Reklama

Stary człowiek by chciał, ale już nie może. I zdecydowanie nie powinien…


Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

17 lipca 2018, 16:12 • 9 min czytania 3 komentarze

Na początku lipca niewiele zabrakło do naprawdę patologicznego precedensu. W Teksasie do ringu chciał wyjść 53-letni Oliver McCall (57-14, 37 KO). Znalazł nawet rywala i kogoś, kto chciał umożliwić mu występ na swojej gali. Trudno w to uwierzyć, ale wiek nie był w całej sytuacji najpoważniejszym problemem. Znacznie bardziej dająca do myślenia jest długa historia narkotykowego nałogu, która po raz kolejny doprowadziła świetnego niegdyś pięściarza do sytuacji bez wyjścia.

Stary człowiek by chciał, ale już nie może. I zdecydowanie nie powinien…


„Atomowy Byk” rozpoczął zawodową karierę w 1985 roku, ale jego przygoda z używkami trwa o wiele dłużej. Według byłego menedżera pierwszy raz sięgnął po narkotyki gdy miał 13 lat. W kolejnych latach nigdy nie potrafił wytrwać w czystości przez więcej niż 50 dni. „Wielokrotnie zabieraliśmy go na walki prosto z ulicy. Walczył bez żadnego przygotowania – po jednym wielkim narkotykowym maratonie i zazwyczaj wygrywał!” – opowiadał w 2011 roku Jimmy Adams.

McCall ostatni raz w ringu pojawił się w 2014 roku… w Polsce. W Stanach Zjednoczonych od dawna nikt nie chciał już wydać zniszczonemu nałogami pięściarzowi licencji – istniała realna obawa o jego zdrowie. Nad Wisłą takich wątpliwości nie mieli i sędziwy Oliver mógł spokojnie boksować na polskich papierach. Oczywiście dobijającego powoli do pięćdziesiątki pięściarza próżno było wtedy szukać w czołówkach światowych rankingów – chodziło tylko i wyłącznie o nazwisko. Co by nie mówić, to w historii trwale zapisał się jako jedna z dwóch osób, które potrafiły znokautować wielkiego Lennoksa Lewisa. Polakom przedstawił się w 2005 roku, kiedy w czwartej rundzie posłał na deski Przemysława Saletę (42-6), efektownie wygrywając na gali w Chicago.

W 2013 roku po raz pierwszy pojawił się w Polsce. Choć przegrał po wyrównanym pojedynku z Krzysztofem Zimnochem (14-0), to starcie przyciągnęło przed telewizory ponad 2 miliony widzów Polsatu. Na galę przyleciał wtedy… z synem. Elijah McCall (12-3, 11 KO) nigdy nie miał nawet jednej dziesiątej talentu ojca i podczas tej samej gali ciężko znokautował go inny czołowy polski ciężki – Marcin Rekowski (8-0). Krajowi promotorzy szybko dodali dwa do dwóch – przecież to idealny scenariusz pod „zemstę ojca” w kolejnym występie. Tak też się stało i kilka miesięcy później szczerbaty Amerykanin wyszedł do walki z niepokonanym wówczas Rekowskim. Nieoczekiwanie dla wszystkich – w tym chyba także dla siebie – wygrał na kartach punktowych polskich sędziów po ośmiu rundach.

Reklama

To mogło oznaczać tylko jedno – kolejną walkę i kolejną gażę. Szlachetny McCall zgodził się dać Rekowskiemu rewanż, a w przypadku kolejnej wygranej myślał już o atakowaniu mistrzowskich tytułów. Tym razem jednak przegrał i z dnia na dzień niemal zapadł się pod ziemię. Nigdy potem nie pojawił się już w ringu. Wszystko miało się zmienić na początku lipca, kiedy były mistrz świata nieoczekiwanie pojawił się na ceremonii ważenia przed niewielką galą w Teksasie. Jego przeciwnikiem miał być Terrell Jamal Woods (17-42-7, 11 KO) – typowy pięściarz na telefon. Tacy zawodnicy nigdy nie wybrzydzają – rywal McCalla dla tego osobliwego wyzwania pokonał 12 godzin samochodem i było mu totalnie wszystko jedno z kim zmierzy się następnego dnia.

Jak miało się jednak okazać, mógł w ogóle nie przyjeżdżać. Pięściarzy zważono w piątek i wtedy też w sieci pojawiły się zdjęcia z tej smutnej ceremonii. Powiedzieć, że McCall wyglądał jak cień dawnego mistrza sprzed lat, to nie powiedzieć nic! Ostatecznie do walki nie doszło, ale… nie do końca wiadomo dlaczego. Ktoś ten pojedynek przecież zatwierdził i wydał zgodę na walkę 53-latka (!) z dwa razy młodszym przeciwnikiem, ale potem chyba zmienił zdanie. Weteran jakimś cudem dostał także licencję i na gorąco przekonywał, że rywal zwyczajnie przed nim stchórzył, ale nie bardzo wiadomo dlaczego miałby to robić – co najwyżej z litości, ale w boksie takie rzeczy raczej się nie zdarzają.

„Byłem gotowy żeby spotkać się z nim w ringu, ale on przestraszył się po ważeniu i uciekł! To wrak pięściarza – straciłem przez niego tylko czas i nic nie zarobiłem. Ktoś powiedział mi, że miał załamanie nerwowe, ale inni mówili o problemach rodzinnych. Tak czy siak wsiadł w samolot i uciekł, bo nie chciał tej walki! Podczas ceremonii ważenia cały się trząsł i coś mamrotał” – grzmiał z kolei wyraźnie wkurzony Woods, który zaproponował, że chętnie sprawdzi się… z synem McCalla.

Senior za to zniknął tak samo szybko i nieoczekiwanie jak się pojawił. Została po nim tylko garść spekulacji, które po raz kolejny zaczęły składać się na bardzo smutny obraz człowieka zniszczonego przez sport i narkotyki.

Byk nie pękał przed młodym Tysonem

Aby zrozumieć tę sytuację, wystarczy prześledzić jego życiorys. Zawodową karierę rozpoczął mając 20 lat i nigdy nie był złotym dzieckiem, które zostało doprowadzone do mistrzowskiej walki za rękę. Nikt na niego nie stawiał, a w młodości był zaledwie jednym z wielu wyróżniających się amerykańskich pięściarzy. Szlify zdobywał w starym stylu – jako jeden z nielicznych nie bał się młodego Mike’a Tysona i pod koniec lat osiemdziesiątych regularnie z nim sparował. To były prawdziwe ringowe wojny, które zahartowały McCalla i przyczyniły się potem do tego, że był w stanie przyjąć każdy cios. Do końca kariery nigdy nie padł na deski – nawet będąc grubo po czterdziestce.

Reklama

„Sparingi z tamtym Tysonem były niesamowitym doświadczeniem. Dzień po dniu widziałem jak miażdżył kolejnych przeciwników na sali treningowej. To, że mogłem z nim sparować przez ponad 2 lata w jego złotym okresie i wytrzymać to co się z tym wiązało, ukształtowało mnie jako pięściarza i pozwoliło uwierzyć w siebie” – wspominał po latach McCall.

Największym problemem „Atomowego Byka” okazało się to, że boks wcale nie był jego jedyną miłością. Miał słabość do imprez, kobiet i wspomnianych narkotyków. Jego przekleństwem okazał się crack, który odkrył jeszcze jako nastolatek. Dodatkowym utrudnieniem był też fakt, że chadzał własnymi ścieżkami i czasami robił rzeczy zwyczajnie niewytłumaczalne.

„W 1991 roku Oliver miał wielką walkę z Brucem Seldonem – późniejszym mistrzem świata. Dzień przed pojedynkiem nigdzie nie mogliśmy go znaleźć i w końcu postanowiliśmy go poszukać na ulicy. Pomogła nam jedna z przypadkowo spotkanych prostytutek, która doskonale wiedziała w którym motelu znajdziemy ‘Byka’. Skąd miała taką wiedzę? Okazało się, że sama miała się tam stawić za 2 godziny! Dzień przed wielką walką Oliver obracał w pokoju sześć kobiet, paląc przy tym trawę i crack. Mimo to kilka godzin później wyszedł do ringu i znokautował Seldona w dziewiątej rundzie!” – opowiadał Jimmy Adams, ówczesny menedżer.

Kariera McCalla na początku lat dziewięćdziesiątych zdecydowanie nie była prowadzona najlepiej. W dużym skrócie – obijał przeciętniaków i regularnie okazywał się słabszy od pięściarzy aspirujących do czegoś więcej. Trudno powiedzieć, ile potencjału stracił przez osobliwy styl życia, ale wszystko zmieniło się gdy na horyzoncie pojawił się Don King. Nagle niemożliwe znów stało się możliwe – pięściarz z bilansem 24-5 bez większego zwycięstwa na koncie w 1994 roku został obowiązkowym rywalem dla mistrza świata federacji WBC.

Niepokonany wówczas Lennox Lewis (25-0) akurat czekał ma wielką walkę z Riddickiem Bowe i w myślach już dzielił najgrubszą wypłatę w karierze. Przed własnymi kibicami na Wembley miał po prostu odprawić kolejnego pretendenta, który nie wiedział na co się pisze – pestka! Po wyrównanej pierwszej rundzie w drugiej przyszedł szok. Skazywany na pożarcie pretendent zamknął oczy i zdetonował na szczęce mistrza potężny prawy sierpowy z piekła rodem. Lewis padł z hukiem, ale szybko wstał. Mimo to chwiał się na nogach i sędzia nie dopuścił go do dalszej walki. Według pokonanego – oczywiście nie miał racji.

Sensacja zdążyła jednak stać się faktem – Oliver McCall wbrew wszelkiej logice został mistrzem świata. Tytułem nie cieszył się długo – stracił go po roku i to dokładnie tam, gdzie go wygrał. Na Wembley Arena wrócił w 1995 roku, ale wtedy lepszy okazał się od niego inny miejscowy faworyt – Frank Bruno (39-4). Potem działo się o wiele gorzej – Amerykanin zaczął po prostu tracić głowę. Powód? Nie może być inaczej – narkotyki.

Łzy w ringu

W 1997 roku „Atomowy Byk” w końcu przystąpił do rewanżu z Lewisem, ale wydarzenia w ringu nie miały wiele wspólnego z boksem. Obaj zmierzyli się o wakujący tytuł mistrzowski federacji WBC, jednak perspektywa zdobycia pasa po raz drugi chyba nie robiła na McCallu wrażenia. Snuł się po ringu, mamrotał coś pod nosem i nie wyglądał na kogoś kto w ogóle chce się bić. Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto chce zostać ciężko znokautowany. W końcu zaczął… płakać. W tym momencie zdezorientowany od dłuższego czasu sędzia Mills Lane ostatecznie przerwał „walkę”, która zakończyła się w piątej rundzie.

„Macie to, czego chcieliście. Jesteście zadowoleni?” – pytał McCall swoją ekipę schodząc do szatni. Podejrzewano u niego załamanie nerwowe, ale sam zainteresowany dzień po walce tłumaczył, że… przyjął po prostu nietypową taktykę, by wyprowadzić Lewisa z równowagi. „Chciałem wprowadzić się w bardzo emocjonalny stan” – stwierdził, ale do dziś nie za bardzo wiadomo co miało mu to dać.

Wokół pojedynku narosło sporo kontrowersji. Pojawiły się opinie, że wszystko było ustawione. Nie brakowało takich, którzy przekonywali, że zachowanie McCalla musiało być spowodowane sięganiem po jakieś niedozwolone substancje. Komisja Sportowa Stanu Nevada początkowo wstrzymała wypłatę gaży i zleciła dodatkowe badania psychiatryczne, które McCall jednak zaliczył. Podobnie było z testami dopingowymi, więc ostatecznie pieniądze dostał, ale wypadł z czołówki.

Niedługo po wszystkim trafił jednak do szpitala psychiatrycznego. „Oliver McCall przedstawia zagrożenie dla siebie i innych, które może być spowodowane chorobą psychiczną i nie jest w stanie sam o siebie zadbać” – poinformowano w oficjalnym oświadczeniu. Za wszystkim stała żona pięściarza, która w obliczu kolejnych jego szaleństw była po prostu bezradna. Po badaniach wypuszczono go jednak do domu – uznano, że problemy pięściarza muszą brać się z czegoś innego.

Sam zainteresowany przyznał potem, jego przygoda z crackiem trwała nieprzerwanie do 2012 roku. Rok wcześniej miał walczyć z Mariuszem Wachem w USA, ale pojedynek odwołano kilka dni przed terminem. Oficjalnego powodu nie podano, ale nieoficjalnego domyślali się wszyscy. Takie historie zdarzały mu się często – nikt nie chciał sankcjonować walki z udziałem człowieka o tak długiej narkotykowej historii. „Jeśli Oliver pokona narkotykowy nałóg, to dla mnie będzie prawdziwym mistrzem świata” – skomentował wtedy George Foreman, najstarszy czempion w historii wagi ciężkiej.

Nałogi były przyczyną licznych konfliktów z prawem. Pierwszy raz do więzienia trafił za rozbój – był wtedy jeszcze nastolatkiem. Potem w grudniu 1996 roku w pijackim szale w hotelowym lobby zaatakował… choinkę. Potem co i rusz meldował się na odwykach, ale niewiele to pomagało. Bywał niebezpieczny dla otoczenia – w 2006 roku włamał się na prywatną posesję i stawiał opór przy zatrzymaniu. Pluł na policjantów i straszył, że ich pozabija. Ostatecznie „Atomowy Byk” został chwilowo znokautowany dopiero za pomocą paralizatora.

Scenariusz się powtarzał – po każdej takiej „wpadce” McCall przekonywał, że to koniec. Że tym razem naprawdę się nawrócił i że już nigdy nie sięgnie po narkotyki. Ile wytrzymywał w tym postanowieniu wie tylko on sam, ale według relacji z jego otoczenia nigdy nie trwało to długo. Ostatnie wywiady wideo z pięściarzem pochodzą z 2017 roku. Przekonywał wówczas, że zmieniła go śmierć ukochanej matki. Mówił zaskakująco wyraźnie jak na kogoś, kto przyjął tysiące ciosów Tysona, ale już na pierwszy rzut widoczne są jego braki w uzębieniu – jeden z podstawowych objawów długoletniego sięgania po crack.

„Oliver jest narkomanem, który nigdy nie umiał wyjść z nałogu. Zawsze potrafi znaleźć dobry powód albo kogoś, kogo można winić za swoje niepowodzenia” – mówił kiedyś Jimmy Adams i wygląda na to, że słowa długoletniego doradcy pozostają boleśnie aktualne…

KACPER BARTOSIAK

Fot. Newspix.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...