– Za rok cię widzę w najwyższej lidze! – głosił napis na dzisiejszej oprawie kibiców Łódzkiego Klubu Sportowego. Po pięciu latach na obiekt przy al. Unii 2 powróciła gra na zapleczu Ekstraklasy, a już przy okazji pierwszego meczu na własnym terenie łodzianie sformułowali cele na najbliższe dwanaście miesięcy. Czy po spotkaniu z GKS-em Katowice możemy potwierdzić, że ŁKS jest gotowy na grę w elicie? Nie. Ale jednocześnie trzeba zaznaczyć, że jest na bardzo dobrej ścieżce.
Atmosferę święta czuć tak naprawdę długo przed meczem, już w okolicach sąsiadującego ze sportowym kompleksem aquaparku. Sporo rodzin wokół niewielkiej strefy kibica, sporo również w sąsiednich parkach, gdzie wydłużyli sobie sobotnie wyjście na ligowe starcie ŁKS-u. Większość klubów I ligi, a i część Ekstraklasy byłaby zapewne zadowolona z klimatu. Ale nie ełkaesiacy.
– Może trochę braknąć do kompletu – kręcą nosem stojący w kolejce po bilet kibice, wyraźnie rozczarowani, że kolejka ma kilkanaście, a nie kilkadziesiąt metrów. Początkowo wydawało się, że wejściówek zabraknie na długo przed meczem – trybuna miała mieć zaledwie 4100 miejsc, czyli poniżej średniej frekwencji na spotkaniach ŁKS-u w II lidze. Ostatecznie formalności przy odbiorze nowej hali zlokalizowanej tuż obok sektora gości, policja i władze zadecydowały, że sektor gości musi pozostać zamknięty. Pojemność na kilka dni przed meczem skoczyła o tysiąc miejsc – cały sektor przyjezdnych oraz sektory buforowe.
– Na meczu obecnych jest 5008 osób – podaje spiker, a fani z Łodzi nie czują się usatysfakcjonowani. Nie ma wymówek, że wakacje, że jedna trybuna, że sektor rodzinny w miejscu sektora gości otwarto na początku tygodnia, na parę dni przed pierwszym gwizdkiem. Wszyscy oczekują wyłącznie kompletów i nikogo nie satysfakcjonuje, że w Lubinie na rozgrywanym równocześnie meczu Ekstraklasy jest zaledwie 200 osób więcej.
W Łodzi nikt już nie pamięta, w jakich okolicznościach odbywał się ostatni mecz I ligi, a… trochę szkoda. Bo po tym, co dzisiaj zobaczyliśmy, naprawdę nie widzimy powodu, by ŁKS się swoim projektem nie chwalił.
Jest sezon 2012/13. ŁKS dogorywa finansowo i organizacyjnie, na rozsypującym się stadionie przezywanym Estadio da Gruz grają piłkarze z SMS-u, sąsiedniej akademii. Deal jest prosty – SMS daje swoich piłkarzy, bo to okazja, by pokazać ich w pierwszej lidze. ŁKS ich bierze, bo… na innych go nie stać. Z Olimpią Grudziądz ŁKS gra przy wsparciu 1200 widzów. Wielu z nich przeczuwa, że to już koniec. Dobiega końca marzec, do końca ligi dwa miesiące. Łodzianie jednak nie mają pieniędzy, by pokryć kwietniowe wydatki. Klub przestaje istnieć.
Tamten ŁKS z obecnym łączą właściwie tylko trzy osoby. Kierownik Jacek Żałoba, który w ŁKS-ie jest od lat dziewięćdziesiątych, bramkarz Michał Kołba i obrońca Artur Bogusz – pięć lat temu obaj znaleźli się w esemesowym zaciągu, który zgasił światło przy Unii 2. To koniec punktów stycznych. Zamiast stadionu otoczonego biało-czerwonymi wstążkami w towarzystwie tabliczek „grozi zawaleniem”, wypasiona trybuna z szatniami o wielkości hali sportowej. Zamiast garstki najwierniejszych kibiców – zapełnienie obiektu na poziomie 98%. Zamiast pensji wypłacanych okazjonalnie – regularne płace i wypłacane przedterminowo premie. Zamiast jednej sztucznej murawy dzielonej między akademię i pierwszy zespół – nowoczesny kompleks boisk z wybudowanymi w ubiegłym roku szatniami. Można tak wymieniać długo, kończąc na tym, że w lożach honorowych zamiast świszczącego wiatru znaleźli się dzisiaj między innymi Marcin Gortat oraz Marek Saganowski.
Na trybunie gościmy dzisiaj @MGortat. Witamy! pic.twitter.com/iCzbrH4ijr
— Łódzki Klub Sportowy (@LKS_Lodz) July 28, 2018
Niedociągnięcia? Niestety dla łodzian, widać je na pierwszy rzut oka. I nie chodzi już nawet o to, że zamiast trzech trybun boisko otacza niezbyt elegancki murek. ŁKS nie jest gotowy na Ekstraklasę z bardziej banalnej przyczyny – na obiekcie nie ma oświetlenia. Duży wyrzut sumienia władz miasta, które tak długo zwlekały z rozpoczęciem rozbudowy obiektu, że dziś w teorii mogą doprowadzić do sytuacji niemożliwej – bo taką wydawał się awans ŁKS-u do Ekstraklasy przed dobudowaniem reszty obiektu. – Nie spieszymy się – zapowiadają zgodnie prezes Tomasz Salski, trener Kazimierz Moskal i poszczególni zawodnicy. Z jednej strony dlatego, że już w niższych ligach wielu z nich udowodniło swoje długofalowe myślenie, z drugiej dlatego, że pośpiech mógł zakończyć się kompromitacją. Zaostrzenie wymogów licencyjnych przez Ekstraklasę połączone z powolnym tempem rozbudowy obiektu… Nie brzmi to jak plan: ŁKS w Ekstraklasie za 12 miesięcy.
A szkoda, bo dziś zobaczyliśmy niemal ekstraklasowy poziom nie tylko na trybunach, ale również na murawie. No dobra, to żaden komplement, patrząc na to jak słaba jest ostatnio krajowa elita, jednak punktem odniesienia są dla nas przedsezonowe prognozy. W tychże ŁKS nie jawił się jako jeden z kandydatów do awansu – w końcu w składzie pozostaje wielu piłkarzy, którzy do niedawna zmagali się w III lidze, zresztą kończąc ją na drugim miejscu, za plecami Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie. Ale dziś ani Radionow, ani Kołba czy Juraszek nie wyglądali gorzej od swoich rywali rokrocznie typowanych do awansu do Ekstraklasy. Katowiczanie w Łodzi stworzyli sobie tak naprawdę dwie okazje, z czego wykorzystali jedną. Pod bramką Mariusza Pawełka za to aż pięć czy sześć razy kotłowało się w sposób, który niemal wykluczał możliwość zachowania przez doświadczonego bramkarza czystego konta. Pawełek jednak bronił jak w transie, największy popis dając przed przerwą, gdy obronił na spółkę z Lisowskim trzy strzały z bardzo bliskiej odległości.
ŁKS zagrał o wiele lepiej, niż w poprzednich spotkaniach – na inaugurację z Chrobrym czy w końcówce II ligi. Ale tym razem zabrakło mu skuteczności, szczególnie przy sytuacjach Bryły czy Kalinkowskiego, oraz skupienia w obronie przy świetnej prostopadłej piłce Michalika. Runin w 34. minucie dał GieKSie prowadzenie, a jak się finalnie okazało – również trzy punkty.
Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, że beniaminek grał z jednym z faworytów do awansu – łodzianie nie mają na co narzekać. Dziś przy odrobinie skuteczności powinni przynajmniej zremisować.
Czyli tak – na murawie łeb w łeb z klubem mierzącym w Ekstraklasę. Na trybunach niemal komplet. Oprawa ekstraklasowa, wsparcie Marcina Gortata, klimat doskonały. Pierwszoligowy ŁKS 2013 leciał w dół z elity, w której znajdował się jeszcze rok wcześniej, aż na czwartoligowe dno. Pierwszoligowy ŁKS 2018 jest na ścieżce z tego czwartoligowego dna wprost do elity.
12-miesięczny przystanek na jej zapleczu nie będzie żadną ujmą.