Na pozór to kolejna książka o totalnie pokręconych losach utalentowanego piłkarza, który u swoich stóp miał właściwie cały świat i czerpał z tego garściami, zagarniając wszystko to, co w linii prostej prowadzi do upadku. Ot, historia naiwnego hedonisty, który z uśmiechem szedł na stracenie, bo tak naprawdę nie miał pojęcia dokąd zmierza. Ale z drugiej, to także przykra historia skromnego i wrażliwego chłopaka o bardzo delikatnej konstrukcji, który w najpodlejsze życiowe rewiry zabrnął wbrew swoim intencjom i zaszczepionym w domu rodzinnym wartościom. Dlaczego? Bo Dawid Janczyk pił, więc nic dziwnego, że jego książka też ocieka alkoholem.
Gdyby po przeczytaniu tej biografii ktoś zapytał mnie, dlaczego wychowanek Sandecji skończył tak, jak skończył, odpowiedziałbym, że to efekt połączenia dwóch czynników: jego introwertycznej natury i nieodpowiedniego otoczenia nastawionego na wyzysk. Działając w pojedynkę, żaden z nich nie ściągnąłby Janczyka na samo dno, ale w duecie ich siła była wręcz zabójcza. Były reprezentant Polski sam się zresztą o tym przekonał, bo ze stryczka urwał się ledwo, ledwo. Działo się to, gdy już jako alkoholik i człowiek, który sięgnął dna, osiadał na nim nie zważając na okoliczności.
Rano otwieram oczy, rozglądam się, a w drzwiach stoją mama i siostra. Popłakałem się. Nie byłem już zapięty, ale i tak nie miałem sił, żeby wstać. Jednak uparłem się, że muszę do nich dojść. Podniosłem się z niewyobrażalnym trudem. Drżały mi nogi i musiałem chwycić się łóżka. Ostrożnie zrobiłem pierwszy krok. Znowu się zachwiałem, ale postanowiłem zacisnąć zęby. Kurwa, musisz być twardy – pomyślałem. – Jak teraz do nich nie dojdziesz, to będziesz się już czołgał przez całe życie. I pomalutku, noga za nogą, ruszyłem w kierunku drzwi.
Gdy wreszcie dowlokłem się do mamy i Anety, nie potrafiłem wykrztusić choćby słowa. Mama tylko spojrzała z troską i mocno mnie przytuliła, a potem weszła do gabinetu lekarza. Mnie odprowadzono do łóżka. Byłem bardzo osłabiony, mimo to, nie wiedząc nawet, co robię, zjadłem zupę mleczną.
Pielęgniarki patrzyły na mnie jak na ducha. Były chyba w jeszcze większym szoku niż ja na widok mamy i siostry. Potem przyszedł do mnie lekarz.
– Panie Dawidzie, poprzedniej nocy kilka razy ratowaliśmy panu życie – zaczął. – Pięciokrotnie znalazł się pan w stanie agonalnym. Jest pan bardzo silnym, wysportowanym, młodym człowiekiem. I głównie to zadecydowało, że możemy tu dziś rozmawiać.
***
Pięciokrotne otarcie się o śmierć nie było punktem zwrotnym w życiu Janczyka. Alkohol towarzyszył mu jeszcze długo i szczerze mówiąc, nie mam pewności, czy nie towarzyszy mu do tej pory. I wcale nie chodzi o to, że jako czytelnik nie ufam Dawidowi i z góry odrzucam jego zapewnienia o chęci wytrwania w czystości. Po prostu alkoholika z gruntu należy traktować jako kłamcę. Bo uzależnienie zawsze będzie dawać o sobie znać, zawsze będzie kusić i przekabacać. Nałóg zawsze będzie wiercił dziurę w głowie, domagając się ujścia. I mam wrażenie, że Janczyk… między innymi właśnie to stara się przekazać.
Czytając jego biografię, próbowałem dotrzeć do kwestii moim zdaniem najważniejszej – kiedy to wszystko się zaczęło? Kiedy ten nad wyraz utalentowany chłopak, piłkarz, który miał (ma?) talent, charakter i zacięcie do pracy, a więc wszystko, co jest potrzebne do osiągnięcia sukcesu, rozpoczął sprint w stronę upodlenia? Do sedna, jak sądzę, dotarłem mniej więcej w połowie. Janczyk problem miał w zasadzie od początku poważnej kariery. Zaczęło się niewinnie, bo od imprezek, na których tylko patrzył na drinkujących i drobnego popijania. Te w gruncie rzeczy błahe epizody wykształciły w nim przekonanie, że kilka łyków alkoholu tak naprawdę o niczym nie przeszkadza. Z czasem kilka łyków, przeszło jednak w kilka szklanek, a kilka szklanek – w kilka butelek. Tylko co z tego, skoro Dawid wciąż czuł się dobrze? I wciąż – jak każdy alkoholik – potrafił usprawiedliwić swoje zachowanie.
A usprawiedliwiać było co, bo Janczyk tankował wszędzie. Raz więcej, raz mniej, najpierw tylko do 19:00, bo taką miał zasadę, później dopóki totalnie pijany nie zasnął na stole albo pod komodą. Najpierw w tajemnicy przed żoną czy mamą, później już otwarcie, ponieważ nie miał ani siły, ani ochoty, żeby się maskować. Albo żeby udawać kogoś kim nie jest.
***
Janczyk to niemal podręcznikowy przykład alkoholika, a jego książka strona po stronie maluje do tego przykładu wyjątkowo smutną ilustrację. Jest w niej element tłumaczenia słabości, jest element zwalania winy (w wielu momentach słusznego) na otoczenie, jest też element samokrytyki i ciągnięcia bata przez własne plecy. Właśnie dlatego ta książka to nie tylko historia szybkiego wzlotu i równie szybkiego upadku, ale też studium alkoholizmu. Wykładnia rozwoju tej okropnej choroby, począwszy do bagatelizowania problemu aż do stanu, w którym butelka wódki jest niezbędna do przeżycia.
Dawid o tym wszystkim mówi otwarcie i szczerze. Nie unika trudnych tematów, nie chowa się za względami rodzinnymi, nie ucieka w niedopowiedzenia. Jeśli kiedyś najebał się do tego stopnia, że po melanżu skończył bez spodni i bez butów, to pisze, że przez Warszawę wracał boso, czerwieniąc się przy tym nie tylko z przepicia, ale też ze wstydu. Jeśli siedząc na murku tracił przytomność i z ziemi zbierać musieli go obcy ludzie, pisze o łzach matki, która w takim stanie odbierała go z rąk nieznajomych. Jeśli żona po odkryciu w domu kolejnej skrytki groziła mu rozwodem i wyprowadzała się z dziećmi do rodziców, pisze o niepohamowanej chęci odzyskania rodziny poprzedzonej wielkim haustem na odwagę. W tej książce po prostu nie ma ściemy i czarowania. Jest sama prawda wyrażona w wyjątkowo dosadny sposób.
Były piłkarz Legii w swojej książce w pierwszej kolejności rozlicza się z samym sobą, ale przy okazji nie oszczędza też ludzi, którzy – co stwierdzam ze stuprocentowym przekonaniem – przyczynili się do jego upadku. Jerzy Kopiec, który przez długi czas prowadził karierę Dawida, to przykład menadżera, którego piłkarze powinni omijać szerokim łukiem. Niby przy jego udziale Janczyk zarobił trochę grosza, dzięki czemu miał za co balować na parkietach w Warszawie, Moskwie czy Londynie, ale w gruncie rzeczy nieustannie namawiający go na zakrapianie imprezy Kopiec, bardziej mu przeszkadzał w zrobieniu kariery niż pomagał. Z kolegi kolega Janusz, nagrany zresztą przez Kopca, dla którego sposobem na życie długo było korzystanie z bankomatu zwanego „Dawid Janczyk”, pozornie był źródłem wsparcia, ale tak naprawdę zależało mu wyłącznie na wystawnym życiu za nieswoje pieniądze. Dawid obu jednak ufał, do obu zwracał się w trudnych chwilach i choć czuł, że to wyjątkowo toksyczne znajomości, to jednak nie potrafił zerwać kontaktu. A nie potrafił dlatego, bo i Kopiec, i Janusz zwyczajnie byli mu potrzebni.
Tu właśnie dochodzimy do drugiego aspektu, który ściągnął Janczyka na dno. Do jego introwertycznej natury, która również przebija się z tej książki. Dawid to typ samotnika. Typ człowieka, który potrafi przebywać w grupie, ale na dobrą sprawę funkcjonuje trochę obok niej. W takiej pozycji zawsze czuł się pewniej i bezpieczniej, taka pozycja zawsze bardziej mu odpowiadała, ale to również ta pozycja w połączeniu z problemami zawodowymi i podszeptami zakłamanych doradców wpędziła go prosto w objęcia alkoholu. Bo samotność dla kogoś wychowanego w domu pełnym miłości i wsparcia, a Dawid taki dom bez wątpienia miał, to obcy ekosystem, więc organizm pozbawiony niezbędnych składników, z automatu szuka w nim substytutów. Dla Janczyka takim zamiennikiem stał się właśnie alkohol.
Paweł Golański powiedział, że gdybyś w czasach Korony zwrócił się do niego z jakimkolwiek problemem, toby ci pomógł. Ty jednak byłeś zamknięty w sobie, nikogo do siebie nie dopuszczałeś.
To prawda, i dziś wiem, że to był błąd. Bo choć z każdym w drużynie miałem dobry kontakt, to nie umiałem się otworzyć. Tak było w każdym klubie. W Belgii Serbowie czy Chorwaci wielokrotnie zapraszali mnie na kawę, do swoich domów, jednak zawsze odmawiałem. Nie czułem potrzeby bycia z kimś. Wystarczało mi towarzystwo żony albo samotność. Football Manager, drink i ja – pełnia szczęścia. To też świadczy o jakimś moim rozchwianiu, bo z jednej strony w walce z alkoholizmem potrzebuję wsparcia
Z czego to się brało? Z przeświadczenia, że jesteś tak dorosły i twardy, że ze wszystkim poradzisz sobie sam?
Zawsze tak uważałem, zresztą myślę tak do tej pory. Choćby w kwestii walki z alkoholem. Jestem przekonany, że z nim wygram, bo to jestem ja, Dawid, i nie ma możliwości, żebym się poddał, żeby mnie coś pokonało! Wiadomo, że nie da się żyć, cały czas tkwiąc w kokonie, ale z drugiej strony wiem, że jeśli sam nie ogarnę i nie pokonam nałogu, to niczego nie zdziała i cała armia ludzi.
Pamiętasz kiedy ostatni raz płakałeś?
Przed chwilą… Tam w środku. Bo to, o czym rozmawiamy, jest dla mnie bardzo bolesne.
***
Bólu w opowieści Janczyka jest oczywiście bardzo dużo To ból żony i matki jego dzieci, która musi toczyć codzienną walkę z kłamcą i alkoholikiem. To ból rodziców, którzy wielokrotnie ratowali syna przed upadkiem zarówno w kwestiach mentalnych, jak i finansowych. To wreszcie ból męża, ojca, mężczyzny i sportowca w jednym, który siebie i bliskich zawodzi niemal na każdym kroku. Chociaż wie, że bez wsparcia rodziny sobie nie poradzi, to i tak co rusz łamie dane słowo i składane obietnice. Chociaż każdego dnia widzi ich cierpnie, to nie jest w stanie powstrzymać się od wycieczki do monopolowego. To właśnie boli go najbardziej i rozpala parzącego od środka poczucie wstydu, które coraz mocniej pcha go w alkoholową matnię.
Janczyk wstydzi się wielu rzeczy. Tego, że lekką ręką przepuścił kilka milionów złotych, tego, że notorycznie oszukiwał ważne dla niego osoby, tego, że w poszukiwaniu pieniędzy na flaszkę zastawił w lombardzie łańcuszek córki i oczywiście tego, że pije. Waśnie dlatego w książce dokonuje szczegółowego rachunku sumienia, a nawet potrafi przeprosić. Być może nic więcej po prostu mu nie zostało, być może to resztka przyzwoitości, na którą ktoś z podobnym bagażem doświadczeń zwyczajnie musi się zdobyć. Ale z drugiej strony – może te proste, wypowiedziane publicznie słowa są też grubą kreską, która odcina mglistą przeszłość od teraźniejszości i przede wszystkim przyszłości?
Przez alkohol zawiodłem wielu ludzi – rodzinę, siebie, trenerów, kolegów z drużyny, którzy tyle razy wy- ciągali do mnie rękę i dawali szansę. Teraz chciałbym ich za to przeprosić. Co tu ukrywać – zawiodłem też siebie, zaprzepaściłem marzenia. Zawsze chciałem zagrać na Na- rodowym, nie było mi to dane… Ale nie chcę wszystkiego zrzucać na alkohol. To był taki miks rozmaitych czynników: nałogu, złych decyzji osobistych i zawodowych. Nie miałem też szczęścia do ludzi, którzy bardzo często mnie wykorzystywali, traktowali jak bankomat. Tak naprawdę tylko mama i żona wiedzą, jak do mnie trafić, jak ze mną postępować, żeby wydobyć ze mnie to, co najlepsze. Potrzebuję spokoju, ciszy i zaufania. Jeśli to dostaję, to w zamian daję z siebie dwieście procent.
***
Czy są w tej książce wesołe momenty? Są, aczkolwiek absurdy piłkarskiej szatni, śmieszne zachowania i komiczne wypowiedzi giną w natłoku wyznań Janczyka. Trudno zresztą dłużej zatrzymywać się nad jakimś tekstem czy wybrykiem, mając świadomość, że za chwilę znów przeczyta się o Janczyku popijającym w garażu, nawalonym do tego stopnia, że matka musi podawać mu glukozę albo przepijającym kolejne wszywki. Jego biografia może być – jak zresztą chciałby sam Dawid – przestrogą dla innych ujętą w książkowej formie. Przykładem na to, dokąd prowadzą złe wybory, jak kończy się zadawanie z nieodpowiednimi ludźmi albo do czego może zaprowadzić człowieka tak straszna choroba, jak alkoholizm. Choroba, która w naszym społeczeństwie – co straszne – jest najlepszą motywacją do wzgardzenia człowiekiem i Dawid, chociażby po podpisaniu kontraktu z KTS-em Weszło, też to odczuł.
O ile jednak KTS może być dla Janczyka świetnym uzupełnieniem terapii i odskocznią, dzięki której odbije się od dna, to nikt nie powinien mieć wątpliwości, że nie tak powinna potoczyć się ta kariera. Janczyk mógł zajść wysoko, mógł zaistnieć na europejskich boiskach, mógł stać się piłkarzem rozpoznawalnym nie tylko w Polsce i nie przez swój nałóg. Ktoś powie, że to przesada, bo przecież nie przebił się w CSKA Moskwa, ale akurat w mojej ocenie niepowodzenie w Rosji kompletnie o niczym nie świadczy. Mniej więcej w tym samym czasie w Moskwie, tylko że w Dynamie i Spartaku, przepadli Thiago Silva i Marcos Rojo, a więc piłkarze, którzy także trafili do Rosji w młodym wieku, wpadli tam w tarapaty, ale po zmianie otoczenia zdołali się podnieść i dziś dużo w piłce znaczą. Myślę, że na podstawie tego, co działo się w karierze Dawida na wypożyczeniu w Lokeren można zakładać, że gdyby nie zmarnował tamtej szansy, to jego losy potoczyłyby się podobnie. No ale zmarnował, jak wiele innych zresztą, i dlatego dziś z latynoskim duetem łączy go wyłącznie wywieziona z Rosji wspólnota przykrych wspomnień.
Budujące jest jednak to, że Dawid, mimo tylu ciężkich chwil i upokorzeń, wciąż trzyma się na powierzchni. Że ma dla kogo żyć, bo najbliżsi, choć w wielu przypadkach mieli go po prostu dość, wciąż są przy nim i próbują wyprowadzić go na prostą. Że on sam nie chce być dłużej ochlaptusem i wykolejeńcem, tylko tym samym Dawidem, który kilkanaście lat temu wyjechał z Nowego Sącza w prostym celu – chciał po prostu grać w piłkę.
Mam wielką nadzieję, że już wkrótce zagra. I że ludzie po przeczytaniu jego książki, do czego mocno zachęcam, zrozumieją skalę dramatu tego chłopaka. Trzymaj się, Dawid. Powodzenia!