Trudno jest skupić się na futbolu hiszpańskim, portugalskim, czy południowoamerykańskim, kiedy kilkanaście godzin temu byłem świadkiem największej kompromitacji reprezentacji Polski od wielu, wielu lat. Dziś zatem parę akapitów o biało-czerwonych, choć z domieszką argentyńskiej dekadencji.
***
Wczoraj po meczu jak zwykle rozmawialiśmy ze znajomymi przez facebooka. Jeden z moich kumpli wkurzył się do tego stopnia, że zrobił to, co nie udało się naszym reprezentantom – wyszedł z grupy.
Jeszcze innemu koledze współczuję dodatkowo, ponieważ oprócz oczywistego wspierania biało-czerwonych, zakochał się w reprezentacji Argentyny, a jak powszechnie wiadomo jest to miłość tyleż wielka, co toksyczna.
Trudno jest mi w tej chwili znaleźć odpowiednie słowa do opisania tego co czuję, bo zwyczajnie brakuje mi epitetów w kontekście obu tych drużyn. Absolutnie zgadzałem się natomiast z Wojciechem Kowalczykiem w jednej w kwestii – iż ktoś z PZPN powinien wysłać kwiaty do AFA, wszak dzięki Albicelestes nie jesteśmy największymi dziadami na mundialu. Szkoda tylko, że dziś rano zapukałby do nas listonosz z przesyłką zwrotną. Sorry, do nas nikt nie ma podjazdu. Argentyńczycy oczywiście też grają gówniany futbol, ale przynajmniej zachowali jeszcze szanse na awans do 1/8 finału. Oni jednak nawet pomimo tego czują się upokorzeni, więc może obie strony powinny po prostu zmienić przedmiot zainteresowań – na przykład na bukieciarstwo.
Co natomiast łączy nas z nimi, to – wydaje mi się – pewien kryzys tożsamościowy. Chcieliśmy przecież, aby te dwie drużyny miały twarz swoich liderów, zrobiliśmy wszystko, by tak się stało, aczkolwiek efekt jest daleki od oczekiwanego. W najśmielszych snach nie zakładaliśmy przecież, że twarz Lewandowskiego będzie miała (Yerry’ego) minę pełną bezradności, zmęczoną, znudzoną, a jeśli faktycznie wkurwioną, to niestety nie na widoku dla publiki. A szkoda, bo w innym wypadku wygląda to tak, jakby naszym zabrakło przede wszystkim ambicji.
Niestety, w tym kontekście przywództwo w reprezentacji Polski jest co najwyżej przywództwem rozkładanych rąk. Żeby nie powiedzieć mocniej – również nóg. I to w zasadzie kilku, bo czepianie się tylko i wyłącznie Lewandowskiego byłoby niesprawiedliwe. Rzecz w tym, że to jeszcze bardziej podkreśla naszą beznadzieję, skoro zawiódł również Piszczek, przepchnięty niczym dziecko przez Senegalczyka, zdezorientowany w obu meczach Krychowiak, regularnie chodzący zrywać agrest Szczęsny, a nawet Glik, lecz nie na boisku, tylko poza nim, krytykujący w niezrozumiały sposób reprezentacyjną młodzież.
Dla mnie jednak najbardziej celne, a zarazem najbardziej miarodajne, dobitne, martwiące oraz kompromitujące były słowa Rybusa. Oczywiście kompromitujące nie jego, lecz wszystkich tych, którzy odpowiadali za nasze przygotowania do mundialu. – Ćwiczyliśmy dwa warianty i w końcu zamieszaliśmy tak, że sami nie wiedzieliśmy jak właściwie mamy grać – opowiadał zawodnik moskiewskiego Lokomotiwu.
Od razu myślami biegnę za ocean i widzę pewnego argentyńskiego ochroniarza, łysego gościa w czarnej koszulce i marynarce o tym samym kolorze, stojącego w szatni, a przed nim ciskającego się niczym ryba bez tlenu Javiera Mascherano. Pragnącego złapać tamtego człowieka za fraki i wyrzucić za drzwi, bo okazało się, iż jego certyfikaty budowniczego to tak naprawdę zezwolenia na wyburzanie czego tylko się da. Włączając w to pomniki.
Pisałem już o tym kilka dni temu, na świeżo po porażce Albicelestes z Chorwacją w takim samym rozmiarze co nasza z Kolumbią. Że Sampaoli dokonał sabotażu, szukając kwadratowych jaj, bo w 13 meczach, w dwóch po sobie następujących rzadko kiedy powtarzał te same warianty taktyczne. Rotował natomiast swoimi podopiecznymi zupełnie jak ja, kiedy miałem sześć lat i bawiłem się miniaturową wersją maszyny do totolotka. Zmieniał im formację – raz wychodził 4-2-3-1, następnie 3-5-2, potem 3-4-3, za chwilę kombinował jak Bielsa z 3-3-3-1… W sumie cholera wie, czy można to jakoś sensownie w cyferki ubrać, taki panował chaos w tej ekipie.
Czy czegoś wam to czasem nie przypomina? Te nawałkowe eksperymenty oglądane przez nas od jakiegoś czasu zaowocowały równie gigantycznym bałaganem. Wszystkie aspekty, które rzekomo biało-czerwoni wypracowali na wysokim poziomie, zawiodły.
Przygotowanie fizyczne? Do dupy, co było widać po Piszczku w meczu z Senegalem, gdy opadł z sił po godzinie gry. Ile minut z kolei wytrzymaliśmy wczoraj na wysokiej intensywności? Pierwsze 10, może kwadrans.
Stałe fragmenty? W ofensywie – wczoraj ani jeden z bitych przez nas rożnych nie trafił na głowę naszego zawodnika. W defensywie – wystarczył prosty schemat rozegrania na krótko, byśmy w starciu z Los Cafeteros popełnili w obronie cztery niewynikające z siebie nawzajem kuriozalne błędy prowadzące do utraty gola.
Mentalność? Nigdy nie mogła być dobra, skoro jak króliki mnożą się teraz informacje o podziałach w grupie. I skoro Lewandowski twierdzi, że na więcej nie było nas stać (lecz o tym nieco później).
Pod względem technicznym natomiast obejrzeliśmy absurd nad absurdami, ponieważ naszym piłkarzom ewidentnie przeszkadzała futbolówka przy nodze. To jest tak głupie, że aż mi się w głowie nie mieści. Równie dobrze mógłbym teraz napisać, że w mojej pracy przeszkadza mi klawiatura od komputera. Że kierowcy autobusu przeszkadza kierownica, krawcowej maszyna do szycia i tak dalej.
Brutalnie wręcz ironiczna jest zatem nazwa mojego cyklu względem tego, o czym właśnie piszę…
I nie, Rybus nie pomylił się ani trochę. Ujął wszystko dokładnie tak jak chciał i powinien. Zdefiniował cały reprezentacyjny chaos w jednym zdaniu, pokazując jaja, których ewidentnie zabrakło wcześniej wymienionym, rzekomym przywódcom w szatni. Z kolei słowa naszego selekcjonera, twierdzącego, że Maciek posłużył się językowym lapsusem świadczą co najwyżej o zerwanej nici porozumienia między zawodnikami a sztabem szkoleniowym. No bo jak inaczej ocenić fakt, iż obie strony w tej kwestii zaprezentowały dwa różne, kompletnie odmienne od siebie stanowiska?
Gdy to piszę jesteśmy właśnie świeżo po konferencji Adama Nawałki oraz Roberta Lewandowskiego i co najbardziej rzuciło mi się w uszy w steku tych wszystkich bzdur, to to, że ani razu nie usłyszeliśmy z ich strony pewnego magicznego słowa – „przepraszam”. Pojawiły się natomiast zapewnienia co do odpowiednich przygotowań, logistyki, atmosfery w drużynie, kolejne PR-owe historie o tym jak to sukces na Euro 2016 napędził w naszym kraju koniunkturę wśród najmłodszych, bo znowu zaczęli ochoczo kopać piłkę na podwórkach.
Bla bla bla…
Ciekawe, ilu z nich po tych mistrzostwach zainteresuje się jednak innym sportem, powiedzmy siatkówką czy piłką ręczną, albo nawet snookerem czy dartem. Ja wczoraj wieczorem miałem taką ochotę. Nie czułem bowiem nawet złości, tylko rezygnację i wstyd, ponieważ – jak sama nazwa wskazuje – reprezentacja Polski przedstawiła się szerszej publice w tak uwłaczający sposób. Kiedy wczoraj w Łodzi mijałem się po meczu z Kolumbijczykiem nie chciałem mu patrzeć w oczy z zażenowania. Podobnie Japończykowi siedzącemu dwa stoliki dalej w jednym z lokali.
Dlatego też tak bardzo podobała mi się reakcja argentyńskich dziennikarzy TyC Sports, którzy zaraz po batach zebranych od Chorwatów rozpoczęli studio od minuty ciszy.
W podobnie żałobny nastrój wpadłem po kolejnej wypowiedzi naszego kapitana, który stwierdził, iż „Polska podczas mundialu zagrała na tyle, na ile było ją faktycznie stać.” Jak na moje – to postawa kompletnie przeciwna do tej, jakiej oczekiwałbym od gościa ponoć niezwykle silnego mentalnie, psychologicznej ostoi drużyny narodowej, przywódcy. Skoro jednak gość o takim statusie w hierarchii kadry stwierdza między wierszami, że w zasadzie nadaje się ona co najwyżej do tarcia chrzanu, zaczynam wątpić w jego predyspozycje przywódcze. Nie wierzę więc, iż w meczu o honor rzeczywiście o niego powalczy. No bo chyba wszyscy zgodzimy się, że godność w dużym stopniu straciliśmy podczas dwóch ostatnich spotkań ze względu na to, jak się w nich zaprezentowaliśmy.
A warto przypomnieć też, że za chwilę będziemy rywalizować z Włochami oraz Portugalią w Lidze Narodów. Jeśli według Lewandowskiego biało-czerwoni faktycznie doszli do sufitu i nie byli w stanie zagrać lepiej z spotkaniach z Senegalem oraz Japonią, to rywalizacji z tamtymi dwoma ekipami w ogóle nie chcę sobie wyobrażać. Albo wiecie co? Olejmy te mecze, w ogóle nie wychodźmy na boisko. Przecież i tak nie ma po co stawiać im czoła!
W sumie dobrze, że Lewy nie poleciał Arszawinem z Euro 2012: “To, że nie spełniliśmy Waszych oczekiwań, to nie nasz, a wasz problem”.
— A.Stolarek (@arek_stolar) 25 czerwca 2018
To jest naprawdę skandaliczne. I jakże smutne, gdy w tej chwili żałuję, iż nie potrafiliśmy nawet zaprezentować się równie godnie pod względem mentalnym co na przykład Maroko, Iran lub Australia. Ekipy o potencjale piłkarskim znacznie mniejszym niż podopieczni Adama Nawałki, lecz z głowami zaprogramowanymi na wypruwanie sobie żył na boisku, a nie takie lelum polelum jak nasze w obu dotychczasowych meczach. Ten trzeci tylko „przyklepie” scenariusz, który powtarza się przez całe moje kibicowskie życie – że nasi zakończą mundialowe zmagania już po fazie grupowej.
Panowie, nie o to chodziło w haśle „Polska dawaj”.
Mariusz Bielski
Fot. FotoPyk