Najgorsze są te seriale, które ciągną się i ciągną w nieskończoność, fabuła rozwleka się i męczy zamiast cieszyć. Gdybyśmy mieli przełożyć to jako metaforę na piłkę nożną, uzyskalibyśmy tasiemca z Barceloną w roli głównej. Tu już można wręcz odnieść wrażenie, że co jakiś czas – dokładnie co lato – ogląda się praktycznie ten sam odcinek, w którym jej sternicy próbują sprzedać niepotrzebnych graczy i nie za bardzo im to wychodzi.
Trochę tak, jak w tym przeoranym już na lewo i prawo dowcipie, gdy szanse na transfer ocenia się 50/50. Blaugrana chce sprzedawać, mało kto zaś chce kupować.
Weźmy takiego Munira. Niby złote dziecko, które w młodzieżowej Lidze Mistrzów błyszczało, aż szło oślepnąć, jednak przejście do seniorskiej piłki zaliczył bolesne. Jakieś dwa lata temu, może ciut więcej, na Camp Nou przestano się łudzić, iż będzie to zawodnik na miarę Dumy Katalonii, skoro nawet jako rezerwowy nie dawał odpowiedniej jakości. I tak się zaczął tułać, najpierw do Valencii, potem do Alaves… Czy będziemy w szoku, jeśli znów odejdzie na wypożyczenie, a po zakończeniu zostanie wypuszczony za darmo, ponieważ końca dobiegnie również jego umowa z Barcą? Ani trochę. Tylko z hiszpańskich mediów napływają sprzeczne informacje, bo chociażby te andaluzyjskie donoszą, że chrapkę na napastnika ma Sevilla, a z drugiej strony zaś kataloński Sport twierdzi, iż negocjacje zostały wstrzymane, ponieważ Valverde może postawić na niego kosztem Alcacera. Ba, ponoć podczas wypożyczenia do Alaves zrobił on duże wrażenie na sztabie szkoleniowym El Txingurriego. 10 goli i 6 asyst to jak na Munira super wynik. Pytanie tylko, czy w znacznie mocniejszym zespole znów byłby w stanie tyle dać?
Druga strona tego medalu jest taka, iż Barca musi jakoś przekonać go do przedłużenia kontraktu, żeby za rok nie stracić go za darmo. Sam jej wychowanek w ogóle się do tego nie pali, więc sytuacja jest patowa. Kto wie zatem, czy następnego lata nie dołączy do grona graczy, za których Blaugrana mogła zainkasować ładną sumkę, a jednak nie potrafiła ich spieniężyć. Ewentualnie brała marne grosze. Tak było niedawno z Rafinhą, za którego Inter nie chciał wyłożyć 35 baniek, tak było z Martinem Montoyą, z Keirrisonem, Bojanem, dość długo z Tello i Deulofeu, z Fontasem, Botią, Muniesą… Podepniemy też pod tę kategorię oddanie Bartry za 8 milionów oraz Thiago za 25, podczas gdy obaj byli warci w tamtych momentach ze dwa razy więcej.
Problem polega na tym, iż w tej chwili Duma Katalonii nie tyle chce sprzedawać, co musi. Pierwszym argumentem ku temu jest zwyczajne zbilansowanie przychodów oraz wydatków, ponieważ na ten moment wychodzi na minus w wysokości około 95 milionów (aktualizacja: 75). Nadzór FFP jeszcze tu Barsie nie grozi, ale gdyby okazało się, że taki stan rzeczy utrzymałby się dłużej, wtedy i pod tym kątem klub pogorszyłby swą sytuację.
Druga rzecz, to oczekiwania samego Ernesto Valverde, który jasno podkreślił kilka dni temu, że nie lubi pracować ze zbyt szeroką kadrą. Optymalnie dla niego byłoby mieć 21-22 zawodników pierwszej drużyny, a do tego posiłkować się wychowankami i właśnie do takiego modelu chce dążyć. W szczytowym momencie jednak liczba graczy Barcelony zakręciła się koło 30! W chwili, gdy powstaje ten tekst, właśnie uszczuplił ją Lucas Digne (za około 20 melonów), ale z innymi sternikom Blaugrany na razie idzie opornie. A jest ich sporo, bo w kontekście odejścia wymienia się także Marlona, Yerry’ego Minę, Andre Gomesa, Aleixa Vidala, nieco rzadziej zaś Paco Alcacera, Denisa Suareza czy Thomasa Vermaelena.
Aleix Vidal po meczu przez pomyłkę wszedł do busa Tottenhamu. Uśmiechnięty powiedział „za szybko spakowałem walizki.” pic.twitter.com/wNDRShLWnX
— ■neurophate (@neurophate_) 29 lipca 2018
Najciszej było natomiast o sprzedaży Paulinho, a tu łup, jak grom z jasnego nieba jakiś czas temu spadła na nas informacja, że Canarinho wraca do Guangzhou Evergrande, skąd przyszedł na Camp Nou rok temu za 40 milionów. Już na pierwszy rzut oka wygląda to absurdalnie, no ale stało się. Gorzej, że sam deal z Chińczykami nie jest przejrzysty, aczkolwiek Barca ma zainkasować za niego 50 baniek. Nieźle jak za 30-latka. Mądrze, bo wcześniej zawodnicy w podobnym wieku odchodzili z Dumy Katalonii za grosze (David Villa) lub znów na wieczne wypożyczenie (Arda Turan). I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że jego akurat sam Valverde pragnął zostawić w kadrze na następny sezon. W ubiegłym Paulinho był ważną częścią drużyny, dawał jej atuty, jakimi nie dysponował żaden inny piłkarz tej ekipy. Nikt jednak ostatecznie nawet nie skonsultował chęci sprzedaży Brazylijczyka z El Txingurrim. Mało tego, trener o transakcji dowiedział ponoć z radia podczas jazdy samochodem… Wkurzył się więc niemiłosiernie na Pepa Segurę (dyrektora) i Josepa Marię Bartomeu (prezydenta), tak jak na codzień większość cules.
Natomiast jedną z większych chodzących bolączek pozostaje Andre Gomes. Na palcach można policzyć jego dobre mecze w bordowo-granatowej koszulce. Co chwila słyszy się, że ma odejść, ale powiedzmy sobie szczerze – trzeba być wyjątkowym desperatem, żeby mu zaufać. A tym bardziej wyłożyć za niego duże pieniądze, ponieważ Blaugrana pragnie odzyskać zainwestowane w niego 35 baniek. W tym momencie brzmi to co najwyżej jak płonne marzenie rodem z gier typu fantasy. Albo z Football Managera. W świecie realnym nikt nie zainwestuje w niego takiej kasy z kilku powodów:
a) przez beznadziejną dyspozycję sportową w ostatnich dwóch latach
b) przez kontuzję, której doznał parę dni temu i która wyklucza go ponoć na minimum pięć tygodni, choć początkowo mówiło się o ośmiu. Tak czy siak, Portugalczyk ominie okres przygotowawczy, a wróci do gry tuż po zamknięciu okna transferowego
c) ponieważ przyznał się do stanów depresyjnych, które pojawiają się u niego ze względu na to, jak słabo radzi sobie z presją
Metaforycznie rzecz ujmując, w tym momencie Andre Gomes dla potencjalnego kupca jawi się niczym kot w worku z połamanymi łapami i przyklejoną do niego tykającą bombą. A szkoda, bo zaistniała sytuacja patowa nie sprzyja również zdrowiu psychicznemu samego zawodnika, dla którego najlepsze byłoby odcięcie się od przygnębiającej przygody na Camp Nou i rozpoczęcie jakiegoś rozdziału kompletnie od nowa.
Paradoksalnie, w bieżącym okienku Duma Katalonii może zarobić najwięcej na gościu, którego ściągnęła do klubu pół roku temu i który w jej barwach rozegrał 6 meczów, nie zawsze pełnych. Ale za to jak pokazał się na mundialu! O Yerrym Minie tuż po opadnięciu Kolumbii z mundialu pisaliśmy następująco: Przed rozpoczęciem rosyjskich mistrzostw narracja była oczywista – ten przeszczep się nie przyjmie, Kolumbijczyka należy sprzedać. A dziś? Pokazał, iż z piłką przy nodze czuje się pewnie, potrafi czyta grę zupełnie tak, jakby w ostatnich miesiącach ukończył kursy lektury błyskawicznej, no i te bramki… No więc opchnąć go komuś czy dać drugą szansę? Cules już przeliczają ewentualnie zarobione na nim miliony, liczby idą w dziesiątki baniek (…) Bo niby Mina jest obrońcą zupełnie innym niż pozostali występujący w Dumie Katalonii, dzięki czemu arsenał jej atutów powiększa się za sprawą obecności stopera w składzie. Z drugiej strony zaś czy nie jest on graczem o charakterystyce odmiennej na tyle, by nigdy w pełni nie dopasować się do jej stylu?
Z takiego właśnie założenia wydaje się wychodzić sam Valverde, wszak miesiąc później sytuacja Kolumbijczyka nie poprawiła się wcale. Nadal jest w hierarchii stoperów numerem pięć (po transferze Lengleta), jednak jego wartość wzrosła dzięki mistrzostwom świata i teraz sternicy Barcy liczą, że zainkasują za niego około 30 milionów. Wzięli go z Palmeirasu za 12, więc jeśli cała operacja się uda – brawa. Wtedy naprawdę będzie można o nim pisać „Mina de oro”, używając gry słów, oznaczającej „kopalnię złota”.
Nie da się jednak ukryć, iż ogólna, wyjściowa pozycja negocjacyjna Barcelony jest słaba. Potencjalni kupcy są świadomi wszystkich wielu wyżej opisanych aspektów, dlatego też składają niskie oferty, które na Camp Nou nikogo nie satysfakcjonują. I koło się zamyka, pat trwa, a czas bynajmniej nie działa na korzyść Blaugrany, która – niczym na garażowej wyprzedaży – za chwilę znów będzie zmuszona sprzedawać po „atrakcyjnych” cenach, albo ponownie schować szrot na strych.