Mateusz Oszmaniec jako piłkarz Bytovii Bytów skończył oligofrenopedagogikę i pracował w szkole specjalnej, w ramach odskoczni od piłki poświęcił pięć lat na zrobienie doktoratu, a obecnie kandyduje na burmistrza Bytowa. A to jeszcze nie koniec jego pozapiłkarskich dokonań, o czym możecie przeczytać poniżej. Poznajcie piłkarza, którego martwi głównie to, że doba trwa tylko 24 godziny.
O samej piłce to my za dużo chyba nie pogadamy.
Nie zanosi się, ale zobaczymy!
Ty w ogóle planowałeś zostać piłkarzem?
„Piłkarz” to duże słowo.
Uznajmy, że piłkarze zaczynają się u nas od pierwszej ligi.
Zawsze o tym marzyłem, choć gdy zaczynałem, nawet nie myślałem o tym, że będę mógł z tego żyć. Wcześniej niby zarobkowałem w Trąbkach Wielkich, ale nie w takiej formie. Dlatego cieszę się z tego, że właśnie podpisałem jedenasty zawodowy kontrakt w Bytowie.
I do pierwszej ligi dojechałeś na fali awansów tej drużyny. Mówię o tym dlatego, że to chyba trochę tłumaczy twoje zainteresowania pozapiłkarskie. Po prostu wypadało szukać też innego pomysłu na życie.
Jestem już ostatnim piłkarzem w naszej kadrze, który pamięta grę jeszcze w trzeciej lidze i jednym z nielicznych pamiętających drugą. Nie da się ukryć, że granie w takim klubie jak Bytovia pozwoliło mi w miarę bezproblemowo ukończyć studia pierwszego i drugiego stopnia na gdańskim AWF-ie. Później było już znacznie trudniej, ale koniec końców nasz sposób trenowania i cała otoczka klubu pozwalały mi zacząć studia trzeciego stopnia, czyli doktorskie. Były to studia dzienne, a zajęcia miałem raz w tygodniu. Konkretnie w piątki. Gdy mieliśmy mecz u siebie nie było problemu, ale gdy przychodziły wyjazdy, musiałem rozmawiać z profesorami, by móc odrobić te zajęcia w inny dzień. Na szczęście uczelnia mi na to pozwalała. I tak przez ostatnie pięć lat – cztery na studia, rok na napisanie pracy. Choć mało brakowało, a to ostatnie nie doszłoby do skutku.
Moment zwątpienia? Opowiadaj.
Niby głupia sprawa, bo otworzyłem maila z wirusem, ale przez to pół roku mojej pracy poszło w diabły. Przeważnie przerzucałem wszystko na dysk zewnętrzny, ale właśnie przez te pół roku dłubałem przy statystyce i stwierdziłem, że przerzucę ją sobie, gdy już skończę. Nie zdążyłem. Musiałem wszystko tworzyć od nowa, a nie miałem ochoty, bo to naprawdę dużo roboty. Nie poddałem się chyba tylko dlatego, że zmotywowała mnie i pomogła mi żona. Mamy też dwóję małych dzieci, czyli sporo obowiązków, więc bez niej byłoby ciężko.
Wracając do głównego wątku, skąd w ogóle ta decyzja o studiach doktoranckich?
Nigdy nie chciałem pozostać tylko przy piłce, bo ma to swoje ograniczenia. Po pierwsze, zawsze trzeba myśleć o przyszłości, bo – znów duże słowo – kariera nie trwa wiecznie. Jeśli jeszcze jesteś zdrowy, to okej, możesz spoglądać w nią w miarę spokojnie, ale w każdej chwili możesz to stracić, kontuzje są na porządku dziennym. Po drugie, potrzebowałem odskoczni. Gdy człowiek tylko gra w piłkę, to czasami za dużo o tym myśli. Może to brzmi śmiesznie, ale studia to był mój sposób na odreagowanie.
Rozumiem, ale w przypadku piłkarzy jest kilka bardziej oczywistych wyborów. Choćby własny biznes.
Ale pieniądze też są kolejną rzeczą, która mnie motywowała. Miałem bardzo dobre wyniki w nauce, więc dostałem stypendium naukowe. W tym celu pisałem też do pism naukowych, które rozchodziły się po całej Polsce, a nawet po świecie, co zajmowało dużo czasu, ale pomagało. To chyba żaden wstyd, bo nie sztuką jest poświęcać się czemuś, co nie przynosi ci żadnych korzyści. Tym bardziej, że dla mnie to były duże pieniądze – taka druga pensja, którą pewnie mógłbym wypracować, gdybym na przykład prowadził jakąś firmę. Poza tym trzeba pamiętać, że studia to też koszty.
Kiedyś myślałem o pójściu w inną stronę – o otworzeniu szkółki piłkarskiej lub bramkarskiej. Bałem się jednak, że trochę się w tym zatracę – gdy zacznę zajmować się kimś innym, zapomnę o sobie. Może to egoistyczne, ale wolałem się rozwijać, bo swoje cele piłkarskie również zawsze miałem.
Ale przez ostatnie pięć lat chyba za bardzo życia w szatni nie miałeś.
Koledzy cały czas mówili: „Oszman, odrzuć tego laptopa”. Towarzysz do jakiegoś pokerka był ze mnie słaby. Podróże na mecze zawsze wykorzystywałem do maksimum, bo dzięki temu miałem mniej roboty w domu. Ostatnio był już komfort, bo mamy autokar z gniazdkami, ale kiedyś musiałem mieć taką specjalną baterię, która wytrzymywała 10-12 godzin i cały czas była praca. Tylko nad teorią nie mogłem się w podróży skupić, bo do tego potrzeba jednak trochę więcej spokoju. To zazwyczaj robiłem w nocy. W domu wypracowaliśmy już cały rytuał. Po treningu zajmowałem się dziećmi, o 19 kładliśmy je spać, a ja zasypiałem z nimi na dwie-trzy godziny, po czym wracałem do żony – ona szła spać, a ja walczyłem z pracą do 3 czy 4.
Nie czułeś, że w ten sposób się trochę zaniedbujesz?
Starałem się, żeby to minimum siedem godzin snu zawsze było i z tą drzemką z dziećmi zazwyczaj tak wychodziło. Choć gorsze dni oczywiście się zdarzały. Szczególnie ostatni rok przed oddaniem pracy był bardzo intensywny, choć o dziwo sporo w tym czasie grałem.
Z jakimi reakcjami w środowisku się spotykałeś? Kiedyś piłkarze, którzy wyróżniali się w ten sposób, byli często spychani na margines.
Raczej było to zaciekawienie niż szyderka. Trzeba powiedzieć, że mentalność u nas bardzo się zmienia. Kiedyś dominowały stereotypy, a teraz świadomość jest już dużo większa. Zarówno u samych piłkarzy, jak i trenerów. Dziś wielu zawodników stara się w jakiś sposób dokształcać.
Jeszcze przed doktoratem skończyłeś studia, których nazwę niełatwo wymówić.
Oligofrenopedagogikę. To były studia podyplomowe. Pozwalają pracować z dziećmi niepełnosprawnymi intelektualnie.
Skąd taki wybór?
Wielu moich przyjaciół zaczęło współpracować z ośrodkami, w których takie dzieci przebywały. Często jeździłem z nimi na zajęcia i obcowałem z tym dzieciakami – w końcu uznałem, że jest to ciekawy kierunek. Nawet nie wiesz, ile radości sprawia to, gdy uda się takiego ucznia czegoś nauczyć, bo to nie są łatwe sprawy. Po studiach odbyłem trzymiesięczny staż w szkole specjalnej w Bytowie. Po nim stwierdziłem, że jeśli kiedyś wrócę do pracy w szkole, to będzie to właśnie taka placówka.
Ambitnie.
Do dziś uwielbiam spotykać te dzieciaki na mieście, zawsze bardzo fajnie reagują. Nawet wczoraj miałem taką sytuację w Biedronce i wyciągnęły mnie na kawę. Te dzieci bardzo emocjonalnie podchodzą do swoich prowadzących, bo nie potrafią ukrywać uczuć. Niestety ludzie często nie doceniają takiej edukacji, nawet trochę się z niej śmieją. Na szczęście tutaj w Bytowie coraz mniej jest wytykania palcami, na przykład osób z zespołem Downa. Widzę za to, że ludzie otwierają się na pomoc, co jest bardzo fajne. A nawet kluczowe, bo takie osoby potrzebują wyjścia do ludzi.
Później zrobiłem jeszcze, też podyplomowo, zarządzanie w oświacie, ale to już mniej ciekawe.
Czyli – podsumujmy – licencjat i magisterka, dwa razy studia podyplomowe i doktorat. Trochę się nazbierało. Planujesz coś jeszcze?
Nigdy nie mów nigdy! Mam pewne plany związane z rozwojem swojej pracy, bo recenzenci wskazali mi kilka luk, które można wypełnić. Habilitacja to jednak bardzo poważna sprawa, bo nie wystarczy napisanie pracy, tylko jest szereg wymogów, które trzeba spełnić. Na razie wiem tyle, że planuję jak najszybciej wydać dwa artykuły, w których skumuluję swoją pracę doktorską, by poszła w Polskę, bo nie każdy ma do niej dostęp.
A tak z drugiej mańki – ludzie piszą, że jesteś doktorem od robienia fikołków.
Jakoś specjalnie się tym nie przejmuję. Ludzie, którzy tak mówią, najwidoczniej nie mają pojęcia, czym są studia trzeciego stopnia. Ich ukończenie wielkim problemem nie jest, ale obronienie pracy doktorskiej już może nim być. Chodzi bowiem o to, że musisz odnaleźć i włożyć do nauki coś, czego nikt wcześniej nie wymyślił. Niezależnie od dyscypliny sportowej czy też w ogóle innej dziedziny nauki to nie jest łatwe. Do tego musisz mieć przekrój wiedzy, której nagromadzenie jest podobne do tej na innych uczelniach. Ludzie myślą, że: „jest od fikołków, więc pewnie miał mniej roboty”, a to nie jest prawda. Czasami spotykam się na przykład z lekarzami czy osobami z innych branż, które mają wiedzę na temat tego, jak to wygląda od środka – gratulują mi oraz są pełni podziwu, że jako czynny sportowiec potrafiłem zrobić doktorat. Wielu mówi, że chciało go zrobić, ale się nie udało, bo był to za duży wysiłek.
To co nowego ty wniosłeś do nauki?
Stworzyłem arkusz obserwacji gry bramkarza w futsalu. Jest to sposób, dzięki któremu trener może właściwie ocenić swojego zawodnika poprzez uwzględnienie wszystkich elementów i porównanie go do najlepszych graczy na świecie, gdyż określiłem model – nazwijmy to – mistrzowski. Dzięki temu szkoleniowiec widzi, gdzie braki ma jego zawodnik, co powinien poprawić i tak dalej. To tak bardzo ogólnie.
A czemu nie zająłeś się bramkarzami grającymi na trawie? Chyba byłoby ci łatwiej.
Tak jak powiedziałem, trzeba wnieść coś nowego. Piłka nożna jest bardzo obleganym tematem. Nie szukając daleko – Michał Chamera, nasz trener bramkarzy, miał wcześniej wszczęty choć jeszcze nieobroniony przewód doktorski na ten temat. Może coś jeszcze bym tam znalazł, ale poszukiwałem wraz z moim promotorem prof. nadzw. dr hab. Andrzejem Szwarcem nowej ścieżki. Zresztą w futsalu też mam doświadczenie, bo przez dwa lata grałem w pierwszej lidze.
Jesteś pierwszym czynnym zawodnikiem z takiego poziomu, który obronił doktorat?
Na rozprawie doktorskiej usłyszałem, że prawdopodobnie jako pierwszemu w Polsce udało mi się połączyć profesjonalne uprawianie piłki z doktoratem. Później poszedłem do szatni, chłopacy mi gratulowali, ale Michał Jakóbowski powiedział: „zaraz, zaraz, nie jesteś pierwszy, bo nam kiedyś bramkę strzelił doktor”. Okazało się, że grał przeciwko Krzysztofowi Lipeckiemu, który zrobił doktorat jako piłkarz II-ligowego Kolejarza Stróże, a później grał też trochę w I lidze.
Tak czy siak jeśli chcemy zaprzeczenia stereotypu, że piłkarze to głąby, to chyba najlepiej uderzać do ciebie.
To już tylko stereotyp. Wiadomo jak to jest z łatkami – trudno je odkleić. Jak wszędzie zdarzają się osoby mniej inteligentne, ale jeśli ktoś zainteresowałby się tematem, to już po kilku rozmowach mógłby stwierdzić, że ta opinia o piłkarzach jest fałszywa. Powiem tak – tu nie wszystkie karty są odkryte i trudno się dziwić. Kibiców interesują głównie wyniki, a nie to, co piłkarz ma do powiedzenia czy zrobił poza boiskiem.
No chyba, że piłkarz właśnie startuje w wyborach na burmistrza ich miasta. Powiedz, po co ci ta polityka? Tak źle się dzieje w Bytowie, że potrzeba twojej interwencji?
Nie do końca. Powiem tak – Bytów jako, nie ma co ukrywać, bogata gmina funkcjonuje naprawdę poprawnie i jest u nas wiele fajnych rzeczy. Są jednak też takie, które podobają mi się trochę mniej. Tak naprawdę denerwuje mnie robienie polityki i podziały, które na poziomie lokalnym nie powinny mieć miejsca. Brakuje trochę jedności i dialogu, dzięki któremu moglibyśmy wspólnie podziałać dla dobra naszej małej ojczyzny. Generalnie staram się abstrahować od piłki, ale to dobry przykład – w momencie, w którym wycofał się nasz główny sponsor, moim zdaniem trochę zabrakło reakcji ze strony miasta.
Zresztą właśnie po tym zamieszaniu dostałem propozycję startu. Było sporo myślenia o tym, czy jest to warte zachodu. Nie ukrywajmy, że polityka nie kojarzy się pozytywnie. Ja również zawsze podchodziłem do niej z dystansem.
Jak rozumiem, nie masz żadnych preferencji partyjnych i tak dalej.
Zawsze twierdziłem, że jestem apolityczny i chcę, by dalej tak to wyglądało. Nie jestem ukierunkowany czy sterowany przez kogoś z góry. Na pewno nie będę prowadził też jakiejś brudnej kampanii czy uprawiał czarnego PR-u, bo to nie o to chodzi.
Czyli tak – wygrywasz i Bytovia trafia pod miejską kroplówkę.
Nie, nie, na pewno nie. Może ludziom wydaje się, że tak będzie, ale nic z tych rzeczy. Na pewno mamy problemy z infrastrukturą, więc bardziej tu widzę pole do działania, by nasze dzieci mogły trenować nie tylko na tym sztucznym boisku, które powoduje później problemy ze stawami, ale też na naturalnej nawierzchni. Zamiast dawania kupy pieniędzy, miasto powinno zaangażować się raczej w szukanie zewnętrznych funduszy oraz jeszcze większej liczby sponsorów, bo w tej kwestii pomoc jest bardzo istotna.
A co masz do zaoferowania ludziom, którzy piłkę mają gdzieś? Czyli pewnie większości.
Rozmawiamy z ludźmi i tworzymy program, który nie wpisuje się tylko w nasze potrzeby, ale bardziej w potrzeby ludzi z Bytowa. Oni najlepiej wiedzą, co im nie pasuje, co należy zmienić i tak dalej. To jest dla mnie najważniejsze. Oczywiście mamy swoje ogólne założenia, które dotyczą na przykład ulg dla przedsiębiorców, darmowej komunikacji miejskiej, usprawnienia pomocy społecznej, rozwinięcia infrastruktury czy zmiany formuły budżetu obywatelskiego, ale tak jak mówię – najważniejsi są w tym ludzie i ich głos.
Dlaczego celujesz tak wysoko? Nie lepiej byłoby zacząć na przykład od stanowiska radnego?
Na pewno nie patrzę na to pod względem prestiżu. Nawet nie odbieram tego tak, że to celowanie jakoś szczególnie wysoko. Dostałem propozycję, przeanalizowałem ją z rodziną i wyszło, że jestem w stanie sobie z tym poradzić. Burmistrz jest też osobą, która reprezentuje miasto i ma je jednoczyć. Najwidoczniej uznali, że się do tego nadaję.
Sam jesteś przekonany, że sobie poradzisz? To jednak spora odpowiedzialność, a nazwisko ma się tylko jedno.
Oczywiście. Sam mówię, że burmistrzem jest się przez jakiś okres, a człowiekiem przez całe życie. Z tego też powodu nie uciekam się do nieczystych zagrywek i cieszę się, że kontrkandydaci myślą podobnie. Jestem młody, ambitny, chętny do pracy i lubię nowe wyzwania – to zestaw cech, które mi pomogą. Poza tym, nie startuję sam, bo mam obok siebie ludzi, których uważam za specjalistów. Sam nie uznaję się za najmądrzejszego.
Do wyborów nie zostało już wiele czasu, pewnie znasz jakieś prognozy, więc tak szczerze – ty w ogóle masz szanse wygrać?
Gdybym nie miał, to bym nie startował. Trudno powiedzieć. Czasami jest tak, że ktoś deklaruje poparcie słowne, a dopiero wybory to weryfikują. Przede wszystkim chciałbym zachęcić każdego, by na te wybory poszedł. To obowiązek, który należy spełnić. Czasami lubimy narzekać, szukać dziur, a trzeba wziąć na siebie też odpowiedzialność, choćby w taki sposób.
Ale jak nie wygrasz, to świat ci się nie zawali.
Absolutnie nie. Może miałbym problemy, gdybym prowadził nieczystą grę wyborczą, oczerniał kogoś, a później nie wygrał. Ale nic takiego nie ma miejsca.
Załóżmy, że wygrywasz. Nie będzie ci to kolidowało z – jak mówisz, duże słowo – karierą?
Myślę, że nie. Każdy może mieć swoje hobby, burmistrz też. Są oczywiście godziny pracy, które zobowiązują.
No ale pierwsza liga to – jak ustaliliśmy – nie jest hobby.
Myślę, że nie będzie z tym większych problemów, ale zobaczymy, co przyniesie życie.
Jakby co, to masz tylko roczny kontrakt. Zresztą był już taki moment, że bardzo długo nie grałeś w piłkę i nie bardzo zanosiło się, że możesz wrócić do bronienia w I lidze.
Zaczęło się od kontuzji, bo w meczu z Wigrami Suwałki pękł mi piszczel. Niby po czterech miesiącach wróciłem, ale zmienił się trener i Tomasz Kafarski nie obdarzył mnie zaufaniem. Łącznie zagrałem u niego dwie minuty w Pucharze Polski. Na powrót do bramki w meczu ligowym czekałem prawie dwa lata.
Nie było momentów zwątpienia?
Przede wszystkim miałem te studia doktoranckie. Do tego ciągle mogłem bronić w drugim zespole, a to ważne, by być w rytmie meczowym. Ja się nigdy nie obrażam i nie powiem: „skoro nie gram, to dziękuję”. Robię swoje i wierzę, że szansa przyjdzie. Przeżyłem tu w Bytowie rywalizacje z wieloma bramkarzami – między innymi z Dawidem Misiurą, Dominikiem Sobańskim, Maciejem Gostomskim, Sebastianem Małkowskim, Wojciechem Pawłowskim, Tomaszem Laskowskim czy Gerardem Bieszczadem – i zawsze wychodziłem z podobnego założenia. Choćby z Maćkiem Gostomskim przez pewien czas broniliśmy na zmianę, po czym on rozegrał kolejny bardzo dobry sezon i został piłkarzem Lecha Poznań, z którym w kolejnym roku zdobył mistrzostwo Polski.
Ostatnio uzyskałeś też licencję UEFA A. Myślisz czasem, że doba powinna trwać dłużej?
Zastanawiam się, dlaczego człowiek musi spać?!
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK/400mm.pl