To już pewne – w 2019 roku, po ponad dwudziestu latach, zobaczymy nowy „Kosmiczny Mecz”. Dla sporej części dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków pierwsza część z 1996 roku to wciąż pozycja kultowa. Choć od tamtej pory dużo zdążyło się zmienić (oczywiście poza stroną internetową samej produkcji), to obraz do dziś pozostaje najbardziej kasowym filmem o koszykówce jaki kiedykolwiek nakręcono. W kolejnej odsłonie w roli głównie nie zobaczymy już Michaela Jordana – zastąpi go LeBron James, który obok Ryana Cooglera będzie także głównym producentem dzieła. To pierwszy tak duży krok gwiazdora NBA w kierunku Hollywood, jednak nie ma w nim absolutnie nic przypadkowego.
LeBron to człowiek-orkiestra. Na koszykarskich parkietach wygrał wszystko co było do wygrania, choć w liczbie mistrzowskich pierścieni raczej już Jordana nie dogoni. Mimo to całą ligę NBA przerósł już dawno, ale poza parkietem nie ma w sobie wiele z typowego gwiazdora. Od lat jest pozostaje w związku z Savannah Brinson, którą poznał jeszcze w szkole. Oboje wraz z trójką dzieci żyją w ogromnej rezydencji w Los Angeles i stronią od skandali.
Sam LBJ przygotowuje się właśnie do pierwszego sezonu w barwach Lakers, który z pewnością będzie szeroko komentowany i analizowany. Nie brak głosów, które łączą ten nieoczekiwany mimo wszystko wybór właśnie z planem szerszych działań w Hollywood. W ostatnich latach koszykarz faktycznie coraz mocniej angażuje się także w działalność pozasportową – między innymi z tego względu „Time” umieścił go przed rokiem w gronie 100 najbardziej wpływowych ludzi na ziemi. LeBron nie ukrywa swoich poglądów politycznych i w ostatnich latach aktywnie wspierał kampanię Baracka Obamy i Hillary Clinton. Nic zatem dziwnego, że z Donaldem Trumpem zdarza mu się iść na noże. W ostatnich miesiącach dochodzi do tego wyjątkowo często.
W 2017 roku wojenka rozpoczęła się od tego, że prezydent USA na Twitterze wycofał zaproszenie do Białego Domu dla ociągającego się z potwierdzeniem przybycia Stephena Curry’ego. Wizyta mistrzów NBA do tej pory była tradycją, która sięgała ponad polityczne podziały. Koledzy z Golden State stanęli murem za gwiazdą, jednak nikt żaden z nich nie miał takiej siły przebicia jak LeBron, który momentalnie dorzucił swoje trzy grosze. W mediach społecznościowych nazwał prezydenta USA… „leszczem”. „Wizyta w Białym Domu była zaszczytem zanim ty się tam pojawiłeś” – dodał.
Trump nie pozostawał dłuższy i wielokrotnie zaczepiał koszykarza on-line. „LeBron James właśnie został przepytany przez najgłupszego człowieka w telewizji, Dona Lemona. Udało mu się sprawić, że LeBron wyszedł na inteligenta, co nie jest łatwą sztuką. Wolę Mike’a!” – tak prezydent USA skomentował już w sierpniu 2018 roku jeden z wywiadów z koszykarzem. Zareagował przede wszystkim na słowa pod swoim adresem – James zarzucił mu wcześniej, że używa sportu do dzielenia społeczeństwa, nawiązując oczywiście do protestu w lidze NFL.
Nowy „Kosmiczny Mecz” jednak z Jordanem?
Którego „Mike’a” mógł mieć na myśli Trump w ostatnim zdaniu swojej zaczepki? Zdecydowanie tylko jednego – Michaela Jordana. Debaty na temat tego, kto był lepszym koszykarzem (i przy okazji najlepszym w historii) trwają od lat – mierzone są osiągnięcia, statystyki i umiejętności, ale także wpływ na popkulturę. Choć dyskusja jest akademicka i nie do rozstrzygnięcia, to nawiązania do niej pojawiają się nawet w filmach.
Mistrzowie dwóch generacji darzą się szacunkiem, ale w tym wypadku Jordan znalazł się w trudnej sytuacji. Od zawsze nie znosi rozmów o polityce, a swoją niechęć do zabierania głosu w ważnych sprawach wytłumaczył kiedyś na poziomie biznesowym. „Republikanie też kupują buty” – miał powiedzieć w 1995 roku jednemu z doradców. Nie chciał zabierać głosu w jakiejkolwiek sprawie, która potencjalnie mogła podzielić środowisko jego fanów – był na tym punkcie wręcz przewrażliwiony.
Choć w trakcie kariery Jordan obsesyjnie pilnował, by nie narazić się nikomu, to w ostatnich latach trochę się to zmieniło. Trump okazał mu sympatię na Twitterze, ale wywołany do tablicy MJ powiedział, że wspiera LeBrona. Wcześniej zdarzało mu się też w ciepłych słowach komentować protest futbolistów. Niewykluczone, że w świetle najnowszych wydarzeń więzi między legendarnymi koszykarzami jeszcze bardziej się zacieśnią. Pomóc może w tym właśnie druga część „Kosmicznego Meczu”. LeBron będzie głównym bohaterem filmu i jego producentem, ale kolejny występ Jordana wcale nie jest wykluczony.
„Zobaczymy. Jeśli Michael będzie zainteresowany, to mam nadzieję, że znajdzie się dla niego rola. Ale Michael Jordan to pieprzony Michael Jordan – zrobi na co ma ochotę, bo zapracował sobie na to prawo. Na pewno nie jest tak, że Michael i LeBron siedzą teraz i debatują nad kształtem nowego filmu” – zdradził Maverick Carter, bliski współpracownik Jamesa. To właśnie on kieruje firmą SpringHill Entertainment, która coraz mocniej wchodzi w filmowy biznes.
W sprawie nowego „Kosmicznego Meczu” karty i tak zostały już po części odkryte. Głównym producentem filmu będzie Ryan Coogler – jeden z najważniejszych i najbardziej zaangażowanych społecznie amerykańskich twórców młodego pokolenia. W debiutanckim „Fruitvale Station” przybliżył ostatnie godziny życia Oscara Granta – kolejnej czarnoskórej ofiary policyjnej brutalności. „Creed” to historia traktowana jako następna część „Rocky’ego”, która również została znakomicie przyjęta przez widzów i krytykę. Ostatnie duże dzieło Cooglera to „Black Panther” – komercyjny film o superbohaterach, który także bywa przedstawiany jako polityczny manifest.
Bajka z przesłaniem
Co może oznaczać zaangażowanie kogoś takiego jak Coogler w powstanie „Kosmicznego Meczu”? W pewnym sensie to wysłanie bardzo mocnego oświadczenia już na starcie – ten film nie będzie „tylko” bajką stworzoną z myślą o skoku na kasę kolejnego pokolenia młodzieży i nostalgicznie nastawionych rodziców. LeBron tę „misyjną” podbudowę podkreśla na każdym kroku. Często odwołuje się do czasów własnej młodości i podkreśla, że wtedy wszyscy najwięksi bohaterowie masowej wyobraźni byli biali.
„W tym wszystkim chodzi o coś więcej niż tylko moje spotkanie z bohaterami Looney Tunes. Marzę o tym, by dzieci zrozumiały co mogą osiągnąć jeśli tylko nie zrezygnują ze swoich marzeń. Mam wrażenie, że do tej pory Ryan swoimi filmami często to robił” – przyznał koszykarz. Za tym przesłaniem idą liczby – „Black Panther” to najbardziej kasowy film nakręcony przez czarnoskórego reżysera w historii Hollywood.
Coogler ma jednak na głowie już tyle innych projektów, że nowej wersji „Kosmicznego Meczu” nie wyreżyseruje. Zrobi to Terence Nance, dla którego będzie to skok na głęboką wodę – do tej pory zajmował się głównie filmami krótkometrażowymi. Fabuła jest cały czas owiana tajemnicą. Sam LeBron przekonuje, że nie zamierza tworzyć kontynuacji pierwszego obrazu, choć będzie się oczywiście skupiać na bohaterach Looney Tunes.
Pierwszy film to do dziś najbardziej kasowa hollywoodzka produkcja związana z koszykówką – przyniósł grubo ponad 200 milionów dolarów zysku. Pomysł na scenariusz wziął się z nakręconej nieco wcześniej reklamy, w której Jordan rywalizował z Królikiem Bugsem. Opisane wydarzenia nawiązywały do koszykarskiej emerytury gwiazdora, który właśnie szykował się do powrotu do Chicago Bulls.
„Kosmiczny Mecz” zapewnił mu w tamtym momencie najlepszą możliwą reklamę. W połowie lat dziewięćdziesiątych był naprawdę zaawansowanym przedsięwzięciem od strony technicznej – to jeden z pierwszych filmów, które w zdecydowanej większości powstały na green boxie. Role kreskówkowych postaci podczas tych scenek odgrywali specjalnie ucharakteryzowani aktorzy. „Gdy widzicie jak Michael jest całowany przez Bugsa, to tak naprawdę odegrał tę scenę z piękną kobietą” – opowiadał producent Ivan Reitman.
Zaawansowanej technologii nie docenili krytycy. Choć film był kinowym hitem, to jego odbiór był… letni. W pierwszym rzędzie niezadowolonych stanął Chuck Jones – jeden z twórców postaci Królika Bugsa. Nie podobał mu się sposób nawiązania do klasyki oraz zachowanie kilku postaci, które miało być po prostu nierealistyczne. Nie oszukujmy się – od strony fabularnej „Kosmiczny Mecz” broni się średnio. Uprowadzenie Michaela Jordana do innego świata przez dziurę na polu golfowym dziś wydaje się jeszcze bardziej niedorzeczne niż w 1996 roku, ale przecież to nie logika miała być mocnym punktem dzieła.
Na kultowy status filmu złożyło się kilka innych czynników. Powrót Jordana do ligi był wielkim wydarzeniem, a sam MJ był do tego momentu postacią, wokół której narosło sporo tajemnic. Oprócz niego w produkcji wzięły udział inne znane twarze NBA – Patrick Ewing, Charles Barkley czy Muggsy Bogues. Media społecznościowe wtedy nie istniały, więc nie było lepszej możliwości zobaczenia swoich idoli w tak niecodziennych rolach. Swoje zrobiła też strona muzyczna, z niezapomnianym hitem „I Believe I Can Fly” na czele. Koszykarze potrafili pokazać do siebie spory dystans – Barkley w filmie żartował nawet z plotek o swoim romansie z Madonną.
Tym razem powinno być podobnie, ale wokół obrazu wciąż jest jeszcze sporo niewiadomych. Jeśli film nie będzie bezpośrednią kontynuacją pierwszej części, to jaki tak naprawdę będzie jego związek z oryginałem? Otwarte pozostaje również pytanie o społeczno-polityczne zaangażowanie produkcji, która w założeniu powinna przecież łączyć ponad podziałami. Sukces całego przedsięwzięcia jest jednak praktycznie przesądzony – gwarantują to znane nazwiska oraz coraz bardziej dominująca w kulturze popularnej tęsknota za latami dziewięćdziesiątymi. Kibice koszykówki mogą zacierać ręce – bez względu na wszystkie okoliczności pewne jest to, że w akademickiej dyskusji o wyższości Jordana nad LeBronem (lub odwrotnie) któraś ze stron zyska kolejny argument.
KACPER BARTOSIAK