Gdy Stanisław Czerczesow na rozgrywany 11 maja 2016 roku w Gdańsku mecz z Lechią wystawił m.in. Tomasza Brzyskiego, Michaiła Aleksandrowa, Michała Masłowskiego czy Stojana Vranjesa, wiele osób pukało się w głowę. Sam chyba zresztą byłem w tej sceptycznej grupie. Owszem, Legii nawet przy porażce w Gdańsku do mistrzostwa wystarczyło zwycięstwo u siebie z Pogonią Szczecin cztery dni później, ale Piast Gliwice wciąż gryzł ich po kostkach. Tak odważne zamieszanie składem na samym finiszu ligi było grą va banque. Gdyby po wkalkulowanej porażce z Lechią coś się zepsuło u siebie z Pogonią, mistrzem sensacyjnie zostałby kopciuszek z Gliwic, a Czerczesow pewnie wyleciałby z klubu jeszcze przed zakończeniem ceremonii z wręczeniem medali.
Staszek jednak przez cały ten okres był tak spokojny, jakby właśnie kończył długi pojedynek szachowy, w którym poświęcenie dwóch pionków było konieczne do wyprowadzenia chwilę później ataku zakończonego matem. Więcej, pieklił się, gdy ktoś go krytykował, pouczał dziennikarzy, wyśmiewał ekspertów. Nam wszystkim wydawało się, że podważa teoretyczne podwaliny, które przyjęliśmy za niezmienny w futbolu pewnik. Jak grasz dwa najważniejsze mecze, to grasz tym, co masz najlepsze, logiczne.
Sęk w tym, że Czerczesow już wtedy zupełnie inaczej postrzegał futbol. Jego podejście nieodzownie kojarzy mi się z tym mitycznym “chłopskim rozumem”, nazywanym niekiedy street-smart. Wydaje mi się, że to jest główny motyw jego wszystkich działań a przy tym jedna z przyczyn jego obecnych sukcesów. My zakopujemy się gdzieś głęboko w statystycznych tabelkach i wielopoziomowych analizach poruszania się lewego wahadłowego w fazie transferu pozytywnego, a selekcjoner reprezentacji Rosji po prostu wypala: najważniejszy mecz jest w niedzielę, więc we środę niech kluczowi piłkarze sobie odpoczną, a nie grają o mistrzostwo w Gdańsku.
Banalne, jak wszystkie wcześniejsze przemowy Czerczesowa. Jak więcej pobiegają przed sezonem, to więcej będą biegać w sezonie. Jak gramy o mistrzostwo i chcemy wygrywać mecze, to nie pchamy do składu przedszkolaków i ludzi, którzy mogą grać na skrzypcach. Czerczesow jest przy tym tak naturalny, jak przekrzykując się z tygrysem w klatce u Ramzana Kadyrowa. Gramy z ogórami z Arabii Saudyjskiej? A, to pal licho nasze miesiące dopracowywania systemu 5-3-2, wyjdziemy sobie ofensywniej. Z Egiptem też poszło gładko? To czemu nie spróbować z Urugwajem. Och, Urugwaj nas skarcił, okej, dopiero teraz znamy nasze możliwości. Z Hiszpanią nie ruszajmy się z własnej połowy.
Można przekonywać, że to była porażka futbolu ze ścianą, że drużyna, która chciała grać w piłkę przegrała z tą, która grą w piłkę zainteresowana nie była w ogóle. Ale trudno nie docenić kolejnej trafnej decyzji Czerczesowa, który zdiagnozował, a następnie wyeliminował wszystkie problemy. Wyobrażam sobie, jak to wygląda – my tu sobie o zacieśnianiu pola, o roli doświadczonego Ignaszewicza, a Stanisław z wrodzoną gracją i charyzmą – Hiszpania ma problem od 30. metra w dół. Więc ustawimy się w dziewięciu od 30. metra w dół.
W teorii – ech, jeszcze raz ta teoria! – zdecydowanie bardziej wiarygodna wydawała się wypowiedź Roberta Lewandowskiego, dotycząca skali wyzwań, jakie czekają na najlepszych zawodników na mundialu. Kapitan reprezentacji Polski przekonywał, że na tym poziomie nie zdobywa się punktów bieganiem, zaangażowaniem czy innymi cechami wolicjonalnymi, że wśród 32 najlepszych zespołów na globie znaczenia nabierają umiejętności, że poziom jest ekstremalnie wysoki, więc nie może dziwić, że takie drużyny jak Polska jadą do domu. Brzmi to dość logicznie, bo przecież istotnie na mundialu znalazły się tylko drużyny, które przebrnęły przez bardzo gęste sito eliminacyjne. Brzmi to dość logicznie, bo przecież niemal w komplecie zameldowały się w Rosji gwiazdy światowej piłki.
Sęk w tym, że po raz kolejny te górnolotne teorie muszą ustąpić twardej rzeczywistości, reprezentowanej przez Czerczesowa. Co więcej – sam szkoleniowiec przyznał, że miał problem z przekonaniem do tego całego antyfutbolu nawet własnych podopiecznych. – Spędziłem dużo czasu na tłumaczeniu im, że to jest jedyna droga. Nie lubimy grać w ten sposób, ale czasem tak trzeba, dzięki Bogu zaufali mi i zrozumieli – tłumaczył na konferencji prasowej, jak zwykle stawiając się w pozycji ojca sukcesu. I, niestety dla krytyków Staszka i jego kadry, nie ma w tym wielkiej przesady. Było to widać nawet po jego skokach przy linii, gdy do kontry ruszało zbyt wielu zawodników. Symbolem zastosowania myśli Czerczesowa w praktyce był Władimir Granat – facet wprowadzony w przerwie za Żyrkowa, który może uchodzić za w miarę kreatywnego i przyzwoitego technicznie lewego wahadłowego. Zastępujący go Granat wykonał pięć podań, żadne z nich nie dotarło do adresata. Grał 75 minut.
Nie jestem nawet przekonany, że słowo “grał” jest tu na miejscu, jeśli przez 75 minut jego obecność na boisku ograniczała się do przeszkadzania w grze rywalowi. Ale taki właśnie jest ten mundial, takie są te mistrzostwa. Bezlitosny pragmatyzm Urugwajczyków to wzorzec, ale na swój sposób starali się wykorzystać go też Irańczycy czy właśnie Rosjanie. Jednym wychodziło to trochę lepiej, innym, jak Polsce z Japonią, nieco gorzej. Ale w tym szaleństwie była metoda, która wczoraj doprowadziła do sensacyjnego awansu podopiecznych Stanisława Czerczesowa do grona najlepszych ośmiu zespołów świata.
Sensacyjnego nawet nie dlatego, że łupem Rosji padła naszpikowana gwiazdami Realu i Barcelony Hiszpania. Jak mówił Gołowin parę dni temu – to piłka nożna, tu każdy może wygrać z każdym. Sensacyjne są okoliczności, bo przecież ta konkretna reprezentacja, dziś posiadająca twarz uśmiechniętego wąsacza, jeszcze dwa miesiące temu wydawała się lecieć w przepaść. W Rosji nie grało nic, totalnie. 3-5-2 w meczach sparingowych wyglądało mniej więcej tak, jak 3-4-3 reprezentacji Polski. Co więcej, podstawowi wykonawcy w okresie przedmundialowym nabawili się poważnych kontuzji. Zastępcy? W teorii można było ich szukać wśród weteranów, ale Staszek z większością z nich zdążył się pokłócić. Głośno było między innymi o zatargu z braćmi Bierezuckimi, powołania za Czerczesowa ani razu nie otrzymał Denisow, podstawowy pomocnik mistrza Rosji. Oficjalnie ze względów sportowych, nieoficjalnie w konsekwencji problemów z poszanowaniem dla twardych zasad trenera (poszło między innymi o melanż po meczu z Brazylią), z kadry poleciały farbowane lisy, Neustadter i Rausch.
To też urocze – goście reprezentujący po kolei niemieckie młodzieżówki, wciągnięci na łajbę głównie po to, by załatać luki w rosyjskim składzie, ostatecznie wylatują z reprezentacji dosłownie za pięć dwunasta. Obaj znaleźli się na liście 35 nazwisk przed turniejem, ale Stanisław zrezygnował z ich usług.
Najbardziej jednak po wczorajszym meczu z Hiszpanią bawią zarzuty formułowane pod jego adresem przez ostatnie sześć miesięcy. Jako największą wadę selekcjonera podawało się bowiem… niewielką elastyczność. Zarzucano mu, że nie potrafi dostosować taktyki do rywala, że nie potrafi dojść do porozumienia z piłkarzami, którzy mogliby stanowić istotne wzmocnienie składu, że jest nieugięty, nie pozwala piłkarzom rozwijać skrzydeł, że przez swoje żelazne zasady zawęża do minimum pole manewru, zarówno w kwestiach taktycznych, jak i personalnych.
Staszek – pewnie jak zwykle, instynktownie – wiedział, że w tym turnieju indywidualności będą się liczyły o wiele mniej, niż realizacja założeń całej drużyny. Na chłopski rozum – czy Denisow faktycznie byłby lepszy od Busquetsa? Ale już dziesięciu zdeterminowanych żołnierzy z tym nieszczęsnym Granatem na czele…
Czy to “chłopski rozum” doprowadził Czerczesowa do miejsca, w którym jest obecnie? Nie mam wątpliwości, że to zbyt dalekie uproszczenie, ale dwa dni temu trener przekonywał dziennikarzy, że w Rosji mówi się: “każdy może być Bogiem, jeśli tylko spróbuje”. Czerczesow próbuje, nie da się zaprzeczyć.
Fot.FotoPyK