W 2016 roku podbiła serca fanów sportu w Polsce. Podczas igrzysk olimpijskich w Rio sensacyjnie wygrała eliminacje rzutu oszczepem, bijąc po drodze wieloletni rekord Polski. W konkursie głównym zajęła czwarte miejsce, a do medalu zabrakło jej… dwóch centymetrów. W 82. Plebiscycie “Przeglądu Sportowego” uznano ją potem “Odkryciem Roku”, ale Maria Andrejczyk już wtedy zmagała się z poważnymi problemami zdrowotnymi.
Ostatecznie kontuzja barku wykluczyła ją z gry na blisko dwa lata. Po wielu perypetiach wróciła dopiero przed kilkoma miesiącami. Nie zdążyła się jeszcze zakwalifikować się na lekkoatletyczne mistrzostwa Europy, które niedawno odbyły się w Berlinie, ale nie to było w tym sezonie najważniejsze. Celem był przede wszystkim powrót do poważnego sportu. Metodą małych kroczków jest już coraz bliżej optymalnej formy fizycznej, ale z nikim się już nie ściga. “Teraz boję się już mniej, ale były chwile, że bałam się tragicznie” – przyznała oszczepniczka w rozmowie z Weszło.
Wracasz w tym sezonie po bardzo długiej i uciążliwej kontuzji. Pauzowałaś prawie 2 lata przez “zmęczeniowe pęknięcie barku”. Dlaczego tyle to trwało i skąd w ogóle tego typu kontuzja u tak młodej zawodniczki?
Faktycznie – coś takiego kojarzy się raczej z osobami, które w sporcie spędziły kawał życia. Szczerze mówiąc to nie mam pojęcia skąd się to wzięło akurat u mnie. W szkole grałam dużo w siatkówkę – niektórzy lekarze mówili, że to może być przyczyną całej sytuacji. Wcześniej miałam też parę dziwnych urazów. Kiedyś barki wykręciły mi się o 360 stopni na… kółkach gimnastycznych! To była miazga, ale jakoś udało mi się przez to przejść. Siatkówka prawdopodobnie zrobiła swoje, ale tak czy siak wynik rezonansu bardzo mnie zdziwił.
Pierwszy rezonans nie był dokładny – wciąż było sporo wątpliwości. Nie chciałam mieć osiemdziesięciu procent pewności, że nie muszę mieć tej operacji – potrzebowałam wiedzieć na pewno. Kiedy po drugim rezonansie lekarz powiedział mi, że nie ma dobrych wiadomości i tam jest wszystko ładnie rozwalone, to bardzo się zdziwiłam i zasmuciłam, ale jakoś to przyjęłam. To nie była byle jaka kontuzja – wszystko działo się w stawie, co dodatkowo komplikowało sprawy. Uznałam, że wolę zrobić wszystko jak najdokładniej i wrócić nawet trochę później, ale zostać dzięki temu dłużej w sporcie. Im bardziej ktoś się spieszy z takimi sprawami, tym szybciej może mu się potem stać coś złego.
Skończyło się tak, że to wszystko trwało aż 2 lata i rzucam teraz tylko 53 metry. Po mistrzostwach Polski [piąte miejsce z wynikiem 50,76 m – przyp. red.] totalnie odcięłam się od ludzi i mediów społecznościowych. W tym czasie nauczyłam się nowego ruchu moim barkiem. Memoriał Kamili Skolimowskiej to był już konkurs, gdzie wiedziałam jak prawidłowo używać tego barku. Wynik był jaki był [53,59 m dało trzecie miejsce – przyp. red.], ale jeśli mam być szczera, to nie oczekiwałam więcej niż 50 metrów. Mimo wszystko się ucieszyłam i po tym konkursie jestem bardziej optymistycznie nastawiona do następnego sezonu.
Karol Sikorski – trener, z którym pracujesz w klubie – przekonywał w czerwcu, że ten rok traktujecie jako rok rozruchu. “Nie wynik, a samopoczucie jest najważniejsze” – mówił i porównywał cię do… Feniksa. Faktycznie czujesz, że się odradzasz?
Trochę tak jest. Odzyskuję stare dobre ruchy, które dają nadzieję, że znów będzie pięknie. W pierwszej części sezonu jeszcze tak nie było. Trener przekonywał, że wszystko jest w porządku. To samo powtarzali też fizjoterapeuci, ale jakoś tego nie czułam. Musiałam sama to wszystko przeanalizować i zastanowić się nad sobą – dojść do tego, co było nie tak. I chyba w końcu to znalazłam! Udało mi się ten bark ponownie rozruszać. Strasznie się z tego cieszę i naprawdę mogę się sama poklepać po plecach (śmiech).
Forma fizyczna to jedno, ale w tego typu kontuzjach pewnie równie ważne – jeśli nie ważniejsze – jest samopoczucie psychiczne. Niedawno nawiązałaś współpracę z profesorem Janem Blecharzem. Jak ta kontuzja wpłynęła na twoje mentalne podejście do sportu?
Mogę potwierdzić – takie rzeczy zdecydowanie odkładają się w psychice. Teraz boję się już mniej, ale w tamtym roku naprawdę bałam się tragicznie! “Jejku, żebym sobie tylko czegoś nie zrobiła” – często miewałam takie myśli podczas treningów. Z jednej strony bardzo chciałam już rzucać, ale zawsze wolałam się jeszcze upewnić u trenera. “Może jednak tego nie róbmy?” – często zadawałam takie pytania. Może to mnie w jakimś stopniu hamowało w rozwoju? Jak już zaczęłam startować, to byłam coraz bardziej pewna tego, że nic złego się nie stanie. Współpraca z profesorem Blecharzem dodała mi dużo pewności siebie. Mamy okresy bardziej intensywne, gdy rozmawiamy bardzo często – praktycznie co drugi dzień. Teraz jest trochę spokojniej – ostatnio rozmawialiśmy 3 tygodnie temu. Dużo pracuję sama ze sobą i z materiałami, które dostałam od profesora. Wiem, że to w głowie dzieje się najwięcej. To tam tak naprawdę siedzi wszystko – cała kontuzja i cały ten ból. Jestem gotowa na tę pracę mentalną, która ciągle mnie czeka. Myślę, że to pomoże mi wrócić na dawny poziom.
Ta kontuzja przyszła chyba w najgorszym możliwym momencie. Pokazałaś się na igrzyskach, gdzie byłaś o krok od medalu. Potem zostałaś “odkryciem roku” i… zniknęłaś. Pięściarz Sergio Martinez powiedział kiedyś, że gdy został mistrzem świata, to tuż po walce miał ponad 1600 nieodebranych połączeń, ale gdy potem przegrał ważny pojedynek, to miał zaledwie cztery – z czego większość od mamy. Czego ty dowiedziałaś się w tym specyficznym momencie życia?
To trochę utarty zwrot, ale naprawdę: “prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Po igrzyskach czułam się powszechnie uwielbiana, ale po operacji już tak nie było. Występ w Rio sprawił, że grono moich fanów znacząco się powiększyło. Jestem bardzo wdzięczna za to, że kibice cały czas są i bardzo we mnie wierzą, ale największym wsparciem była rodzina. Mama, tata, bracia, mój chrzestny, przyjaciółki, trener… Nigdy nie słyszałam od nich: “Majka zostaw to – zajmij się lepiej nauką” – dostałam za to mnóstwo wsparcia mentalnego od bliskich i nieznajomych. To był motor napędowy do tego, by spróbować wrócić do sportu.
Nie zdążyłaś na mistrzostwa Europy, ale wzięłaś niedawno udział w Memoriale Kamili Skolimowskiej. W Chorzowie zawody obserwowało z trybun ponad 40 tysięcy kibiców. Wiele osób mówi, że w Polsce zaczyna się boom na lekką atletykę. Jak to oceniasz?
To, co dzieje się ostatnio wokół naszego sportu, to naprawdę fantastyczna sprawa. Faktycznie mam wrażenie, że lekkoatletyka zyskuje coraz więcej fanów. Nie jest to łatwa sprawa, bo nie ma co ukrywać – żeby naprawdę docenić ten sport i być jego koneserem, to trzeba się orientować w wynikach przez cały sezon. Wtedy faktycznie można wiedzieć z czego się cieszyć na najważniejszych imprezach. Memoriał Kamili Skolimowskiej w Chorzowie pokazał klasę i poziom zarówno polskiej lekkoatletyki, ale również organizatorów. Naprawdę – pod względem organizacyjnym to były zawody na poziomie największych światowych imprez. Taka liczba kibiców na trybunach to było dla mnie coś niezwykłego. Jeśli mam być szczera, to nie spodziewałam się aż takich tłumów – to był przecież środek tygodnia, a rzeczywiście oglądały nas tłumy. Gdy przed pierwszą próbą zobaczyłam przed sobą pełną trybunę… To było coś pięknego!
Liderką światowych tabel jest w tym roku Australijka Katheryn Mitchell, którą podczas igrzysk w Rio wyprzedziłaś. W wieku 36 lat wyśrubowała swój rekord życiowy pod bajeczną granicę 69 metrów. Takie historie inspirują?
Ten przykład pokazuje, że wiek naprawdę nie gra roli. Trzeba po prostu uparcie dążyć do celu. Nieważne ile mamy w dowodzie i ile kontuzji jest za nami – jeśli w coś wierzymy, to może się to udać. Tym bardziej, że nie ma co ukrywać – rzut oszczepem naprawdę sprzyja powstawaniu różnych kontuzji, ale jeśli w głowie wszystko jest poukładane, a wokół są osoby, które nas wspierają, to naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, by doskonalić się w każdym wieku.
Ostatnie sukcesy lekkoatletów sprawiły, że znów wrócił temat zarobków. Sofia Ennaoui w rozmowie z “Przeglądem Sportowym” powiedziała, że nie narzeka na popularność i nikomu niczego nie zazdrości. Mimo wszystko drugoplanowi piłkarze Legii Warszawa, która niedawno skompromitowała się w europejskich pucharach z mistrzem Luksemburga, zarabiają w skali miesiąca po kilkadziesiąt tysięcy złotych. Myślisz w ogóle o takich rzeczach?
Jestem zdania, że to na nas – lekkoatletach i lekkoatletkach – spoczywa największy ciężar. Koniec końców tylko my możemy popularyzować nasz sport. Możemy to zrobić w prosty sposób – poprawiając nasze wyniki i łamiąc kolejne bariery, ale nie powinniśmy oglądać się na innych. Jeśli chodzi o zarobki przedstawicieli pozostałych dyscyplin – po prostu jest jak jest, na to nie mamy najmniejszego wpływu. Piłka nożna jest pod wieloma względami największym sportem, więc to normalne, że przyciąga najwięcej kibiców i sponsorów, a co za tym idzie też pieniędzy. Nie ma co zazdrościć – trzeba skupić się na sobie i spełniać swoje marzenia. Wtedy takie problemy jak to, że ktoś gdzieś więcej zarabia naprawdę nie będą nas dotyczyć. Mam wrażenie, że ogólny poziom polskiego sportu – bez podziału na dyscypliny – stopniowo idzie do góry i to mnie cieszy. Piłkarze, lekkoatleci, siatkarze – wszyscy powinniśmy się nawzajem nakręcać, bo tak naprawdę jako reprezentanci Polski gramy przecież do jednej bramki.
Na początku naszej rozmowy przyznałaś, że niedawno musiałaś zrobić sobie swoisty “detoks” od internetu. Wielu trenerów i zawodników z różnych dyscyplin przekonuje, że media społecznościowe to coś, co uzależnia i w wielu przypadkach zwyczajnie przeszkadza sportowcom w karierze. Jak to oceniasz?
Patrzę na to z dwóch stron. W dobie internetu kontakt z kibicami jest oczywiście bardzo ważny. Dzięki mediom społecznościowym możemy pokazać życia sportowca trochę bardziej od kuchni. To też ważny aspekt przy dzisiejszych umowach sponsorskich, bo często możemy w ten sposób promować ludzi i firmy, które nam pomagają. Sama jestem millennialsem – praktycznie urodziłam się z komputerem i to dla mnie coś naturalnego. Mimo to sama wiem, że media społecznościowe naprawdę wciągają i mogą uzależniać. Zdecydowałem się odciąć od tego wszystkiego na dwa tygodnie, bo potrzebowałam oczyścić sobie głowę. Odkryłam, że w ogóle mi tego nie brakowało! Powiem więcej – w jakimś sensie nawet nie chciałam wracać, ale wiedziałam, że muszę to zrobić dla moich kibiców. Mimo wszystko każdemu polecam taki detoks – można się dzięki temu skupić na naprawdę istotnych sprawach. Rodzina i przyjaciele – to się liczy, a nie to, że jakieś moje zdjęcie zebrało 2500 polubień.
Kiedyś naprawdę się na tym skupiałaś?
Tak – zwłaszcza kiedy zaczynałam na Facebooku i Instagramie. Wtedy faktycznie takie myśli czasami się pojawiały. Jednak wtedy dopiero raczkowałam jako sportowiec, więc bardziej skupiałam się właśnie na takich pobocznych zagadnieniach. Wszystko zmieniło się po igrzyskach olimpijskich w Rio. Pojawili się nowi fani – i to rzeczywiście w dużych ilościach. Teraz w mediach społecznościowych zależy mi głównie na przekazywaniu informacji o sobie i pokazywaniu czegoś nowego, a nie na “lajkach” samych w sobie.
“Przy sporcie weszłam w dorosłość, a potem przytrafiła mi się kontuzja. Nie mam jak inaczej zarabiać. Byłoby naprawdę kiepsko, gdybym nie miał takiego zaplecza, bo musiałabym iść do normalnej pracy” – mówiłaś nam niedawno na temat roli sponsoringu w sporcie. Czy sytuacja z ostatnich miesięcy sprawiła, że zaczęły się pojawiać myśli o tym, że być może trzeba będzie poszukać nowego zajęcia?
Starałam się o tym mimo wszystko nie myśleć. Wierzę, że cały czas czuwa nade mną opatrzność, która doprowadzi mnie do celu. Jestem naprawdę upartą dziewczyną – nawet jak nikt nie będzie mi pomagał, to wiem, że jakoś sobie poradzę. Mimo wszystko wsparcie tak dużych firm jak Orlen wiele nam – sportowcom – ułatwia. Bardzo dobrze, że w ostatnim czasie pojawiło się więcej takich programów. Wiem jak było kiedyś – wielokrotnie rozmawiałam o tym z byłym sportowcami. Opowiadali mi o tym, że musieli pracować w sklepie lub pomagać w działalności rodzicom, bo musieli w jakiś sposób zarobić na sprzęt lub fizjoterapeutów. Teraz wszystko jest na pewno dużo bardziej profesjonalne. Cieszę się, że urodziłam się w momencie, gdy wszyscy wokół stali się bardziej świadomi tego, że trzeba wspomagać polski sport.
Obserwujesz jak pod twoją nieobecność zmienia się lekkoatletyka? Pojawił się niedawno raport z pierwszego roku funkcjonowania systemu AIU (Athletics Integrity Unit), który ujawnił 120 przypadków nieprawidłowości – w większości związanych z dopingiem. Miałaś jakąś styczność z tym programem?
Przez rok byłam w systemie ADAMS [elektroniczna baza danych dostępna online, która zawiera informacje między innymi o miejscach pobytu zawodników oraz wynikach testów – przyp. red.]. Sprowadzało się to do tego, że co miesiąc o szóstej rano odwiedzała mnie para Niemców, która mówiła “dzień dobry, zapraszamy na siku” (śmiech). O tym najnowszym programie dokładnie nie słyszałam, ale cieszę się, że cały system nadal się rozwija. Bardzo kibicuję wszystkim działaniom, które prowadzą do walki z dopingiem. Byłabym naprawdę zniesmaczona, gdybym musiała startować z oszustami, którzy sięgali wcześniej po nielegalne wspomaganie. Tacy zawodnicy okradają uczciwych sportowców, których jest przecież dużo więcej! Wiadomo jakie są korzyści z wygrywania największych imprez – to bezpośrednio przekłada się na zyski reklamowe.
Niedawno rozwiązała się sytuacja Anity Włodarczyk, która po dopingu Tatiany Łysenko dopiero odebrała złoto za igrzyska w 2012 roku.
Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Tego typu triumf “po latach” smakuje przecież zupełnie inaczej niż w normalnych okolicznościach. Mimo to bardzo się cieszę, że również w tym aspekcie sport idzie do przodu. Trzeba bezwzględnie walczyć z dopingiem – nie można bezkarnie sięgać po zakazane środki i bić za sprawą tego rekordy.
Co do rekordów – niedawno w lekkoatletycznym środowisku pojawił się postulat, by dokonać swoistego resetu. Za punkt graniczny miał zostać przyjęty 2005 rok, kiedy upowszechniły się testy antydopingowe – wcześniejsze rekordy miały zostać unieważnione. Jak oceniasz tę inicjatywę?
W pewnym sensie dwojako. Jest wielu legendarnych sportowców, w których uczciwość wciąż wierzę. Kimś takim jest na pewno Jan Żelezny, ale wiem, że takich osób na pewno było więcej. Wiadomo jak to jest – niektórzy mówią, że w tamtych czasach wszyscy się koksowali, ale nie ma na to bezpośrednich dowodów. Mimo wszystko mam nadzieję, że ten pomysł jednak nie przejdzie. Oczywiście są pewne dziwne sytuacje – na przykład rekordy w biegach kobiet na 400 i 800 metrów, które mają kilkadziesiąt lat. Choć dokonał się ogromny postęp technologiczny, to nadal nikt nie potrafi się do tych wyników zbliżyć, co jest w jakimś stopniu wymowne, ale nie możemy wszystkich wrzucać do jednego worka. Dla niektórych sportowców to byłoby bardzo krzywdzące i to mi wystarczy.
Od dawna w mediach społecznościowych na różne sposoby podkreślasz, że twoje życie nie sprowadza się tylko do sportu. Czy kontuzja i niedawny detoks od internetu sprawiły, że miałaś więcej czasu na inne pasje?
Wręcz przeciwnie! Moje życie od operacji kręciło się wokół barku i wszystkiego co z nim związane. Oczywiście starałam się przy tym nie zaniedbywać także studiów. Przez rok studiowałam filologię angielską, ale potem musiałam przenieść się bliżej mojego trenera. Uznałam, że chcę być profesjonalistką, a w tamtym scenariuszu mogłam ją co najwyżej udawać. W związku z tym przeniosłam się bliżej Suwałk i rozpoczęłam nowy kierunek – filologię angielsko-rosyjską. Musiałam nadrobić 2 lata nauki języka rosyjskiego od absolutnych podstaw, co było naprawdę wielkim wyzwaniem. Mój standardowy dzień wyglądał mniej więcej tak: od rana siedziałam na uczelni, potem szłam na trening, a wieczorem czekała mnie nauka. I tak dzień do dnia… Przez to moje życie towarzyskie wisiało na włosku, ale na szczęście jest już dużo lepiej – teraz będę bliżej moich dwóch przyjaciółek. Po mistrzostwach Polski zrobiłam sobie też małe wakacje – moja głowa zupełnie się zresetowała. Zaczęłam inaczej patrzeć na pewne rzeczy. Mam wrażenie, że udało mi się wiele spraw pogodzić i odpocząć od wszystkiego. Teraz jestem gotowa na nowy rozdział.
Ten nowy rozdział musi zakładać rywalizację z Marceliną Witek. Gdy wracałaś do zdrowia, ona bardzo zbliżyła się do twojego rekordu, ale ostatnio także zmagała się ze swoimi problemami zdrowotnymi.
Bardzo cieszę się z wyników Marceliny i z jej ostatnich postępów. Na początku sezonu miała serię świetnych wyników – do tego stopnia, że naprawdę bałam się o mój rekord! Współczuję jej kontuzji i życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Jak wrócę na mój poziom sprzed kontuzji, to czeka nas piękna rywalizacja polskich oszczepniczek na naprawdę wysokim poziomie, czego bardzo bym chciała. Taka presja tylko mnie motywuje! Życzę Marcelinie dużo zdrowia, szczęścia i powodzenia w powrocie do zdrowia.
Długo opowiadałaś, że te pechowe 2 centymetry z Rio powracały potem nocami. Ciągle miewasz takie sny?
Już nie – teraz mam inne sny, ale nie powiem jakie (śmiech). W mojej głowie dzieją się już zupełnie inne rzeczy. Teraz chcę przede wszystkim mocno przepracować końcówkę tego sezonu. Mam więcej motywacji do pracy niż miałam jeszcze niedawno – jestem po prostu inną dziewczyną. Jeszcze wiosną było ze mną źle – znalazłam się w bardzo ciemnym miejscu. Teraz nawet moja mama mówi, że wróciła stara, dobra Majka. Oczywiście mam swoje plany i marzenia, ale nie chcę o nich jeszcze za dużo mówić. Chcę stopniowo potwierdzać wszystko ciężką pracą, a nie opowieściami.
ROZMAWIAŁ KACPER BARTOSIAK
Follow @kacperbart
Foto. Newspix.pl