Adam Nawałka skończył. Mimo znanego powiedzonka Leszka Millera, nie oceniałbym go po tym, jak skończył. Powiedzonko błyskotliwe, podkreślone szelmowskim uśmiechem byłego premiera, nie zawsze bywa sprawiedliwe.
Selekcjoner niby odszedł jako przegrany, bo po totalnej mundialowej klęsce, a więc przerżnął turniej absolutnie dla siebie najważniejszy, ale jednak trudno zapomnieć naprawdę udane lata. Pozostając w poetyce polityków można napisać: reprezentacja Polski odzyskała godność.
Mam tego pecha, że wychowałem się na kadrze notorycznie przepieprzającej wszystko, co tylko da się przepieprzyć, z krótkimi przerwami na „zwycięskie remisy” lub – jak za Wojciecha Łazarka – „zremisowane drugie połowy”. Zazwyczaj było przaśnie, niedorzecznie, śmiesznie, bufonowato, niemal zawsze głupio, z reguły obciachowo – na boisku i poza nim. Jeśli miałbym znaleźć jedno słowo określające kadencję Nawałki, napisałbym, że było normalnie. Nie czułem dyskomfortu, że jako Polaka reprezentuje mnie ten właśnie człowiek, a to już naprawdę sporo.
Tak, reprezentacja Polski odzyskała godność.
Ale odejść Nawałka chyba musiał. Ładnie to dzisiaj rozegrano, dając wszystkim złudzenie, że to on zrezygnował. Doceniam teatr, ponieważ sam chciałbym, aby i ze mną pracodawcy rozstawali się w ten sam sposób (zapomnę na chwilę, że sam jestem swoim pracodawcą). Daleko posunięta, ale uprawniona, wręcz imponująca kurtuazja. Coś w stylu listu referencyjnego publicznie wystawionego selekcjonerowi: śmiało możecie go zatrudniać, my byliśmy bardzo zadowoleni, w sumie chętnie byśmy go jeszcze u siebie zatrzymali (ale tak naprawdę to nie).
Z odmętów rankingu FIFA kadra awansowała na miejsca, na których nas wcześniej nie widziano i chociaż za ranking medali się nie przyznaje (zwłaszcza za piąte miejsce), to jednak jest on jakimś odzwierciedleniem przemiany drużyny. Staliśmy się zespołem co najmniej niewygodnym dla dużych rywali, a dla większości Europy – zbyt trudnym. Samo się to nie zrobiło i Robert Lewandowski też sam tego nie zrobił. Trzeba było zbudować drużynę, często korzystając z piłkarzy zupełnie nieoczywistych, jak chociażby – niech służy za przykład – Krzysztof Mączyński. Miał Nawałka swoje zdanie, swoją koncepcję i swoją konsekwencję. Odkąd jestem naprawdę blisko piłki, nie pamiętam selekcjonera, któremu do tego stopnia nikt nie zdołał wejść na głowę. Posłuchał rad, grzecznie się uśmiechnął, na koniec zawsze zrobił swoje.
Czy się z nim zawsze zgadzałem? Nie.
I co w związku z tym? Nic.
Zgadzanie się jest nudne. Podobało mi się w selekcjonerze Nawałce właśnie to, że nie był „głosem ludu”. Każdy głupi może wsłuchać się w nastroje kibiców i dobierać piłkarzy wedle ankiet w internecie, ale w takim razie – po co mu płacić? Pójść pod prąd, grać opinii publicznej na nosie, a potem doprowadzić do sytuacji, w której kolejne twoje posunięcia z założenia przestają być podawane w wątpliwość – o, to jest osiągnięcie.
Dlatego też nie zgadzam się ze słowami Zbigniewa Bońka z dzisiejszej konferencji prasowej, że Adama Nawałkę dziennikarze zaszczuli. Otóż moim zdaniem nie tylko nie zaszczuli, ale wręcz obchodzili się z nim jak z jajkiem. Zbudował sobie pozycję trenera, z którym trudno polemizować – nie tylko dlatego, że publicznie z nikim nie rozmawiał, ale dlatego, że po kontrowersyjnym początku kadencji doszedł do etapu, kiedy po prostu trafiał z decyzjami raz za razem. Gdy przestał trafiać, dla własnego bezpieczeństwa i z przyzwyczajenia dziennikarze trzymali pistolety w kaburach.
Jego dalsza praca chyba nie miała sensu. Potrzeba świeżego spojrzenia, nowej szansy dla obecnych i przyszłych kadrowiczów. Nowego rozdania także dla tych zawodników, którzy się Nawałką w jakiś sposób zawiedli. Nawałka musiałby teraz przeobrazić się w gaszącego ogniska strażaka, a przecież można sprawić, by zgasłe one same. Owszem, jestem zwolennikiem dawania drugich, a nawet trzecich szans, ale mam przeczucie, że ta drużyna potrzebuje nowego bodźca i że nowemu trenerowi będzie po prostu łatwiej. Te mistrzostwa – na tak wielu polach nieudane – były jak katastrofa w relacjach małżeńskich. Niby można sobie mówić, że spróbujemy, że puścimy pewne rzeczy w zapomnienie, ale dawnej namiętności już odzyskać nie sposób. Gdzieś w powietrzu wciąż wisi niewypowiedziana pretensja.
Jeden na tysiąc trenerów odchodzi jako zwycięzca. Nawałki ten zaszczyt nie spotkał, bo Senegal, bo Kolumbia, ale brawa na konferencji były znamienne. Nie odchodzi jako przegrany, a to już bardzo wiele. Może stu szkoleniowców na tysiąc może coś takiego o sobie powiedzieć.
Z tego zawodowego związku wszyscy wychodzą silniejsi. Nawałka w przeciwieństwie do poprzednich selekcjonerów będzie mógł liczyć na lepszą pracę niż przed objęciem kadry, a PZPN z kolei będzie miał więcej argumentów w rozmowach z trenerami z jeszcze wyższej półki. Każdy każdego pociągnął w górę, co chyba jest definicją właściwych relacji i dobrej roboty.
Dołączam się do braw z konferencji, mając jednocześnie przekonanie, że to był optymalny moment, by one rozbrzmiały.
KRZYSZTOF STANOWSKI