kapitana. Co prawda jest ryzyko, że pan kapitan powie “synek, później mi pokażesz, to trzeba usiąść na spokojnie”, ale może po robocie chwilę znajdzie.
Panie kapitanie, w Lidze Narodów gramy między innymi o rozstawienie w eliminacjach do mistrzostw Europy, rozstawienie, które niejednokrotnie dawało lub odcinało tlen biało-czerwonym. Choćby skały srały, kwalifikacje do mundialu w 1998 mieliśmy zabetonowane już w momencie losowania, bo z jednej strony Shearer i Gascoigne, z drugiej Vieri i Del Piero, a z trzeciej Waldemar Adamczyk. Teraz wciąż jest szansa na pierwszy koszyk, który sprawi, że za rywala grupowego możemy mieć Irlandię Północną, a nie Francję, Belgię, Anglię czy Hiszpanię. Czy kwestia rozstawienia nie jest taką, z którą warto się zapoznać? Czy ją też lekceważymy? A może jeśli przegramy eliminacje do mistrzostw Europy też będziemy je lekceważyć, bo ważniejszy jest mundial, bo ważniejsza piłka klubowa?
Panie kapitanie, w tegorocznej Lidze Narodów graliśmy również o organizację finałów Ligi Narodów. O fajną imprezę z mrowiem topowych graczy, przed chwilą czarujących na mundialu, a teraz mogących zaprezentować się czarująco przed polskimi kibicami, dla których byłoby to niezaprzeczalnie święto, którego sprowadzenie do kraju – a więc i obecność naszych orłów w topie – stanowiłaby piękne przeprosiny na wstydliwy mundial. Czy to również godne lekceważenia? Czy akurat kapitan nie powinien dostrzec, że organizacja turnieju to zawsze podsycenie żaru pod dyscypliną, przekładająca się na kolejną pulę zainspirowanych dzieciaków, a także kolejną pulę ludzi i sponsorów mogący zaproponować wsparciem te dziedziny polskiej piłki, które wsparcia wymagają (np. warsztaty z nie gadania głupot)?
Panie kapitanie, w tegorocznej Lidze Narodów graliśmy o pozostanie w Lidze Narodów A, czyli o kolejne przywileje, czy to związane z przyszłymi rozstawieniami, czy z samym tylko prestiżem gry z najlepszymi na kontynencie, co może mieć niebagatelne znaczenie przy czekającej kadrę niebawem wymianie pokoleniowej. Oczywiście wszyscy tęsknimy za pouczającymi meczami z ligowym składem Mołdawii na bocznym boisku Istanbulsporu, goleniem Macedonii w Splicie po pięknym golu Rafała Lasockiego, względnie hitowym Irak – Polska na arenie uniwersytetu w Kapsztadzie, ale z drugiej strony, można zaryzykować tezę, że otrzaskanie z rywalami z najwyższej półki jest bardziej wartościowe.
Taka nonszalancka wypowiedź od biedy przeszłaby w ustach nastolatka, który przyjechał na zgrupowanie pierwszy raz, maturę ma jeszcze przed sobą, a pewny zdania nie jest, bo po nocach ćwiczy wyrzuty z autu. Taka wypowiedź mogłaby od biedy przejść w ustach kogoś powołanego z piłkarskiej prowincji, dajmy na to Andrzeja Jaskota zaproszonego przez Janusza Wójcika z drugoligowego Alumunium Konin (z całym szacunkiem dla Aluminium/Górnika Konin i szanownego pana Andrzeja) względnie Grzegorza Piechny, który jeszcze przed chwilą rozwoził zawodowo kiełbasę, a nie bardzo przy tej robocie jest czas zajmować się regulaminami. Ale pan, synonim piłkarza światowca, jeden z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na planecie, z zasługującym na mema z nosaczem “JA NIE ROZUMIE”? A nawet gorzej, bo to gówniarskie “JA NIE ROZUMIE, WIĘC TO NA PEWNO JEST GUPIE”?
Mógł pan, panie kapitanie, wyjść, powiedzieć “brawa dla Gorzowa” i byłoby dobrze. Uderzenie się w pierś wcale tak bardzo nie boli. Ale najwyraźniej w roku, w którym przegrywamy ze wszystkimi i wszędzie, zdaje się za trudne. Lepiej znaleźć kozła ofiarnego. I jakkolwiek polska piłka od zawsze specjalizowała się w znajdywaniu kozłów ofiarnych, tak trzeba docenić kreatywność 2018 roku: winny jest “GUPI TURNIEJ” i zapewne dziennikarze, którzy przegrali Lechowi mistrza, przegrali Legii eliminacje, a teraz przegrali Polsce dwa mecze u siebie.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK