Nie ma się co oszukiwać – nie jest dobrze. Polski sport olimpijski od lat jest w kryzysie, wiele związków sportowych zatrzymało się na etapie późnej komuny, na wszystko brakuje kasy, a zawodnicy permanentnie mają pod górkę. W efekcie z kolejnych igrzysk przywozimy garstkę medali, a nasze miejsce w klasyfikacji końcowej przyprawia o zażenowanie. Kolejne pomysły naprawy tej sytuacji niestety niewiele zmieniły. Rewolucyjne zmiany właśnie zaczyna wprowadzać Orlen pod kierownictwem Daniela Obajtka. Oby pomogło, bo na ostatnich igrzyskach lepsze od nas były takie potęgi, jak Kuba, Grecja, Kazachstan, czy Uzbekistan…
O co chodzi? Wiadomo, o kasę. Czasy, w których do uprawiania sportu na poważnym poziomie i osiągania wyników na światowych imprezach wystarczał kawałek bieżni, boiska, czy basenu oraz wola walki i charakter, bezpowrotnie minęły. Oczywiście, możemy powtarzać, że wciąż najważniejsze są chęci do pokonywania własnych słabości, problem w tym, że to absolutna bzdura, w którą nie wierzą nawet dzieci. Dziś w sporcie najważniejsze są pieniądze. Na sprzęt, trenerów, treningi, odżywki, zgrupowania, wyjazdy, nieustanny rozwój, zmniejszanie dystansu do najlepszych, i tak dalej. Kasa, misiu, kasa. Sport kosztuje, i to zdecydowanie niemało. Jednym słowem: jeśli chcemy, żeby nasi sportowcy zdobywali medale igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, musimy im zapewnić właściwe warunki. Proste. Rzecz w tym, że w Polsce te warunki od lat zdecydowanie właściwe nie są.
Degrengolada
Rio de Janeiro, ostatnie igrzyska olimpijskie, dwa lata temu. Polacy wywalczyli 11 medali, w tym ledwie dwa złote (Magda Fularczyk i Natalia Madaj w wioślarstwie oraz niezawodna Anita Włodarczyk w rzucie młotem). Do tego trzy srebrne i sześć brązowych krążków, co dało nam – uwaga – 33. miejsce w klasyfikacji medalowej. Dramat, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jesteśmy prawie 40 milionowym narodem, który wysłał do Brazylii 243 sportowców. To, że lepiej od nas spisały się sportowe potęgi, jak USA, Chiny, Rosja, czy Niemcy, nikogo nie może dziwić. Problem w tym, że zostaliśmy zdystansowani także przez kraje od nas znacznie mniejsze oraz znacznie biedniejsze (w wielu przypadkach jedno i drugie). Lepiej wypadły choćby Serbia (7 mln mieszkańców), Szwecja (10), Dania (6), Grecja (10), Szwajcaria (8), Nowa Zelandia (5), Kuba (11), Chorwacja (4), a nawet malutka Jamajka (3 miliony mieszkańców, 6 złotych medali, 3 srebrne, 2 brązowe, i to na zaledwie 54 sportowców).
Na osobną uwagę zasługują Węgry. Kraj o podobnym stopniu zamożności do Polski, ale z 4-krotnie mniejszą populacją z Rio przywiózł 15 medali, w tym 8 złotych. To zresztą żadna niespodzianka, bo Bratankowie od lat dystansują nas na kolejnych igrzyskach, regularnie plasując się w okolicach pierwszej dziesiątki na świecie. Najlepszy dowód na to, że ich system promocji kraju przez sport ma się dobrze.
Brytyjska lekcja
Ciekawym przykładem są także Brytyjczycy. Na fatalnych dla nich igrzyskach w Atlancie, w 1996 roku, zdobyli 15 medali, o dwa mniej od Polaków. W klasyfikacji medalowej nawet nie widzieli naszych pleców, bo my mieliśmy 7 złotych (11. miejsce), a oni ledwie jeden (36. miejsce). Rzecz w tym, że przez te 22 lata kondycja polskiego sportu leciała na łeb na szyję, a brytyjskiego – szybowała coraz wyżej. Na kolejnych pięciu igrzyskach Polacy zdobywali odpowiednio 14, 10, 11, 11 i 11 medali. A reprezentacja Wielkiej Brytanii? W Sydney 18, w Atenach 30, w Pekinie 49, w Londynie 65, a w Rio 67. Jednym słowem: kiedy my nieskutecznie próbowaliśmy się utrzymać na pułapie z Atlanty (i tak niższym o 9 medali od choćby Montrealu), oni najpierw podwoili swój dorobek, potem dołożyli kolejne 19 medali, aby na następnych zawodach mieć już ponad 4 razy więcej niż dwie dekady temu! Jak to możliwe? Cóż, nie ma tu żadnej niespodzianki: kasa.
Kiedy na lotnisku Heathrow w Londynie lądowały kolejne samoloty z Atlanty, przez cały kraj przewalało się jedno wielkie poczucie wstydu i rozczarowania. Wielka Brytania, jedna ze sportowych potęg, gigant, imperium, a na igrzyskach wyprzedzona nie tylko przez wspomnianą Polskę (to jeszcze żaden wstyd), ale przez Koreę Północną, Etiopię, Bułgarię, a nawet – o zgrozo – Irlandię, która wysłała do USA reprezentację liczącą ledwie 78 osób. Nad Tamizą słusznie stwierdzono, że tak dalej być nie może, że sport ma być wizytówką królestwa i powodem do dumy, a nie wstydu. Premier John Mayor podjął decyzję o zdecydowanym zwiększeniu finansowania sportu, poprzez przekazanie na ten cel znacznej części wpływów z narodowej loterii. Trudno nie zauważyć, że kwoty wydawane na reprezentację olimpijską rosły w podobnym tempie, co liczba zdobywanych medali. Na Sydney (2000) wydano w Wielkiej Brytanii 63 miliony funtów, na Ateny 84, ale już na Pekin ponad 250. Igrzyska w Londynie były priorytetem i inwestycja w sportowców sięgnęła pół miliarda funtów.
Dziś organizacja UK Sport przekazuje na przygotowania do igrzysk 20 procent wpływów z loterii. Sposób dzielenia gigantycznych środków jest prosty: najwięcej dostają te dyscypliny, w których jest największa szansa na medale olimpijskie. Nie jest to może sprawiedliwe, bo UK Sport odmawia na przykład dawania kasy na koszykówkę, piłkę ręczną, czy siatkówkę, ale z pewnością – efektywne.
Grupa Sportowa
A u nas? Cóż, brutalna prawda jest taka, że bez kasy ani rusz. A mówiąc precyzyjniej – bez kasy od sponsorów. Medale, zdobywane przez Polaków, w dużej mierze wciąż wynikają z mocno zaciśniętych zębów, twardego charakteru, czy po prostu wielkiego talentu. A powinny wynikać z systemu szkolenia, mądrego wydawania pieniędzy i wspierania naszych nadziei. Wygląda na to, że wreszcie coś w tej sprawie drgnęło za sprawą Orlenu.
– Chcemy pomagać polskim sportowcom, ale trzeba to robić maksymalnie efektywnie. Nie będzie marnotrawstwa pieniędzy na cele inne niż bezpośrednie wsparcie tych młodych utalentowanych ludzi – mówi nam Daniel Obajtek, prezes PKN Orlen. – Dlatego w miarę możliwości zmianiamy model sponsoringu. Widzimy, że sportowcy są z tego zadowoleni. Spotkałem się z niektórymi z nich, widziałem żar w ich oczach. To są ludzie, którzy chcą zdobywać dla Polski medale, ale potrzebują wsparcia, aby rywalizować o najwyższe trofea.
Orlen to marka, której nikomu przedstawiać nie trzeba. Paliwowy gigant to największa polska firma, z przychodami ze sprzedaży na poziomie 100 miliardów złotych rocznie i zyskiem netto przekraczającym 6,6 mld złotych. Od lat koncern jest jednym z najważniejszych partnerów polskiego sportu. To fakty, nie reklama. Dzięki finansowaniu ze strony firmy o treningi, sprzęt, czy koszty wyjazdów od lat nie musi się martwić elita polskich lekkoatletów z rekordzistką świata Anitą Włodarczyk na czele. Teraz jednak w miejsce kilku indywidualnych kontraktów będziemy mieli do czynienia z całym programem. Może jeszcze nie na brytyjską skalę, na pewno z mniejszymi pieniędzmi, ale zdecydowanie jest to krok we właściwym kierunku. W Warszawie ogłoszono powstanie Grupy Sportowej Orlen. W jej składzie, obok dotychczasowych gwiazd, takich, jak Włodarczyk, Piotr Małachowski czy Paweł Fajdek, znalazło się łącznie 20 osób. A każda z etykietką: „nadzieja na olimpijski medal Tokio 2020”.
– 20 osób na początek. Będziemy monitorować cały rynek i wspierać sportowców, którzy są tego godni. Nie wykluczamy, że za rok pod naszymi skrzydłami znajdzie się 40 sportowców – mówi Anna Ziobroń, dyrektor biura sponsoringu Orlenu.
Co to za program i jak ma to działać? Zasady w założeniu są bardzo proste. Grupa Sportowa zrzesza sportowców z największymi szansami na olimpijskie sukcesy. Wspiera ich i finansuje, pomaga optymalnie przygotować się do startu w Japonii. Podstawowy cel: zawodnicy mają mieć totalnie spokojną głowę, nie martwią się o koszty przygotowań, zgrupowań, trenerów, sprzętu, wyjazdów, treningów, leczenia i wszystkiego innego. Słowem – spokój. Jedyne, co ma zaprzątać myśli wybranej dwudziestki (czterdziestki?), to Tokio.
Spokojne głowy
O tym, jakie to ważne, przekonuje w rozmowie z Weszło Maria Andrejczyk, mistrzyni Europy juniorów i czwarta oszczepniczka igrzysk w Rio de Janeiro. 22-latka po sukcesie w Brazylii doznała kontuzji barku, przez którą straciła cały rok.
– Jestem bardzo wdzięczna, że mimo słabszej dyspozycji i kontuzji Orlen wciąż chce kontynuować ze mną współpracę. To naprawdę bardzo wiele ułatwia w codziennym życiu, przede wszystkim głowa jest o wiele spokojniejsza. Przy sporcie weszłam w dorosłość, a potem przytrafiła mi się kontuzja. Nie mam jak inaczej zarabiać. Byłoby naprawdę kiepsko, gdybym nie miała takiego zaplecza, bo musiałabym iść do normalnej pracy. Dzięki takiemu wsparciu jestem zabezpieczona, daje mi to duży komfort psychiczny. Mogę skupić się wyłącznie na sporcie, na powrocie do zdrowia i najwyższej dyspozycji. Nie muszę martwić się o to, jak opłacę lekarzy, fizjoterapeutów i jak to będzie dalej wyglądało – tłumaczy.
Podobne aspekty współpracy z bogatym sponsorem zauważa Paweł Fajdek. Trzykrotny mistrz świata w rzucie młotem podkreśla, że tego typu umowa zdejmuje dużo stresów z ramion zawodników.
– W moim przypadku wszystko wydarzyło się w jednym roku. W 2013 roku zarobiłem pierwsze pieniądze za medal mistrzostw świata, a potem pojawił się Orlen. Dzięki tej umowie na pewno podniosłem swój status zarobkowy i zyskałem dodatkowy komfort psychiczny. Pieniądze od sponsora to jest coś, co zostaje nawet w przypadku kontuzji. Pojawiła się świadomość, że nawet jeśli wydarzyłoby się coś złego, to nie muszę się niczym martwić – mogę skupić się na budowaniu formy, a nie na pilnowaniu finansów i ewentualnym dorabianiu – mówi nam Fajdek, który nie kryje, że wsparcie sponsora pozwoliło mu choćby na… powiększenie rodziny. – Rodzina i dziecko to są wydatki – to wszystko zawsze było gdzieś tam z tyłu głowy. Jeśli są środki i wszystko inne się zgadza, to uznaliśmy, że nie ma na co czekać. Wiadomo jak to jest w takich sytuacjach: im później się na to zdecydujesz, tym będziesz miał ciężej. Rodzina dla mnie – jako sportowca – wniosła coś nowego, o czym wcześniej nawet nie myślałem. Zyskałem prawdziwą odskocznię i inny sposób spędzania czasu.
Nawiasem mówiąc, Fajdek po części przyczynił się do tak słabej pozycji Polski w tabeli medalowej igrzysk w Rio de Janeiro. Do Brazylii jechał, jako murowany faworyt do medalu. Rok i trzy lata przed igrzyskami zdobywał złoto mistrzostw świata. W najważniejszym momencie jednak kompletnie zawiódł i sensacyjnie odpadł w eliminacjach.
– Czasem tak po prostu wychodzi. To jest sport, nie wszystko da się wyliczyć ze statystyki. Sukcesy wynikają z wielu rzeczy, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach zaczynamy zmierzać w dobrym kierunku. Jeśli chodzi o szkolenie, to my jako lekkoatleci naprawdę nie możemy narzekać. Członkowie reprezentacji, ci z najwyższej półki, mają to zapewnione na bardzo wysokim poziomie. Uważam, że na tle całego kraju jesteśmy jednymi z lepiej zorganizowanych związków. Inni nie mają takiego wsparcia – przyznaje w rozmowie z Weszło.
Na sport, a nie na związki sportowe
Właśnie, związki sportowe. Wiele z nich do dzisiaj naprawdę niewiele się zmieniło od czasów komuny. Pamiętacie, jak wyglądał Polski Związek Piłki Nożnej przed rewolucją Zbigniewa Bońka? W mniejszych związkach, gdzie jest mniej pieniędzy, mniej sukcesów i mniej zainteresowania mediów oraz kibiców dalej to tak wygląda: przechowalnia leśnych dziadków z poprzedniej epoki, brak pomysłów, brak umiejętności zarządzania i pozyskiwania sponsorów, brak perspektyw. Dobrze jest, jak trafi się talencik, który zdobędzie medal olimpijski. Wtedy wpada parę złotych, jak się uda, to Minister Sportu dołoży większą dotację, może pojawi się jakiś sponsor. Wszystko raczej na farcie, a nie na zasadzie przygotowania i realizacji planu.
Co najgorsze, oczyszczenie tej stajni Augiasza wcale nie jest łatwe. Próbował choćby Szymon Kołecki. Mistrz olimpijski z Pekinu po zakończeniu kariery stanął na czele Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. Chciał wprowadzić nowe porządki, pozyskiwał sponsorów, podsycał zainteresowanie mediów dyscypliną, starał się zapewnić najlepsze możliwe warunki zawodnikom, bo sam doskonale wiedział, z jakimi trudnościami na co dzień walczą. Wyszło? Przez chwilę. Potem bracia Zielińscy wpadli na dopingu w przeddzień igrzysk w Rio, a Kołecki podał się do dymisji i rewolucja się zakończyła. Starzy działacze odetchnęli z ulgą – wszystko wróciło do normy.
Przykłady można zresztą mnożyć. Pamiętacie ostatni rok i to co działo się w Polskim Związku Kolarskim? Sama afera obyczajowa powinna zakończyć się trzęsieniem ziemi, ale tak się oczywiście nie stało. Najlepsze podsumowanie tej tragifarsy usłyszeliśmy na – tfu – Nadzwyczajnym Zjeździe Delegatów. Już sama nazwa kojarzy się z czasami słusznie minionymi, jednak to co działo się w grudniu przypominało prawdziwą jazdę bez trzymanki. Komisja Rewizyjna wytykała szereg oszustw i działań jawnie łamiących prawo, jednak starzy znajomi obronili prezesa Dariusza Banaszka, który długo skutecznie trzymał się siodełka. Ostatecznie zrezygnował dopiero w styczniu, ale po całej sprawie pozostał głównie niesmak.
Prezes z paskiem na oczach i bez większej części nazwiska? Ten scenariusz na pewno pamiętają fani siatkówki. W listopadzie 2014 roku Mirosław Przedpełski został zatrzymany przez CBA pod zarzutem korupcji, która miała rozkwitać przy okazji organizowanych w Polsce mistrzostw świata. Do zatrzymania doszło na gorącym uczynku – w samochodzie prezesa znaleziono może nie worek pieniędzy, ale całkiem sporą torbę. Przedpełski spędził w areszcie kilka miesięcy, ale nadal utrzymuje, że jest niewinny. Proces wciąż trwa, ale bez względu na jego zakończenie możemy chyba przyjąć, że dobrej reklamy polskiej siatkówce raczej nie zrobił.
To właśnie dlatego Grupa Sportowa Orlen ma działać inaczej. Pieniądze nie trafiają do poszczególnych związków sportowych, tylko prosto do zawodników. W sumie – logiczne. Kasa nie jest przejadana na finansowanie struktur, czy finansowanie nieperspektywicznych zawodników, co z reguły pochłaniałoby 80 procent środków. Trafia tam, gdzie jest najbardziej potrzebna i gdzie daje największe nadzieje na olimpijski sukces. Oczywiście, to się nie podoba szefom różnych dyscyplin. Oni woleliby dostać kasę od sponsora i dzielić ją po swojemu. I nie ma się co oszukiwać: będą sporne sytuacje. Na pewno zdarzy się tak, że ktoś z programu, finansowany przez Orlen, wypadnie na igrzyskach gorzej niż jego kolega z reprezentacji bez wsparcia. Ale – czy to ma jakieś znaczenie? Od lat generalnie dajemy ciała na igrzyskach. Możemy nic nie zmieniać i udawać, że 40-milionowy kraj i 10 medali to, jak mówi Adam Nawałka „to, na co nas stać”. Możemy też wprowadzić nowy program i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi.
– Dodatkowe, indywidualne wsparcie utalentowanych zawodników jest niezwykle istotnym elementem budowania spójnej strategii rozwoju polskiego sportu, zwłaszcza w kontekście igrzysk olimpijskich. Myślimy o jego kształcie w perspektywie długoterminowej. Bardzo mnie cieszy, że dzięki zaangażowaniu PKN Orlen możemy coraz efektywniej realizować tę strategię – komentuje Witold Bańka, minister sportu, który rekomendował kandydatów do nowego programu.
W Grupie Sportowej Orlen docelowo ma być nawet 40 sportowców, na razie umowy sponsorskie podpisało 20. Wśród nowych twarzy w tym gronie są między innymi sensacyjni mistrzowie i rekordziści świata w sztafecie 4×400 metrów – Łukasz Krawczuk, Jakub Krzewina, Rafal Omelko i Karol Zalewski. A także między innymi wicemistrz świata w skoku o tyczce Piotr Lisek, mistrzyni Europy w biegu na 1500 metrów Angelika Cichocka oraz medalistka mistrzostw świata i Europy w judo – Agata Ozdoba – Błach.
Kasa dla młodych
– Na ostatnie igrzyska masa młodych ludzi pojechała po to, by zdobyć doświadczenie. Było parę pozytywnych niespodzianek, ale wszyscy skupiamy się na tym, by cały mechanizm funkcjonował jak najlepiej. Wreszcie ten system jest naprawdę porządnie zbudowany: Ministerstwo Sportu i Turystyki teraz wspiera nas inaczej, coś się rzeczywiście ruszyło. Dodatkowo też, sam sport się oczyszcza – walka z dopingiem zaczyna przynosić wymierne efekty. Teraz z dużo większym spokojem możemy myśleć o Tokio – z jeszcze większym niż przy poprzednich igrzyskach. Mamy potencjał i to najlepiej pokazuje właśnie rosnąca Grupa Sportowa Orlenu – podkreśla Paweł Fajdek.
Oczywiście, nie wszyscy będą zadowoleni. Ten akurat program ma wspierać tych sportowców, którzy mają największe szanse medalowe teraz i w przyszłości. Trochę na podobnej zasadzie zadziałało to w Wielkiej Brytanii. W idealnym świecie bogate państwo ma pieniądze na finansowanie wszelkich aktywności sportowych, od najpopularniejszych dyscyplin, po najbardziej niszowe. Nasz świat idealny jednak nie jest i na wszystko kasy nie wystarczy. Najkrócej mówiąc: im więcej damy na – z całym szacunkiem i zupełnie przypadkowo – na taekwondo i softball, tym mniej zostanie na te dyscypliny, w których naprawdę możemy się liczyć.
– Chcemy wzmacniać te dyscypliny, które dają nam sukcesy i dumę narodową, a nie te, które przynoszą nam kompromitację. W sporcie wyczynowym za każdą złotówką powinien pójść efekt finansowy, oczekujemy rezultatów. Jak ich nie ma, nie ma też środków. Nie możemy finansować wszystkich po trochu. Naszym celem są medale. Nie chcemy 10 czy 11 medali, bo nasz potencjał to 15, a nawet 20 medali na kolejnych igrzyskach. Nas interesują sukcesy, które przynoszą Polsce prestiż. Musimy mądrze dzielić środki. Ale i tak prawie 20 milionów złotych przekazujemy na sporty nieolimpijskie. Szanuję wysiłek każdego sportowca, ale jednak naszym priorytetem są sporty olimpijskie – mówił w rozmowie z Weszło minister sportu Witold Bańka.
To właśnie Bańka, były czterystumetrowiec, rok temu powołał do życia projekt Team100. W największym skrócie: Polska Fundacja Narodowa wykłada co roku 4 miliony złotych, pieniądze, po 40 tysięcy rocznie, trafiają do grupy 100 najzdolniejszych młodych sportowców (w wieku 18-23 lata).
– To bardzo ciekawa i warta uwagi inicjatywa. Wiem, że ten program był w jakimś stopniu wzorowany na brytyjskim, który znakomicie sprawdził się w praktyce. Mam znajomych sportowców z innych krajów i do niedawna to był inny świat. Mam wrażenie, że dzięki takim programom powoli zaczynamy dorównywać najlepszym – podkreśla Maria Andrejczyk, jedna z niewielu osób, które jednocześnie korzystały ze wsparcia Team100 i Orlenu. – Już teraz mamy świetne wyniki w lekkiej atletyce, a dzięki dodatkowemu wsparciu będziemy mogli jeszcze bardziej się rozwijać i jestem przekonana, że będziemy coraz lepsi. Teraz wszystko jest w naszych rękach.
Trudno się nie zgodzić. W pierwszym roku działania członkowie Teamu100 zdobyli na na międzynarodowych imprezach ponad 130 medali (w różnych kategoriach wiekowych). W drugim roku do pierwszej setki dołączyła kolejna, w tym 25 osób niepełnosprawnych.
Do sukcesu i odrodzenia polskiego sportu olimpijskiego jeszcze daleka droga. Nic nie wydarzy się z dnia na dzień. Ale – co najważniejsze – coś drgnęło, uruchomione zostały nowe programy, strumień pieniędzy zaczął płynąć do zawodników. Po świetnych igrzyskach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz bardzo dobrych z dziewięćdziesiątych, stopniowo wytracaliśmy prędkość, a ostatnio coraz bardziej jechaliśmy na oparach. Pozostaje mieć nadzieję, że nowe paliwo pozwoli nam znowu wrzucić wyższy bieg.
JAN CIOSEK, KACPER BARTOSIAK