Reklama

Królowa Bólu. Jak prawniczka z USA zdominowała najtrudniejsze biegi świata

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

08 października 2018, 12:21 • 14 min czytania 8 komentarzy

Kończyła biegi, w których 99% osób odpadało przed metą. Wygrywała z olimpijczykami i zawodowymi sportowcami. Dominowała jak nikt inny. Ale żeby to osiągnąć, musiała pogodzić się z rażeniem prądem, zamarzaniem w lodowatej wodzie, połamanymi kośćmi, zerwanymi mięśniami i wymiotami ze zmęczenia. Wszystko to łączyła (i łączy nadal) z pracą prawniczki w największych amerykańskich firmach – dziś zatrudnia ją Apple. Amelia Boone z pewnością nie jest zwyczajną osobą.

Królowa Bólu. Jak prawniczka z USA zdominowała najtrudniejsze biegi świata

Już jako dziecko nienawidziła przegrywać. Uprawiała wiele sportów – lekką atletykę, softball, piłkę nożną. Jeśli odniosła porażkę, potrafiła przez kolejnych kilka godzin rozpaczać nad tym, że tak się stało. Gdy w szkole dostała czwórkę, rodzice musieli jej przypominać, że nic złego się nie stało, bo to też dobra ocena. Nie było im jednak łatwo – charakterem ich córka całkowicie się od nich różniła.

Zmieniła się w piątej klasie. A raczej zmieniła ją muzyka: śpiewała, grała, słuchała, brała lekcje i występowała w chórze. Uspokajało ją to i koiło jej ducha współzawodnictwa. Tak twierdzi dziś. Kontynuowała to też na uniwersytecie w Waszyngtonie (chciała dostać się na inny, jednak dwukrotnie odrzucono jej kandydaturę, czego do dziś nie potrafi przeboleć). Odstawiła sport, zaliczyła dwa kierunki studiów, po czym poszła na trzeci: prawo. Poradziła sobie i tam, szybko dostała też pracę w jednej z większych firm prawniczych w USA. W 2009 roku wyjechała do Chicago.

I to tam przepadła.

Pierwsze spotkanie

Reklama

Jeśli napiszemy, że kolega z pracy zaproponował jej start w „biegu z przeszkodami”, pewnie nie potraktujecie tego poważnie. Zacznijmy więc od tego, jak takie przykładowe zawody mogą wyglądać. Bo każde są inne, zmienia się trasa, zasady czy przeszkody. Raz biegnie się 24 godziny, w innym przypadku 12, czasem nawet 72 (Amelia twierdzi, że halucynacje, które się wtedy pojawiają, są naprawdę ciekawe). Zdarza się nawet, że nie wiadomo, gdzie jest meta – o tym, kiedy wyścig się kończy, decyduje organizator. Wiele z nich nie zakłada współzawodnictwa, chodzi jedynie o rzucenie wyzwania samemu sobie i swoim możliwościom. Amelia to zrobiła.

Pokonywała więc jeziora, wzniesienia, kilometry, kable rażące prądem, drut kolczasty, błoto, rowy z wodą, ścianki, schody, pustynie z burzami piaskowymi (serio!), kamienie, rzucała włócznią, przenosiła worki z piaskiem. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że jeśli wyobrazicie sobie przeszkodę, która może się znaleźć na trasie takiego biegu, to już ją w swoim życiu pokonała. Niektórzy organizatory dokładają też wysiłek umysłowy – na przykład puzzle. Choć zdarzają się i poważniejsze wyzwania:

Zeszłego lata związano nam nogi opaskami zaciskowymi. Musieliśmy skokami dotrzeć na szczyt góry. Kiedy się tam znaleźliśmy, kazano nam zapamiętać obrazek, wrócić na dół wzniesienia – bez zerwania opasek – i narysować ten sam obrazek.

Brzmi jak nic poważnego? Cóż, w normalnych warunkach pewnie tak. Na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego wiele osób nawet nie próbowałoby sobie z tym wyzwaniem poradzić. Bo wspomniane już halucynacje to nie jedyny problem. Hipotermia, otarcia (nie zakładajcie nigdy stringów pod piankę do pływania, bo nie usiądziecie przez kolejny tydzień, tak twierdzi Amelia), złamania, skręcenia, oparzenia i porażenia elektryczne (tego boi się najbardziej – raz oberwała prądem tak mocno, że niemal zemdlała i zaczęła czołgać się w złą stronę, kompletnie gubiąc orientację).

Właśnie do takiego świata trafiła Amelia Boone w 2011 roku. Wcześniej biegała rekreacyjnie, by utrzymać formę. Typowe przebieżki, jogging. Stanęła nawet na starcie kilku zawodów, zaliczyła półmaraton, szykowała się do pełnych 42 kilometrów i 195 metrów. I właśnie wtedy kolega z pracy zachęcił ją do zapisania się na coś o wdzięcznej nazwie „Tough Mudder”. Zgodziła się wystartować, bo lubiła paczkę znajomych, która się tam wybierała.

Reklama

Nie zdawałam sobie sprawy, że będą tam drążki, nie przeszłam żadnego siłowego treningu czy treningu górnych części ciała. Myślałam: „to jest naprawdę trudne. Przechodziłam przez takie drabinki, gdy byłam dzieckiem, dlaczego nie jestem w stanie tego teraz zrobić?”. To było wyzwanie, podobało mi się. […] Było nas czterech czy pięciu, zaczęliśmy wspólnie pierwsze podejście. Zamierzaliśmy je przebiec razem, ale zorientowałam się, że jestem szybsza od reszty. Powiedzieli mi „po prostu biegnij”, więc to zrobiłam. To była świetna zabawa. Nigdy nie chciałam biegać po płaskiej drodze, nie podobała mi się taka idea rywalizacji. Biegi z przeszkodami sprawiały mi radość, wszystko było cool. Chciałam więcej.

Zakochanie

„Więcej” oznacza w tym przypadku, że kilka dni po swoim pierwszym starcie Amelia otrzymała maila, który zmienił wszystko. Wyczytała w nim, że zakwalifikowała się do pierwszego w historii „World’s Toughest Mudder”, dwudziestoczterogodzinnego biegu z przeszkodami. Nie zastanawiała się długo i w środku grudnia pojechała do Englishtown w New Jersey, by zmierzyć się z sobą, rywalami, przeszkodami i pogodą (temperatura utrzymywała się na stałym poziomie poniżej zera). Do końca, z 1000 startujących osób, dotrwało 11. Amelia była jedną z dwóch kobiet, którym się to udało.

Nie było łatwo: to w trakcie tego biegu nabawiła się otarć, o których już wspominaliśmy. Walczyła też z hipotermią. Zamarzły jej buty. Pożyczała drugi strój z pianki od dziewczyny jednego z zawodników, z którym trzymała się na trasie. To w dużej mierze dzięki niemu udało jej się zrobić pięć kółek na dziesięciomilowej trasie. Wspomagał ją przez większość dystansu. Odwdzięczyła mu się… zwymiotowaniem na niego. Zresztą, robiła to tamtego dnia kilkanaście razy, więc trafienie w kolegę zaledwie raz to całkiem niezły wynik, prawda?

W tym samym czasie Irene i Dan – jej rodzice – nerwowo odświeżali stronę z wynikami. Nie wiedzieli wszystkiego o takich wyścigach, ale to, co powiedziała im Amelia, wystarczyło, by niepokoili się o córkę. Mieli nadzieję, że zrobiła jedno kółko, a potem położyła się w namiocie, by odpocząć i zrobić drugie nad ranem (organizatorzy dopuszczali taką możliwość). Nic z tych rzeczy – w tym czasie Amelia faktycznie odpoczywała, ale niedługo po tym wstała i poszła przebiec… trzecie okrążenie.  Swoją drogą za całą tę rozrywkę, bez doliczania kosztów sprzętu i wyjazdu, zapłaciła 450 dolarów. Podobnie jak tysiąc innych osób.

Myślicie, że przebiegnięcie czegoś takiego to szaleństwo? Cóż, istnieje spore prawdopodobieństwo, że macie rację. Co powiecie więc o tym, że tuż po skończeniu tego biegu, Boone zaczęła szukać kolejnych takich imprez?

Miłość

Zresztą to, że startowała w tych biegach, to spore niedopowiedzenie. Bo na tym się to wszystko nie kończyło. Amelia wsiąknęła do tego świata – dołączyła do grup na Facebooku, zaczęła dyskutować i wymieniać poglądy na temat diety, przygotowania do startu, sposobów na pokonywanie przeszkód… Dopasowała swój harmonogram dnia tak, by móc trenować – wstawała o czwartej nad ranem, przez dwie godzinki biegała. Potem wracała do mieszkania, brała prysznic, jadła śniadanie i leciała do pracy. Bo z tej nie zrezygnowała ani na chwilę. W siedzibie firmy siedziała codziennie od 7:30 do 18. Wieczorem robiła trening siłowy. O 22 była już w łóżku.

Mam dwie pasje i szczęście, że mogę je łączyć. Nie mam wspaniałego życia towarzyskiego, ale nie przeszkadza mi to. Trzeba zdefiniować swój świat, określić, co jest ważne – wtedy można robić, co tylko się chce. […] Najlepiej myśli i planuje mi się w czasie treningu. Wtedy układam plan dnia. Jest takie powiedzenie, że jeśli chcesz, żeby coś było zrobione, daj to zajętej osobie. Pasuje do mnie.

Do treningów doliczcie tysiące (a byłoby pewnie więcej, gdyby nie pojawili się sponsorzy) dolarów wyrzuconych na sprzęt. Doliczcie dziesiątki kontuzji. Doliczcie potworne zmęczenie. Doliczcie fakt, że nieraz wyglądała, jakby zaatakował ją niedźwiedź – miała potargane włosy, siniaki na całym ciele, obtarcia, poparzenia… W jednym z artykułów  napisano, że „wciąż wyglądała jak piękna lalka, ale taka, która została pogryziona przez labradora”.

Jedni nazwą to obsesją. Drudzy – miłością. W przypadku Amelii i bakcyla, którego złapała, to określenia wymienne.

Z pewnością (nie) pomogło jej to, że szybko odkryła, jak dobra w tym jest. By nie napisać, że wybitna. Stawała na podium w ponad 50(!) biegach z rzędu, większość z nich wygrywała, w większości pokonywała wielu facetów. I to nie anonimowych gości, zdarzało się, że przybiegali za nią medaliści olimpijscy czy znani sportowcy: zawodnicy futbolu amerykańskiego, hokeja i innych dyscyplin. Jej nazwisko stało się rozpoznawalne. Spiker już nigdy go nie wyczytywał normalnie, wykrzykiwał je, by wszyscy wiedzieli, że jest pośród nich AMELIA BOOOOOONE! Ludzie robili sobie z nią zdjęcia, ochrzcili ją „Michaelem Jordanem biegów z przeszkodami”. Stała się fenomenem i dowodem, że każdy jest w stanie sobie poradzić z takimi wyzwaniami.

Dosłownie, bo Boone mimo wszystko pozostała sobą. Jej ulubionym jedzeniem jest… ketchup. Nigdy nie chroniła się też przesadnie przed śmieciowym żarciem. Do dziś uwielbia lody i krówki. Równoważyła to treningiem i startami, w których – choć, jak sama mówi, „nie jest najsilniejsza i nie jest najszybsza” – dominowała. Jej zdaniem te biegi testują to, co od zawsze chciała wystawiać na próbę: siłę woli. Dlatego je pokochała.

O tym, że stała się gwiazdą, zadecydował start w 2013 roku. Spartan World Championship, bieg transmitowany w telewizji, co oznaczało, że pojawili się sponsorzy, duża nagroda (25 tysięcy dolarów) i uwaga publiczności w całym kraju. Na mecie była najlepsza wśród kobiet, piętnaście minut przed kolejną zawodniczką, pół godziny za zwycięzcą. Do tego zaskoczyła wszystkich szczerością, gdy na pytanie, jak jej się to udało, powiedziała, że pomogło jej… śpiewanie. W ten sposób odcinała się od bólu i zmęczenia. No i – nie ukrywajmy tego – z pewnością nie zaszkodziło jej to, że po prostu dobrze wygląda. Dla sponsorów stała się materiałem wymarzonym.

Separacja

Wszystko zaczęło się komplikować po kilku latach startów. Dlaczego? Pamiętajmy, że Amelia pokochała inne biegi. Te, w których była jedną z wielu, gość z mikrofonem nie wykrzykiwał jej nazwiska na starcie i nie musiała martwić się presją wyniku. To ostatnie było dla niej najgorsze – przed zawodami myślała głównie o tym, by zadowolić sponsorów i fanów. Coraz częściej pojawiały się też kontuzje, jedna po drugiej. Lekarze nie potrafili powiedzieć dlaczego tak się dzieje poza tym, że po prostu uprawiała sport obarczony takim ryzykiem.

Czułam się jak oszust. Jeśli obserwowaliście mnie w social media, to nie było to to, co naprawdę działo się w mojej głowie. Bieganie i potrzeba wygrywania, zaczęły pożerać moje życie. Rozpadały się moje związki, odcinałam się od ludzi. […] Gdzieś po drodze, pomiędzy wieloma dniami treningów i startów, zaczęłam wierzyć, że moje ciało zrobi wszystko, jeśli tylko będzie tego chciał mózg.

Pod koniec października 2013 roku zrobiła sobie wolne. Chciała zażyć kilku tygodni odpoczynku, ale zrobiło się z tego kilka miesięcy. Nie trenowała już porankami, co nieustannie ją irytowało, nie była jednak w stanie się do tego zmusić. Nie cieszyła się już tym wszystkim, nie wprawiało jej to – jak wcześniej – w dobry nastrój, a o to od początku jej przecież chodziło. Czuła tylko ciężar oczekiwań. To niesamowite, bo przecież wciąż była amatorką – nigdy nie rzuciła pracy, biegi były jej hobby, nie sposobem na życie.

Gdy wróciła w lutym kolejnego roku, w jednym ze startów dobiegła na drugim miejscu i pogodzenie się z tym faktem zajęło jej kilka dni. A przecież była tą samą osobą, która nie chciała nawet, by mierzono jej czas. Doszła do momentu, w którym po większości biegów – nawet wygranych – płakała pod prysznicem. I bynajmniej nie były to łzy szczęścia.

– Wszystkie te emocje i stres, one po prostu wychodzą […]. Są dni, gdy chciałabym znów biegać dla zabawy, jak to było przed tym, gdy pojawili się pieniądze i sponsorzy. Chciałabym pojechać na zawody dla śmiechu i czystej radości.

W 2014 roku zaczęła się zastanawiać co dalej. Wiedziała, że jej „kariera” nie potrwa wiecznie. Z tej myśli czerpała ulgę, ale równocześnie jej nienawidziła. Chciała stracić mistrzostwo świata, a jednocześnie nie mogła na to pozwolić, nie przywykła do przegrywania. Chciała mieć dzieci, ale musiałaby zrobić sobie długą przerwę od biegania. A tej nie chciała. I nie chodziło tylko o zwycięstwa, mimo wszystko wciąż pamiętała, czemu pokochała takie zawody: „jest tu pewien mikrokosmos, w którym każdy może zapomnieć o całym tym popieprzonym gównie w swoim życiu”.

Z tymi wątpliwościami żyła przez dwa lata. A potem jej ciało wybrało za nią.

W 2016 roku stwierdziła, że chce spróbować czegoś innego – zaczęła biegać ultramaratony. Zwiększyła więc obciążenia treningowe, wydłużyła dystanse, jakie pokonywała każdego dnia i w ten sposób przygotowywała się do zawodów. W biegach z przeszkodami nie zeszła do tej pory z podium (wśród kobiet), chciała przenieść to i na tę dyscyplinę. Kilka razy jej się udało, aż w końcu…

W trakcie długiego biegu w kwietniu 2016 roku, gdy dotarłam do ostrego zejścia, nagle poczułam ból w nodze. Myślałam, że zegnie się w pół. Modliłam się, by chodziło o mięsień. Następnego dnia rano, gdy wyszłam z łóżka, noga się pode mną ugięła, upadłam na podłogę. Biegałam tak dużo, że złamałam kość udową. Jako ktoś, kto stale powtarza sobie „Przygotowania! Wzmocnienie! Balans!”, zaczęłam się tego wstydzić. Denerwowałam się, przeklinałam, powtarzałam, że zrobiłam wszystko dobrze. Potem wpadłam jednak w poczucie winy – myślałam, że powinnam była przygotować się lepiej, obwiniałam się.

Założona półroczna przerwa nie minęła jej na objadaniu się czipsami i oglądaniu seriali. Pozostała przy dokładnie tym samym rytmie dnia, jaki miała przed kontuzją. Chciała wszystkim udowodnić, że wróci szybko i dalej będzie wielką mistrzynią. Trenowała na basenie i siłowni z jedną sprawną nogą. Jako ćwiczenie wykorzystywała też chodzenie o kulach, zdarzyło jej się przemierzyć tak osiem mil.

Nie zdawałam sobie sprawy, że przez intensywny trening, tworzę naprawdę złe nawyki i zakłócam równowagę. Trzy tygodnie po tym, jak odstawiłam kule, uszkodziłam sobie krzyż po jego lewej stronie, czyli tej, która była obciążona w trakcie wszystkich ćwiczeń. Wiedziałam wtedy, że kompletnie to spieprzyłam. Sześć miesięcy zamieniło się w rok.

Tym razem nie było wyjścia: o pomoc poprosiła innych i musiała pogodzić się z tym, że będzie musiała nieco odpuścić. Dla swojego własnego dobra.

Powrót

Odpuściłam, przestałam ćwiczyć, po prostu dałam ciału odpocząć. To było okropne, ale zmusiło mnie do konfrontacji z demonami, od których uciekałam. Gdy w końcu byłam zdrowa i mogłam wrócić do biegania, chciałam zrobić to we właściwym czasie. Myślałam, że mój pierwszy bieg – jedna mila – będzie wspaniały i bezbolesny. Zamiast tego przez cały dystans wariowałam, bo mój krzyż wciąż bolał. Nic nie było tak, jak powinno. To nawet nie wyglądało jak bieg – byłam zbyt wolna.

Gdy już doszła do odpowiedniej formy i śmiało mogła wrócić do rywalizacji, pojawił się nowy problem: głowa. Zjadały ją nerwy, bała się ponowienia kontuzji. Obawiała się, że już nie będzie najlepsza. Nie miała zaufania do własnego ciała i umysłu. Równocześnie była wdzięczna za to, że dalej może biegać i bała się katastrofy, która – jej zdaniem – mogła nastąpić. Mówiąc wprost: bała się bólu, a przecież to właśnie ją nazywano „Queen of Pain”. Mówiła kiedyś, że „ma niesamowicie wysoką tolerancję na ból. Szwy, wizyty u dentysty – nie przejmuje się nimi”. Teraz było inaczej. W pewnym momencie złożyła sobie obietnicę: ma pamiętać o tym, że jest silna.

Wiedziałam, że jedyną rzeczą, która powstrzymuje mnie od ponownych startów, jest moje ego i kilka lęków: czy stracę perfekcyjną, sześcioletnią serię miejsc na podium? Czy ludzie będą mówić, że już nie jestem wspaniałą atletką? Czy jeśli nie będę wygrywać, to dalej będę kochana? Pierwsze dwa faktycznie się zdarzyły.

Amelia Boome wróciła w 2017 roku i zajęła 11 miejsce w swoim pierwszym biegu. O tym wyniku powiedziała, że to „jak do tej pory to mój najgorszy finisz. Ale przekroczyłam linię mety niesamowicie szczęśliwa i cholernie dumna”. Jej pewność siebie podbudował jeszcze maraton (z przeszkodami, raczej nie zobaczycie jej nigdy na starcie „płaskiego” biegu). Mówiła, że już przed rozpoczęciem zrozumiała, że wygrała: pokonała wszelkie trapiące ją wątpliwości, które szeptały jej, by się tam nie pojawić. Później było tylko lepiej, choć… na drugim kółku nie zmieściła się w limicie czasu i nie ukończyła biegu. Dziś twierdzi jednak, że stała się przez to bardziej pewna siebie. Ponownie zaufała swojemu ciału.

Nie obawiam się już porażek. Przez lata wygrywałam bieg za biegiem i zastanawiałam się, czemu nie jestem szczęśliwa. Im więcej wygrywałam, tym mniej spełniona się czułam. Czekałam na moment, w którym zwycięstwa wreszcie mnie „zapełnią”. Nie dostrzegałam, że nigdy tak nie będzie. Umykała mi rzecz, która przyciągnęła mnie do biegów z przeszkodami: wysiłek i dzielenie go z innymi. Teraz wiem, jak to ważne, by o tym pamiętać. Czuję się wspaniale, nigdy nie byłam w lepszym miejscu mojego związku z bieganiem.

Po kontuzji Amelia Boone się zmieniła. Stała się nową, lepsza sobą, nawet jeśli wyniki miała gorsze. Nie odpuściła też ultramaratonów – z powodzeniem w nich startuje, wygrała już kilka. Na dziesięć takich tylko dwa razy wypadła z podium w swojej kategorii. Ale pamięta o tym, co dla niej najważniejsze: że to nie miejsce jest istotne, a radość, którą czerpie ze startu.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”

Michał Kołkowski
11
Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”
Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
7
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Komentarze

8 komentarzy

Loading...