Do sklepu, w którym prawie codziennie robię zakupy, wpada postawna babka, na oko lat pewnie pięćdziesiąt. – Mój już był? – pyta mnie, ale widząc zdezorientowanie na twarzy, bez słowa szuka kogoś, kto udzieli odpowiedzi. Jak się później dowiaduję, „jej” to lokalna legenda i trzeba pilnować, by trafił do domu, a nie pod półkę z wyskokowymi napojami. To tylko głupia pomyłka, ale w Soczi powoli przestaję czuć się jak obcy element. Staję się częścią społeczności.
Mam już nawet znajomych, którzy wiedzą, że jestem Polakiem i po co tu przyjechałem. Jest mi o tyle łatwiej, że w czterech ścianach zamykać się nie mogę. Z innymi lokatorami dzielę kuchnię i pralkę. Są zwykłe rosyjskie rodziny z rozbieganymi dzieciakami, są gastarbeiterzy, którzy przyjechali do Rosji – jak strzelam – z Gruzji albo Azerbejdżanu, jest atrakcyjna dziewczyna, której roli jeszcze nie ustaliłem, ale ją widuję najczęściej, bo wieczory spędza głównie z – z reguły różnymi – kolegami na przylegającym do kuchni balkonie z widokiem na Morze Czarne. W skrócie: codzienność, o której na mundialu można było na chwilę zapomnieć.
Tym bardziej, że gdy pytam tu ludzi o mundial, nie mają mi zbyt wiele do powiedzenia. Do ciągłego przyjmowania gości jako mieszkańcy nadmorskiego kurortu są przyzwyczajeni, a piłka nożna na co dzień nie jest ich namiętnością.
To nie jest miejsce, w którym na kilku mniejszych boiskach zobaczysz dzieciaki, które uganiają się za piłką do momentu aż lokalny Seba musi iść, więc zabiera też gałę. Znacznie łatwiej jest spotkać dzieciaka, któremu z plecaka wystaje tenisowa rakieta. To nie jest miejsce, w którym łatwo nakłonić taksówkarza, by puścił w radiu mecz Maroka z Iranem, gdy jedziesz na stadion na Portugalię z Hiszpanią. To nie jest miejsce, w którym zarówno tzw. ulica, jak i strefa kibica na co dzień żyją podaniami Modricia czy skutecznością Ronaldo.
Moim nowym znajomym musiałem tłumaczyć, że ta ostatnia znajduje się w porcie. Na razie jej nie odwiedzili. Ja byłem w niej na meczu otwarcia i nie zaprzeczam – mimo początkowego sceptycyzmu i po większych owacjach dla uwielbiającego Soczi Putina (tu mówi się, że to jedna z trzech, obok Moskwy i Sankt Petersburga, stolic) niż dla piłkarzy na wstępie, entuzjazm wylewał się daleko poza ogrodzenia. Ale odwiedziłem ją też, gdy Peru grało z Danią i Chorwacja z Nigerią. Sprawa frekwencji była wtedy dość klarowna – na meczach puchy, a na koncercie pomiędzy spotkaniami tłumy. Po dźwiękach zgaduję, że akurat grała ich odpowiedź na Zenka Martyniuka. Nóżka chodziła.
Ale sytuacja jest dynamiczna, a sprawom nieco inny bieg nadaje kamanda Stanisława Czerczesowa. Przynajmniej ja odczuwam to w skali mikro. Sygnał numer jeden: ktoś w końcu spytał tego Polaka o trenera reprezentacji – choć po Twitterze widzę, że sam o tym trąbi, chyba dopiero odkryli, że facet był w Legii (a kilka lat temu zaliczył przecież też epizod w miejscowym klubie). Sygnał numer dwa: ktoś oglądał mecz Portugalia-Maroko w komunikacji miejskiej, a specjalną aplikację wypuszczoną przez „Match TV”, dzięki której dostęp do mundialu miał być dziecinnie łatwy, do tej pory znałem tylko z opowieści. Sygnał numer trzy: wczoraj w strefie kibica gwiazdą był nie „Zenek”, a Diego Costa i dzielni piłkarze z Iranu. I to nie tylko wśród Hiszpanów, którzy zostali tu dłużej po meczu z Portugalią.
Wspomniałem, ale jeszcze raz podkreślę – takie obrazki akurat w Soczi to spore osiągnięcie, rzut za trzy punkty. Tu nie ma piłkarskiej kultury. Żemczużyna Soczi ma na koncie kilka sezonów w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale to przeszłość okryta sporą warstwą kurzu. Próbę stworzenia poważniejszego klubu, który zapełni stadion Fiszt, podjęto w 2013 roku, ale klapa była tak spektakularna, że twór pod szyldem „FC” nawet nie przystąpił do rozgrywek w poprzednim sezonie. Kolejnym pomysłem ma być przeszczep. Idea przeniesienia się do nadmorskiego kurortu od czasu do czasu wracała tu na tapet i – pomimo protestu kibiców – ma dojść do tego właśnie teraz za sprawą drugoligowego Dynama Sankt Petersburg. Zespołu napędzanego przez pieniądze oligarchy i przyjaciela od judo Putina, Borysa Rotenberga, znanego między innymi ze wspierania klubów, w których występuje nie do końca utalentowany syn. Nowy potworek ma nazywać się „PFC”.
Czy odniesie sukces, który będzie można mierzyć nie tylko w milionowych transferach i zbudowanym na nich awansie, ale też w zainteresowaniu zwykłych ludzi, nie wiadomo. Na razie Soczi modli się o brak porażki z Urugwajem, bo wygranie grupy będzie oznaczać wizytę kadry w kurorcie na meczu 1/8 finału. Przy drugim miejscu też nie wszystko będzie stracone, bo ewentualne przejście kolejnego rywala będzie oznaczać ćwierćfinał na stadionie Fiszt. A po takim wydarzeniu, które dla mieszkańców Soczi byłoby kompletnie niespodziewanym zaproszeniem na ekskluzywną imprezę, chyba wszystko będzie możliwe.
Foto główne: FotoPyK