Jekaterynburg. Nie każdy wie, ale to czwarte miasto pod względem ludności w Rosji, a trzecie jeśli chodzi o szeroko pojęty rozmach i sprawy gospodarcze. Miasto, które aspiruje, ale jednocześnie ma świadomość, że Moskwy oraz Sankt Petersburga nie przeskoczy nigdy. Najbardziej oddalony na wschód punkt goszczący mundial. Pomost pomiędzy Europą i Azją. Miasto, które piłkarskim kibicom kojarzy się głównie ze śmiesznym stadionem.
Obiekt w Jekaterynburgu jest zabawny – to prawda. Godzina dziewiąta rano. Wokół stadionu kręcą się tylko wolontariusze i pojedynczy ludzie. Gdybym nie wiedział, że mundial już trwa, strzelałbym, że na stadionie trwają jeszcze prace. Dwie wielkie trybuny osadzone są na konstrukcji z metalowych belek, co z daleka wygląda jak jakieś rusztowanie, zresztą z bliska też. Gdy kibice udają się na tymczasową konstrukcję i zaczynają skakać, człowiek tylko patrzy z boku i zastanawia się, czy to na pewno jest tak, jak być powinno. Konstrukcja wyglądająca na prowizorkę idealnie jednak zdaje egzamin i – tak po prostu – wytrzymuje napór rozśpiewanych kibiców. Ani drgnie.
Czy rosyjskim władzom przy budowie tego obiektu wyszła na wierzch cebula? Trochę tak, ale tylko trochę. Odrzucając wszystkie podśmiechujki i analizując na chłodno, samo rozwiązanie wydaje się być bardzo mądre. Na mecze Uralu Jekaterynburg przychodzi od dwóch do czterech tysięcy widzów. 35-tysięcznik jest tam zatem potrzebny mniej więcej tak, jak rozbudowa stadionu we Wrocławiu. FIFA z kolei ma jasno określone wymogi co do liczby krzesełek na mecze mistrzostw świata. Jekaterynburg miał zatem zagwozdkę – albo robimy coś ponad stan, albo rezygnujemy z mistrzostw.
Chyba że…
No właśnie – chyba że zrobimy coś pomiędzy. Czy to nie idealny kompromis?
Moim zdaniem tak. Po mundialu rusztowanie się złoży, a kaska zostaje.
No i przynajmniej nikt nie wyskoczy z zarzutem, z jakim można było wyskakiwać do Greków po olimpiadzie w 2004: – Hej, zrobiliście mundial i co? Stadion stoi pusty, porasta mchem, a krzesełka już dawno zapomniały, jak wygląda ludzki tyłek.
Pustawo i tak będzie, to nieuniknione, ale przynajmniej maksymalna pojemność zmniejszy się o te dziesięć tysięcy, a sam stadion bez dodatkowych trybun wyglądał będzie więcej niż schludnie. Zwłaszcza, że wybudowany został na historycznej fasadzie.
– Na co nam taki wielki stadion? Tu przecież nie ma kibiców! Dobrze, że oszczędzono pieniędzy. Wydatków jest tyle, że spokojnie można będzie przeznaczyć je na coś innego. Pan wie jak lecą na łeb na szyje nasze zarobki? – słyszę od taksówkarza.
Rosja to zwykle przepych, pokazówka, demonstrowanie swojej siły na arenie międzynarodowej nawet kosztem komfortu życia obywateli. Aż dziw bierze, że głos rozsądku odezwał się właśnie tutaj – i to w mieście, któremu na rozgłosie akurat bardzo zależy.
Ale że ręka Kostewycza doczeka się pomnika pod rosyjskim stadionem to się człowiek nie spodziewał.
***
Jekaterynburg bardzo chce, ale nie zawsze może. Dworzec centralny. Wychodzę z metra i moim oczom ukazuje się wysoki i wąski budynek. Jest cały biały. Nie widać na nim nawet okien. Zastanawiam się, co tam jest. Podchodzę bliżej. Na całą betonową konstrukcję została narzucona biała płachta, która miała zapobiec odstraszeniu turystów widokiem rozwalającego się budynku. Oczywiście przykrym widokiem.
Sytuacja powtarza się w mieście kilka razy. Parę przecznic dalej. Tym razem budynek niski, podłużny. Zaglądam pod płachtę – widać tam graffiti, ale nie jest go specjalnie dużo. Stan budynku? Słaby, ale też ujdzie. Władze decydują jednak swoje: światu tego lepiej nie pokazywać. Nie po to inwestujemy taką kasę w stadiony, by wyłożyć się na jakiejś opuszczonej chacie.
Absolutnie niezakryty został za to pomnik Lenina, który wita nas w centralnym punkcie Jekaterynburga. Lenin obecny jest w każdym mieście. Jeśli nie za sprawą pomnika (w Moskwie mieści się on na przykład przy samych Łużnikach), to za sprawą ulicy jego imienia. Wciąż oddaje się hołd także czerwonym kumplom Włodzimierza.
Ulica Karola Marksa
Do centrum dojeżdżamy autobusem podstawionym prosto na lotnisko, oczywiście darmowym. Kibice są w Rosji prowadzeni jak za rączkę, w zasadzie o nic się nie muszą martwić. Bus stoi przed lotniskiem dzień i noc. Zabierze każdego, kto tylko potrzebuje dostać się na mecz. Jeśli obsługa nas czymś zaskakuje, to tylko na plus.
– Za czym stoisz w kolejce? Jesteś akredytowanym dziennikarzem, tak? Pomogę ci z biletem – zagaduje gość w garniturze, gdy już prawie dopchałem się do dworcowej kasy.
– Chcę jechać do Kazania. W waszym systemie nie ma połączenia z Kazaniem.
– OK, pomogę.
Potrwało to wprawdzie piętnaście minut, wolontariusz przełożył lewą nogę za prawe ucho, ale się udało – bilet do Kazania został klepnięty za friko, dzięki czemu zaoszczędziłem jakieś dwie stówki. O pomocy nawet nie myślałem i ani przez moment nie musiałem o nią zabiegać – sama przyszła.
Jekaterynburg to pomieszanie z poplątaniem. Na tle starych, obskurnych kamienic wyrastają szklane domy, korporacje, wieżowce. Wygląda to tak, jakby osoba odpowiadająca za architektoniczną spójność miasta miała w swoim warsztacie jedynie maszynę losującą. Co rusz zza rozwalających się budynków wystają złote kopuły albo zdobienia. Nie powiem – to jest kiczowe. O ile Moskwa w swoim przepychu ma jakiś smak, o tyle tu jest on robiony totalnie na siłę.
Przez miasto jedzie autobus linii 114. Stary Kamaz. Kopci. Wygląda jak z poprzedniej epoki (odstrasza). Jest głośny, wolny, a do tego załadowany. Mija właśnie cerkiew ze złotą kopułą, zrobioną zgodnie z odwiecznym nurtem w sztuce „zastaw się, a postaw się”.
Wygląda to trochę groteskowo.
Pomniki. Na każdym kroku widzimy w Rosji pomniki, ale w tym mieście to już w ogóle jest kosmos.
Pomnik kubka herbaty? Czemu nie!
Pomnik gościa grzebiącego w gaciach? Dawaj!
Michael Jackson? Jego też nie mogło zabraknąć!
Pomnik – uwaga, absurd – psa sprzątającego po sobie kupę zmiotką? Haha, mamy to!
“Skąd ten pomnik? U nas jest tak czysto, że nawet psy po sobie sprzątają!”.
Historia tego monumentu nie jest znana nawet tubylcom, ale można zakładać, że na tym osiedlu nienajchętniej sprzątano po swoich czworonogach. Na co dzień w Jekaterynburgu nie ma zbyt wielu turystów (bo i po co tam przyjeżdżać?), więc u lokalsów czuć niezdrowe podniecenie. Na witrynach restauracji przyklejono flagi państw, które będą tu gościć. W knajpach menu w wielu językach. Jedna chcąc przyciągnąć fanatyków rosyjskiej kuchni pokusiła się nawet o fachowe tłumaczenie na świecącym neonie: „russian kitchen”.
W wolnym tłumaczeniu: Rosja kiczem zalatuje.
Osiemdziesięcioletnia kobieta kładzie kule na ziemię i kuca na środku deptaku. Wyjmuje z sakiewki instrument, na którym nie bardzo umie grać, nie bardzo umie też śpiewać. Próbuje. Nie wychodzi jej, ale stara się tak, że wzbudza litość całego tłumu, który szybko wyskakuje z banknotów. Każdy wietrzy okazję na biznes. Kibice są tu jednak tylko na jeden mecz. Przylecą z Moskwy, obejrzą spotkanie, prześpią się, wrócą do Moskwy.
Kilka dni, w których utargi będą nieziemskie, a później powrót do szarej rzeczywistości.
***
Do Moskwy wracać nie będą za to Francuzi. Ci przyjazd do Jekaterynburga kompletnie olali. Ich miejsce zajęła prawdziwa fala Peruwiańczyków, którzy spokojnie mogli zaśpiewać „gramy u siebie”, bo było ich kilkadziesiąt tysięcy, raczej w przedziale między dwójką a trójką. Peruwiańczycy nie klaszczą po lądowaniu samolotu – oni robią wówczas regularny aplauz, po czym zaczynają pierwszą tego dnia przyśpiewkę „Peru! Peru!”. Opanowują miasto aż od godzin porannych, a wśród nich jest nawet kibic, który – jak podawał na Twitterze Tomek Ćwiąkała – przytył 25 kilogramów specjalnie po to, by załapać się na wejściówkę dla inwalidów. Czy wygrana czy przegrana – oni i tak się bawią. Wrócili na mundial po 36 latach – powód najgorszy chyba nie jest.
Francuzi mieli Jekaterynburg w nosie, w nosie rozegranie dobrego meczu miała też ich reprezentacja. No bo jak to wygląda, gdy schodzący na kwadrans przed końcem Mbappe zbija piątki z kim się tylko da zbić, by jak najbardziej ukraść sekundy? Albo gdy Giroud chwilę potem rozpoczyna przepychanki przy chorągiewce, by tylko nie stracić piłki?
Francja, która może pozwolić sobie na pozostawienie w kraju Comana, Payeta czy Martiala?
Z… Peru?
I to była właśnie o wiele większa siara, niż te dostawiane trybuny.
Z Jekaterynburga JAKUB BIALEK