Nie sposób było oczekiwać od Górnika Zabrze wielkich rzeczy w europejskich pucharach. I nikt normalny ich nie oczekiwał. Nawet jednak jeśli masz bardzo ograniczone możliwości, są jakieś granice żenady, których przekraczać nie można. W czwartek zawodnicy Marcina Brosza niestety przekroczyli ją wyraźnie, od razu robiąc kilka kroków.
AS Trenczyn – piąta drużyna słowackiej ekstraklasy, która w poprzednim sezonie przegrała osiem meczów u siebie i miała czwartą najgorszą defensywę w lidze – robiła dziś za nauczycieli futbolu dla zabrzańskich dzieci we mgle. Jakże zabawnie i jednocześnie smutno brzmiały słowa wpółkomentującego mecz Roberta Zielińskiego, który w drugiej połowie stwierdził w pewnym momencie: – Jak się przyciśnie, to Trenczyn też potrafi się gubić.
No nie może być, nawet wielki Trenczyn może stracić kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Kurwa, jak to w ogóle brzmi?!
Na samym początku wydawało się nawet, że Górnik wyszedł zmobilizowany i skoncentrowany, formacje były ustawione blisko siebie. Cały misterny plan runął jednak po pierwszym straconym golu – totalnie z dupy zresztą, bo Igor Angulo po wrzutce z wolnego pomylił bramki (oficjalnym strzelcem Joey Sleegers, ale to bzdura). Od tego momentu oglądaliśmy dziesięć czerwonych koszulek. Bezradnych czerwonych koszulek. Żadnej woli walki, żadnej wiary, żadnej jakości. No, może Szymon Żurkowski był wyjątkiem. On jako jedyny potrafił cokolwiek zdziałać.
Gospodarze jeszcze przed przerwą podwyższyli prowadzenie. Ekipa z Roosevelta nie potrafiła zrobić nic, żadnego zagrożenia. Nieporozumieniem na lewym skrzydle okazał się Marcin Urynowicz. Nigdy nie zagrał na tej pozycji, przynajmniej jeśli chodzi o mecze w pierwszym składzie Górnika. Co i tak nie tłumaczy go z fatalnego przyjęcia z 41. minuty, gdy był niepilnowany w polu karnym.
Brosz to generalnie ostatnia osoba, do której można zgłaszać pretensje za obecny stan rzeczy, rzeźbi w tym co ma, ale tutaj ewidentnie się pomylił. Daniel Smuga, od razu po zmianie stron wprowadzony za Urynowicza, sprawił, że Górnik miał już dwóch zawodników, którzy tego dnia coś kumali. I to właśnie on trafił do siatki zaraz po stracie trzeciej bramki, gdy precyzyjnie strzelił w dalszy róg od słupka.
Trenczyn po przerwie się bawił. Strzelił jeszcze trzy gole, a mógł co najmniej drugie tyle. Odnosiło się wrażenie, że rywalem jest ktoś z La Liga, a nie również bardzo młody zespół zza południowej granicy. Philip Azango ośmieszał absolutnie beznadziejnego Adama Wolniewicza jeszcze bardziej niż przed tygodniem. Dani Suarez i Przemysław Wiśniewski to dwa słupy soli, nie stanowili żadnej przeszkody. Szymon Matuszek nawet w zwykłej orce był słaby, na kogoś zupełnie bez atutów znów wyglądał Jesus Jimenez, a Igora Angulo dotknęły chyba stworki z Kosmicznego Meczu. Obraz nędzy i rozpaczy, nie ma usprawiedliwienia.
Kolejny eurowpierdol odhaczony, Górnik może się teraz skupić na naszej cudownej lidze, w której sukcesem będzie spokojne utrzymanie. Nawet z wracającym Pawłem Bochniewiczem zabrzanie jakościowo mają dziś kadrę nie pozwalającą myśleć o czymś więcej. Pozostaje przeprosić kibiców, wyciągnąć wnioski i wrócić silniejszym (o czymś zapomnieliśmy?). A tak serio – niech Brosz ma maksymalny spokój w pracy i rzeźbi. W tej sytuacji nic innego nie zostało.
AS Trenczyn – Górnik Zabrze 4:1 (2:0)
1:0 – Angulo 10′ sam
2:0 – Cataković 20′
3:0 – Azango 59′
3:1 – Smuga 60′
4:1 – Cataković 90′
Fot. newspix.pl