To był mecz tych mistrzostw. Emocjami, jakie mu towarzyszyły, spokojnie obdzielilibyśmy wszystkie pozostałe spotkania Polaków w Bułgarii i we Włoszech. Każda zepsuta piłka nas denerwowała. Każdy dobry atak sprawiał, że podrywaliśmy się z foteli. Wiedzieliśmy – tak samo jak ci goście na boisku – o co toczy się gra. I teraz najważniejsze: jutro zagramy w finale mistrzostw świata!
Zdarte gardło, szybsze bicie serca, horror klasy A. Przyzwyczailiśmy się, że takie mecze zapewniali nam raczej nasi piłkarze ręczni, ale dziś ewidentnie siatkarze chcieli im dorównać. Do ostatnich chwil trzymali nas w niepewności. Ale na końcu to oni, a z nimi i my, cieszyli się, płakali i chyba sami niedowierzali w to, co właśnie zrobili. Panowie, przejdziecie do historii. Niezależnie od tego, co się stanie jutro.
Ryszard Bosek, mistrz świata i olimpijski:
– Myślę, że zadecydowała sama chęć wygrania, twarda głowa. Naskoczenie na rywali w pierwszym secie, zdominowanie mentalne. Potem oczywiście umiejętności, ale myślę, że po pierwsze ta chęć wygrania i ogromna złość sportowa, jaką pokazuje ten zespół. To jest więcej niż pewne. Oczywiście też więcej zawodników zdolnych do grania, bo bardzo dobrze zafunkcjonowały u nas zmiany. Amerykanie tak naprawdę mają jedną szóstkę, nie mają zastępców. A nasi zawodnicy byli przekonani, że uda się wygrać, to najważniejsze.
To zabrzmi teraz śmiesznie, ale… pierwszego seta zaczęliśmy słabo. Szybko daliśmy Amerykanom odskoczyć na kilka punktów. Wystarczyło kilka minut, żebyśmy zaczęliśmy pocić się ze zdenerwowania, bo tego właśnie najbardziej się obawialiśmy, że rywale nawet nie dadzą nam dojść do słowa. Bo to przecież właśnie zawodnicy z USA byli przed tym spotkaniem faworytami. Nie tylko tego meczu, ale i do złota. Sęk w tym, że w tym samym momencie Amerykanie się zacięli, a my doszliśmy nie tylko do słowa, ale szybko zaczęliśmy konstruować zdania, a w końcu napisaliśmy cały rozdział tego meczu. Jego tytuł? „Zwycięstwo w pierwszym secie”.
Tak naprawdę wystarczyło, że zaczął pracować nasz blok. Wczoraj porównywaliśmy go do Muru Berlińskiego, pamiętacie? To zapomnijcie. To już Wielki Mur. Ale nie chiński, a z krwi, kości i rąk zawodników polski. Nie było chyba Amerykanina, który by się na niego nie nadział. Zresztą szybko było widać, że naprawdę zaczęli się go bać – podnosili piłkę tak, by się na niego nie nadziać, a tylko zahaczyć. Tyle że – jak to w USA – z przesadnym rozmachem. Czyli bez naszych palców, a w aut. Nie musimy chyba pisać, że nam to pasowało? Właściwie jedyny problem mieliśmy w końcówce, ale wcześniej wypracowana przewaga pozwoliła nam doprowadzić pierwsza partię do końca.
Nadzieja była, bo w międzyczasie trener Vital Heynen wprowadził na boisko Olka Śliwkę i Kubę Kochanowskiego, a zdjął słabo spisującego się Artura Szalpuka. To w dużej mierze właśnie ta dwójka popchnęła nas do odrabiania strat w poprzedniej partii. Często na parkiecie pojawiał się też Dawid Konarski, który również dawał radę. Widać było, że Belg zdaje sobie sprawę z rangi meczu i potrafi zareagować na to, co się w nim dzieje. Jak pokazały późniejsze wydarzenia – pozostaje tylko uchylić kapelusza, bo to w dużej mierze te decyzje dały nam wygraną. Serwisy Kochanowskiego i gra na siatce Śliwki to był kosmos. Serio, przecież ci goście to przy Kubiaku czy Kurku nieopierzone pisklaki, które na parkiet weszły w cholernie trudnej sytuacji i poderwały nie tylko się, ale i całą naszą kadrę do lotu, wyrównując stan rywalizacji w meczu.
Ryszard Bosek:
– Szalpuk też dawał radę. Może nie zawsze, bo czasami nie kończył trudnych piłek. W jego miejsce wszedł Śliwka, dostał mniej ataków, ale zaliczył dwa bloki i kilka dobrych zagrywek. Na tym polega wyczucie trenera, że wprowadza kogoś nawet nie na atak, ale żeby dać odpocząć Szalpukowi. To był przecież bardzo wyczerpujący pojedynek.
A tie-break? To już był nasz popis. Od samego początku dominowaliśmy nad Amerykanami i właściwie zacięliśmy się tylko raz. Po chwili jednak wróciliśmy na właściwe tory – w czym bardzo pomogły m.in. pojedyncze bloki Kurka i Nowakowskiego – pieczętując nasz awans. Sensacyjny, dodajmy. Bo przed turniejem za sukces gotowi byliśmy uznać miejsce w szóstce. Dziś mamy finał mistrzostw świata. W nim czekają na nas Brazylijczycy, czyli kolejna ekipa, która w teorii miała tam nie dojść. Swoją drogą naprawdę uwielbiamy te mistrzostwa – po dupie dostali wszyscy ci, którzy kombinowali: Bułgarzy, Włosi i Amerykanie. Ci ostatni celowo przegrali przecież z Brazylią. Im pozostała gra o brązowy medal, zawodnicy z Południowej Ameryki powalczą z nami o złoto.
Ryszard Bosek:
– Ani my nie byliśmy faworytami, ani Brazylijczycy. Takie jest piękno mistrzostw świata. Brazylia grała do tej pory średnio, ale pokazała, że stać ją na wielki wynik, podobnie nasz zespół. Takie niespodzianki jeszcze bardziej podnoszą rangę mistrzostw świata. Nie ulega też wątpliwości, że Brazylijczycy na pewno będą mieli przewagę. Mają więcej czasu na odpoczynek, ale tu się gra finały mistrzostw świata – zawodnicy sięgną zapewne bardzo głęboko, jeżeli chodzi o siły fizyczne. Zregenerować będzie się trudniej, ale nie powinno mieć to wpływu. Nasz zespół ma charakter i to osłabienie fizyczne potrafi nadrobić w inny sposób. Myślę, że najważniejsze jest to, by po prostu przyjąć, że taka jest sytuacja i się nad nią nie zastanawiać.
Piotr Bąk dodaje, że „trener Vital zapewne po meczu powiedział krótko: niech mi się ktoś, kurwa, odważy ucieszyć, że ma już srebro!”. O ile znamy Belga, to mniej więcej takich słów byśmy się spodziewali. Nie można myśleć o tym, co już osiągnęli, trzeba myśleć o tym, co osiągnąć mogą. O Brazylii i złocie, które czeka na – miejmy nadzieję – ponowny przyjazd do Polski.
Panowie, to tylko jeden mecz więcej. Trzy wygrane sety. 75 punktów. Zróbcie to. Dla siebie, dla nas i dla wszystkich kibiców.
Fot. Newspix.pl