Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ (16)

redakcja

Autor:redakcja

04 lipca 2018, 16:32 • 7 min czytania 51 komentarzy

Pierwszy selekcjoner, którego w miarę dobrze pamiętam, to śp. Janusz Wójcik. Byłem dzieciakiem, więc moja wiedza kończyła się na tym, że tata, kilka lat wcześniej obecny na meczu ŁKS – Olimpia Poznań z radiem, w którym wysłuchiwał raportów z meczu Legii z Wisłą Kraków, nie był zachwycony takim wyborem władz PZPN-u. Później, po premierze gry FIFA: Road to World Cup zacząłem jeszcze się zastanawiać, dlaczego ja tłukę Włochów i Anglików kilkoma golami, a w rzeczywistości wychodzi to trochę słabiej.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ (16)

Potem był Jerzy Engel, którego dość długo uważałem za cudotwórcę. W tym okresie zacząłem się orientować w piłce trochę lepiej. Byłem już świadomy, że atak złożony z Johna Carew, piłkarza Valencii, finalisty Ligi Mistrzów, który chwilę przed meczem z Polską awansował do ćwierćfinału tych rozgrywek w kolejnym sezonie, oraz Ole Gunnara Solskjaera, wiernego żołnierza samego Sir Alexa Fergusona, to nie jest banda leszczy do objechania. Zwłaszcza, że my musimy się posiłkować Nigeryjczykiem z Panathinaikosu. Tak długo, jak trwały te piękne eliminacje do azjatyckiego mundialu, tak długo wydawało mi się, że Jerzy Engel to trener z innej planety, elegancki, elokwentny i posiadający wielką klasę człowiek wrzucony trochę przypadkowo w trawione korupcją, układami i pijaństwem środowisko rodzimego futbolu.

Szybko okazało się, że o ile Engel świetnie wypadał na konferencjach prasowych i doskonale poradził sobie z eliminacjami, tak w kluczowym momencie zagubił się tak drastycznie, że Tomasz Hajto do dzisiaj rzuca kurwami na sam dźwięk nazwiska “Pauleta”. Roztrzaskanie marzeń było tym bardziej widowiskowe, ponieważ cała kadra zaczęła do siebie zrażać na dobrą sprawę jeszcze przed turniejem. Jako małolat najbardziej zapamiętałem z tego okresu nie zwycięski mecz z Ukrainą, ale “zupki” z kadrowiczami oraz nagranie zespołu “Pudelsi”.

Epizod w roli selekcjonera w wykonaniu Zbigniewa Bońka najrozsądniej będzie po prostu przemilczeć.

Dalej był Paweł Janas, którego zapamiętam głównie ze zrobienia show z powołaniami na turniej oraz irracjonalną niechęcią do Tomasza Frankowskiego. Przedziwne, ale nie jestem w stanie wskazać ani jednego wielkiego zwycięstwa jego drużyny, dopiero na Wikipedii sprawdziłem, że kluczowe było oklepanie Walii w Cardiff. Doskonale pamiętam za to 0:2 z Ekwadorem i 0:1 z Niemcami po obronie Częstochowy przez jakieś 85 minut. Oraz minę Tomasza Frankowskiego w studiu TVP podczas obecnych mistrzostw, gdy został zaproszony do jednego pomieszczenia z byłym selekcjonerem.

Reklama

Dość ciepło wspominam Leo Beenhakkera, może dlatego, że od pamiętnego mundialu w 1998 roku kibicowałem Holendrom. Wydawało mi się, iż selekcjoner z tego państwa, w dodatku z nazwiskiem, z sukcesami i renomą, wyczaruje u nas przynajmniej kilku Davidsów, Seedorfów i Bergkampów. Okazało się, że wyczarował Rogera Guerreiro i to był właściwie koniec mojej przygody z kibicowaniem reprezentacji Polski.

Od 2008 roku, aż do końca kadencji Waldemara Fornalika, wyniki zawodników w biało-czerwonych koszulkach interesowały mnie wyłącznie wówczas, gdy na piersi był herb ŁKS-u. Chciałem napisać “w miejscu Orła”, ale to byłaby przesada, bo przecież w podanym okresie Orzeł nie zawsze był obecny na trykocie reprezentacji. Obrzydzanie kadry rozpoczął Beenhakker, również swoją wyniosłością, zarozumiałością i brakiem autorefleksji, ale oczywiście największe zniechęcenie to czasy Franciszka Smudy. Nie było łatwo – cały naród w biało-czerwonych barwach oczekujący na Euro 2012 a u mnie nic. Zero emocji, zero nadziei, zero jakiegokolwiek związku z kadrą. Po konferencji w 2012 roku, na której zadaliśmy Smudzie kilka niewygodnych pytań, napisałem: “komu dopingować w pojedynku biegowym Podolskiego i Perquisa? Polakowi?”

Pamiętam, że znajomi spoza środowiska kibicowskiego trochę się dziwili, że jak to, przecież Euro w Polsce, awans z grupy to obowiązek, idziemy na medale, mamy piękne stadiony, a Obraniak to nawet umie “cześć” powiedzieć. Ja tymczasem – i cała nasza redakcja – klęła na czym świat stoi, że spieprzono nam doszczętnie być może jedyną okazję na przeżywanie we własnym państwie meczów kadry narodowej na wielkim turnieju. I to jeszcze przed pierwszym meczem, przed rozesłaniem powołań, ba, nawet przed losowaniem grup. Po prostu, nie widziałem możliwości, by czuć jakikolwiek związek z drużyną, w której połowa to odrzuty z innych reprezentacji. I to bolało, bo przecież w innym klimacie, przy innej drużynie, z innym selekcjonerem to mógł być turniej naszego życia. Sześć lat temu pisałem tak, odpowiadając Smudzie, który twierdził, że brak wsparcia dla kadry wśród kibiców to pańska wizja, której nigdy nie będzie.

Reprezentacja PZPN / Sportfive jest olewana przez tych kibiców, którzy do niedawna byli w stanie przejeżdżać za nią tysiące kilometrów, spędzać długie godziny na przygotowaniach do jej meczów, zdzierać gardło na trybunach. Smuda i jemu podobni odarli nas z emocji, zabrali nam być może najpiękniejsze wydarzenie życia, momenty radości, solidarności, euforii podczas meczów Polski w tak ważnym turnieju, w turnieju granym u nas! Panie Franciszku, naprawdę chciałbym, żeby to była moja wizja, której nigdy nie będzie. Ale brak emocji u mnie i wśród ludzi, których znam to nie urojenia tylko smutna rzeczywistość sfrustrowanego kibica kadry wielonarodowej.

Emocje zostały ucięte szybko i zdecydowanie, jeszcze przed kompromitacją w tej beznadziejnie słabej grupie. Widziałem, że niektórzy się łamią, że mimo wszystko przeżywają te stracone gole, ale ja więcej emocji czułem przy spotkaniach Holandii, które obstawiłem u buka. Chciałem się nawet zmusić, poszedłem raz do strefy kibica, Rosję też oglądałem wśród wielu kibiców z wymalowanymi twarzami, ale nie udało się czegokolwiek poczuć.

Wyobrażałem sobie, iż tak właśnie muszą czuć się impotenci.

Reklama

Następnie była zmiana na fotelu selekcjonera, Waldemar Fornalik miał niby to wszystko naprawiać, ale jak to się skończyło, pamiętamy. Mimo że pewnie chcielibyśmy zapomnieć.

*

Po konferencji rosyjskiej, na której Adam Nawałka sprawiał wrażenie człowieka oderwanego od rzeczywistości byłem wściekły. Możliwe, że bardziej niż porażki z Senegalem i Kolumbią zabolały mnie tamte słowa selekcjonera, który zdawał się totalnie nie dostrzegać swoich oczywistych błędów. Pół świata widziało, że zaryzykował, postawił na swoim pod względem taktyki i nazwisk, po czym okazało to drogą donikąd. On tymczasem wyszedł całkiem dumny ze swoich wyników i zapewnił, że błędów żadnych nie było.

Ale wczoraj, na jego pożegnaniu, był już obecny zupełnie inny Adam Nawałka. Obok Zbigniewa Bońka siedział Nawałka, którego chciałbym zapamiętać. Dość konkretnie, jasno i klarownie omówił swoje porażki, przyjął je na klatę, nawet podjął próbę wytłumaczenia się z nich. Wreszcie jasno stwierdził, że próbował poszerzyć taktyczne możliwości i na tym poszerzaniu się przejechał, ale nie uciekał też od odpowiedzialności nawet za dobór nazwisk. Wydaje mi się, że od “niskiego pressingu” do wczoraj Nawałka nauczył się o sobie i o futbolu więcej, niż przez ostatnie kilka miesięcy.

Trudno było się na niego złościć, trudno było się wściekać, bo widzieliśmy człowieka, który wie, iż zawiódł.

Jeszcze gorzej – z perspektywy emocji – zrobiło się, gdy dziennikarze namówili prezesa i trenera na wspominki. Przypomnieliśmy sobie zwycięstwo nad Niemcami, przypomnieliśmy sobie karne ze Szwajcarią, przypomnieliśmy sobie awans na mundial. Przypomnieliśmy sobie, że przez większą część tej 5-letniej kadencji byliśmy z reprezentacji po prostu dumni. Zupełnie inaczej niż u poprzedników, przede wszystkim – dłużej, niż u poprzedników. Fajny był wybieg prezesa Bońka, który porażki selekcjonera określał mianem gorszego tygodnia, bo wtedy właśnie rozegrały się obie największe klęski. Na tle trzyletniego gorszego okresu Smudy, czy szybkich odlotów jego poprzedników – to wynik wręcz fenomenalny.

Szkoda, że to się kończy tak typowo, szeregiem błędów, który doprowadził do tragedii na najważniejszym turnieju tej drużyny. Ale tak jak powiedział prezes – ten tydzień nie przekreśla pięciu lat.

Jeszcze podczas rosyjskiej konferencji sądziłem, że będzie trudno podziękować trenerowi, który odleciał, wchodząc w buty Smudy z takim impetem, że trudno było słuchać/czytać w spokoju jego kolejne wypowiedzi. Na szczęście dla wszystkich – wczoraj wrócił na ziemię i od wczoraj odbiera zasłużone podziękowania.

Dołączam się i ja.

Kibic reprezentacji Polski od jakichś trzech lat, po wcześniejszym sześcioletnim odwyku. Oby ostatnim.

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

51 komentarzy

Loading...