Dla piłkarza nie ma wielu rzeczy gorszych niż spektakularne zawalenie gola na początku meczu. Łatwo o frustrację, niepokój, zwątpienie w siebie, uciekanie od gry, a trzeba jeszcze wytrwać na boisku przez wiele minut. W takich momentach widać klasę zawodnika, bo naprawdę trzeba mieć stalowe jaja, żeby po wielkiej wpadce nie tylko się nie załamać, ale jeszcze stać się jednym z najlepszych w dalszej części spotkania.
Dokładnie taką drogę w niedzielne popołudnie przeszedł Bartosz Rymaniak. Kapitan Korony Kielce zaczął swój występ tragicznie, od juniorskiego błędu. Pospiesznie wykonał rzut wolny z prawej strony, chciał przerzucić grę na lewą flankę. Kopnął jednak prosto pod nogi Arvydasa Novikovasa, który zachował zimną krew i precyzyjnym strzałem sprzed pola karnego dał prowadzenie Jagiellonii.
Oglądając powtórki, człowiek łapał się za głowę, myśląc sobie: jak można było to tak spieprzyć?
Rymaniak z czasów Cracovii czy Zagłębia Lubin pewnie zareagowałby tak, jak napisaliśmy we wstępie. Od jakichś dwóch lat to już jednak inny, lepszy piłkarz i dziś to potwierdził. Spartolony gol podziałał na niego niezwykle mobilizująco, zmusił do jeszcze większej inicjatywy. Kapitan gospodarzy robił wszystko, żeby zmazać plamę. I chyba mu się to udało.
W defensywie kolejnych chwil słabości już nie miał, a z przodu szalał. Już do przerwy mógł mieć dwie asysty. Po jego idealnym dośrodkowaniu Matej Pućko jakimś cudem trafił w Mariana Kelemena zamiast do bramki. Później po zagraniu Rymaniaka strzelał Adnan Kovacević i znów Kelemen miał dużo roboty.
W drugiej połowie obrońca kielczan mocno maczał palce przy bramce wyrównującej. Tym razem pośpiech się opłacił. Rymaniak szybko wyrzucił aut, Elia Soriano wyblokował rywala i Pućko wykorzystał sytuację sam na sam.
Podobnie pisalibyśmy, gdyby Zlatko Janjić z dwóch metrów wcelował w bramkę. Kapitan Korony tak naciskał na Bartosza Kwietnia, że ten miałby „samobójczą” asystę. Bośniak jednak nie poskładał się jak trzeba i musiał zakryć twarz w dłoniach.
Wspominaliśmy, że w obronie już było dobrze. Ba, udawało się też zrobić różnicę, jak w 88. minucie, gdy Rymaniak na sporym ryzyku interweniował wślizgiem w polu karnym i udało mu się wybić piłkę spod nóg Novikovasa.
Koniec końców wychowanek Kanii Gostyń schodził z boiska z podniesionym czołem, mimo że popełnił kompromitujący błąd na starcie. Gdybyśmy pracowali w trenerce, chcielibyśmy, żeby nasz piłkarz po początkowym blackoucie potrafił się podnieść właśnie tak jak Bartosz Rymaniak.
Fot. FotoPyk