Reklama

Co z tą masą? Boks i MMA walczą ze ścinaniem wagi


Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

20 czerwca 2018, 10:54 • 9 min czytania 3 komentarze

Waga w sportach walki jest pojęciem mocno umownym. W praktyce wygląda to tak, że dzień przed pojedynkiem na oficjalnej ceremonii zawodnicy wychodzą z siebie, by zmieścić się w limitach, ale do ringu i klatki wychodzą często o kilkanaście kilogramów ciężsi. Czasami dysproporcja w wadze rywali jest widoczna gołym okiem, choć przecież teoretycznie biją się przedstawiciele tej samej kategorii. Zjawisko znają wszyscy, ale do tej pory nikt nie próbował z nim walczyć. Już wkrótce może się to zmienić.

Co z tą masą? Boks i MMA walczą ze ścinaniem wagi


W ostatnich dniach w Kalifornii spotkali się przedstawiciele najważniejszych bokserskich federacji oraz medyczni eksperci miejscowej komisji sportowej, którzy od 2014 roku szczegółowo interesowali się zagadnieniem. W sumie przebadali 754 pięściarzy – według ich badań ponad 25 procent z nich przybierało między ceremonią ważenia a walką ponad 10 procent masy ciała. Rekordziści potrafili dobić nawet do 20 procent!

Przykładów nie trzeba daleko szukać. 25 maja broniący mistrzowskiego tytułu w kategorii koguciej Jamie McDonnell (29-3-1, 13 KO) wyszedł do ringu z Naoyą Inoue (16-0, 14 KO). Dzień wcześniej w sobie tylko znany sposób ten mierzący 176 cm pięściarz zmieścił się w limicie 52,5 kg. Wyglądał fatalnie – jak ktoś, kto za moment ma zemdleć. W dniu pojedynku zważono go jeszcze raz. Wynik? 65,3 kg! Rywal w tym samym czasie przybrał “tylko” niecałe 8 kilogramów. Choć Brytyjczyk zmieścił się w limicie, to wyniszczający proces zbijania wagi odbił się na jego postawie – został znokautowany już w pierwszej rundzie. Po wszystkim zapowiedział, że do ringu wróci, ale… walcząc już dwie kategorie wagowe wyżej.

“Ludzie, którzy w krótkim odstępie czasu tracą ponad 15 procent wody z organizmu powinni trafić do szpitala. Wielu bokserów nic sobie z tego nie robi – 27 procent przebadanych przez nas po czymś takim następnego dnia wychodzi do ringu. Ci ludzie ryzykują życiem i często nie zdają sobie z tego sprawy!” – grzmiał dr Paul Wallace, który przy sportach walki działa już od ponad dwudziestu lat i jedno wie na pewno – w końcowej fazie zawodnicy gubią głównie wodę.

Reklama

W boksie funkcjonują cztery równorzędne organizacje – WBA, WBC, IBF i WBO, jednak tylko jedna z nich (IBF) robiła do tej pory cokolwiek w temacie pilnowania wagi. Zgodnie z rozporządzeniem federacji, po organizowanej dzień przed walką ceremonii ważenia pięściarze stają na wadze także rano w dniu pojedynku. Zasady są proste – nie mogą wtedy ważyć więcej niż 10 funtów (4,5 kg) więcej niż poprzedniego dnia. Jeśli przekroczą ten limit, to w przypadku wygranej nie dostaną mistrzowskiego pasa.

Jednak nawet od tej słusznej przecież zasady pojawiły się wyjątki. W sierpniu 2017 roku przedstawiciele federacji ogłosili, że jeśli na szali znajdzie się więcej niż jeden mistrzowski pas, to ważenia kolejnego dnia nie będzie. “Oczywiście nadal uważamy, że to coś ważnego dla zdrowia zawodników – tu nic się nie zmieniło. Po prostu zauważyliśmy, że w takich przypadkach niektórzy pięściarze celowo odmawiali spełnienia naszych warunków i w ringu zyskiwali przewagę nad przeciwnikami, którzy pilnowali wagi. To było nie fair” – przyznał prezes organizacji IBF, Daryl Peoples.

Złamane szczęki i obite twarze

Takim “cwaniakiem” okazał się na przykład Daniel Jacobs (34-2, 29 KO), który w marcu 2017 roku walczył o trzy pasy należące do Giennadija Gołowkina (38-0-1, 34 KO). Amerykanin nie wszedł na wagę w dniu walki i mógł wygrać “tylko” mistrzowskie tytuły organizacji WBC i WBA. W ringu sprawiał wrażenie pięściarza o dwie kategorie wagowe większego i choć przegrał na punkty, to po drodze udało mu się napsuć faworyzowanemu Kazachowi sporo krwi.

Tylko czy to co zrobił było do końca uczciwe? W jakimś stopniu na pewno nie, ale nikt w pięściarskim środowisku nie miał do niego pretensji. Nie on pierwszy znalazł lukę w przepisach i starał się wykorzystać ją do maksimum. W boksie tacy pięściarze jak on są znani jako “weight bullies” – w wolnym tłumaczeniu “wagowi tyrani”. Aby lepiej zrozumieć ile znaczy w boksie to zjawisko i jaki jest sens limitów, warto spojrzeć kilka kategorii niżej.

W marcu do walki o mistrzostwo federacji WBO w kategorii piórkowej (górna granica – 57,1 kg) wyszedł Scott Quigg (34-2-2, 25 KO), który nie zmieścił się w limicie i… nie był tym specjalnie zdziwiony. Tłumaczył się chorobą, ale postawił broniącego tytułu Oscara Valdeza (24-0, 19 KO) w sytuacji bez wyjścia. Meksykanin mógł zrezygnować z wyjścia do walki wieczoru na dużej gali z większym rywalem, ale choć moralnie miałby rację, to z pewnością pretensje usłyszałby od kibiców, telewizji i sponsorów. W dniu walki zważono ich jeszcze raz – Quigg wniósł 64,4 kg, jego rywal 61,2 kg. W praktyce więc obu dzieliła nieco ponad jedna kategoria wagowa.

Reklama

Efekt? Valdez był dużo lepszym pięściarzem i pewnie wygrał na punkty, ale pojedynek z nieregulaminowo dużym rywalem skończył ze złamaną szczęką i mocno zapuchniętymi oczami. “Radziłem Oscarowi, by wycofał się z tej walki, ale to była jego decyzja. Co może zrobić w takiej sytuacji pięściarz, który miesiącami przygotował się do wyjścia do ringu?” – pytał retorycznie doradzający mistrzowi Frank Espinoza.

W sportach walki problem robienia wagi powraca praktycznie co tydzień na każdej większej imprezie. W ostatni weekend znów głośno było o tym i w boksie, i w MMA. Broniący tytułu federacji WBO w kategorii półśredniej Jeff Horn (18-0-1, 12 KO) minimalnie przekroczył dopuszczalny limit 66,6 kg. Był w szoku – między słowami oskarżył nawet organizatorów pojedynku o oszustwo, bo kilka chwil wcześniej na swojej wadze ważył podobno tyle, ile było trzeba. Po dwóch godzinach dodatkowych ćwiczeń ostatecznie uzyskał odpowiedni wynik. “Byłem gotowy na te wszystkie ich sztuczki. Teraz pozostaje tylko odpowiednio się nawodnić i zrobić swoje w ringu. Fizycznie czuję się bardzo dobrze” – przekonywał Horn.

W ringu i tak był tylko tłem dla genialnego Terence’a Crawforda (33-0, 24 KO), który wygrał każdą z ośmiu rund zanim w dziewiątej w końcu posłał rywala na deski. Po wszystkim pokonany nie szukał wymówek, ale z pewnością robienie wagi pod dodatkową presją w niczym mu nie pomogło.

Dwie szkoły robienia wagi

Niemal równolegle nawet większe problemy miał Yoel Romero (13-3) – weteran UFC w kategorii średniej. W limicie 84 kg komfortowo mieścił się od swojego debiutu w organizacji w 2011 roku. Tym razem mu się nie udało – i to drugi raz z rzędu! W lutym tłumaczył się jednak tym, że wziął walkę z krótkim wyprzedzeniem i nie miał za sobą pełnego obozu przygotowawczego. Tym razem także miał wymówki – winił komisję sportową stanu Illinois, która miała dać mu o parę minut za mało przed drugim podejściem do wagi.

Rewanżowa walka z Robertem Whittakerem (20-4) doszła do skutku i 41-latek znów przegrał na punkty. Dana White – szef organizacji UFC – już wcześniej doradzał mu przenosiny do wyższej kategorii (205 funtów). Romero twierdził jednak, że to niższy limit jest jego “domem” – i to pomimo tego, że na co dzień waży… 210 funtów i więcej.

Kilka dni wcześniej światem sportów walki wstrząsnęła inna bulwersująca sprawa. Przygotowujący się do walki przed własną publicznością na gali UFC Fight Night 130 Brytyjczyk Darren Till (17-0-1) nie zmieścił się nawet w umownym limicie wyznaczonym ponad kategorią półśrednią. Za karę musiał oddać Stephenowi Thompsonowi 30 proc. gaży i zobowiązać się do tego, że w dniu walki nie przybierze na wadze więcej niż 6 kg.

Pojedynek doszedł do skutku – Till wygrał w kontrowersyjnych okolicznościach, ale prawdziwe kontrowersje zaczęły się, gdy do sieci trafiło nagranie pokazujące ostatnie godziny robienia wagi przez Brytyjczyka. Dużo można na ten temat powiedzieć, ale na pewno nie ma to wiele wspólnego ze sportem. Zawodnik okryty potrójną warstwą ubrań walczy na bieżni, choć tak naprawdę ledwo stoi na nogach. Potem musi wypocić resztę nadbagażu pod szczelnym przykryciem, by na końcu wejść do sauny, którą wykończony opuszcza na czworaka. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że Till na bieżni zasłabł i… przestał widzieć.

“Cały dzień ścinałem wagę i nagle podczas biegania poczułem, że kręci mi się w głowie. Od rana nic nie jadłem i nie piłem, bo miałem kilka kilogramów do zrzucenia. To nie było nic poważnego. Znacie to uczucie, gdy zbyt szybko próbujecie wstać i kręci wam się w głowie? Właśnie tak się poczułem” – opowiadał potem sam zainteresowany, który między słowami nie ukrywał pretensji o to, że… ktoś wrzucił to wideo do sieci.

Podejście samych zawodników jest tu być może kluczowe. Co do zasady są dwie filozofie – jedna polega na zbijaniu jak najwięcej tylko się da z “naturalnej” wagi. Tak postępował długo między innymi Andrzej Fonfara (29-5, 17 KO), który między walkami ważył około 95 kilogramów, a potem zbijał do limitu kategorii półciężkiej (79,4 kg). Teraz postanowił poszukać szczęścia w wyższej wadze – junior ciężkiej (90,7 kg). “Jeśli nie masz problemów ze zmieszczeniem się w limicie, to znaczy, że walczysz w złej kategorii” – obrazowo podsumował kiedyś to podejście Billy Joe Saunders (26-0, 12 KO), mistrz świata federacji WBO w kategorii średniej.

Druga taktyka polega na walczeniu w okolicach swojej rzeczywistej wagi. Tak postępuje między innymi wspomniany wcześniej Gołowkin (38-0-1, 34 KO), który na co dzień waży w okolicach 170 funtów (77 kg). Z tego pułapu wagowego zaczyna przygotowania do walki i potem komfortowo mieści się w limicie 160 funtów (72,6 kg). Patrząc na Kazacha można odnieść wrażenie, że takie podejście mu służy – ma 36 lat, a wciąż nie widać po nim oznak starzenia się i zużycia. Jak w takim wieku będzie wyglądał Saunders? Nie sposób przewidzieć, ale trudno wyobrazić go sobie wtedy na szczycie.

Zmiany, zmiany, zmiany…

Co realnie można dziś zrobić w temacie wagi w boksie? Przede wszystkim potrzebna jest zgoda ponad podziałami. Aby jakiekolwiek działania miały rzeczywisty sens, przedstawiciele wszystkich organizacji muszą się dogadać i wypracować uniwersalne wzorce zachowań. Przykład UFC pokazuje jednak, że nawet przejrzysty system kar (odbieranie sporej części wynagrodzenia) nie do końca zdaje egzamin. Do odwoływania walk ze względu na zbyt duże dysproporcje w wadze dochodzi bardzo rzadko, bo warunki wciąż dyktują stacje telewizyjne i reklamodawcy. Koniec końców wszystkim opłaca się, by rywalizacja znalazła swój finał w ringu i oktagonie – nawet jeśli po drodze dochodzi do istotnych wypaczeń.

W obecnym systemie brak faktycznych konsekwencji. Może wyjściem byłoby karanie recydywistów dyskwalifikacją i jeszcze większymi karami finansowymi? W obu środowiskach wszyscy doskonale wiedzą, którzy zawodnicy mają problemy z robieniem wagi i często po prostu przymykają na to oko. Dobrym rozwiązaniem na pewno nie wydaje się wprowadzenie większej liczby kategorii wagowych. W UFC jest ich „tylko” osiem, z kolei w boksie ponad dwa razy tyle – 17! Mimo to skala problemu w obu dyscyplinach wydaje się podobna.

Zmiany są jednak nieuniknione. Dana White zapowiedział, że jego organizacja będzie odchodzić od organizowania ceremonii ważenia wczesnym rankiem. Praktykę tę wprowadzono w teorii właśnie po to, by dać zawodnikom więcej czasu na “bezpieczne” nawodnienie organizmu przez walką. “Liczby nie kłamią – to po prostu tak nie działa” – przyznał po niedawnych przygodach Tilla szef UFC.

Faktycznie – od czerwca 2016 roku, kiedy wprowadzono zmiany, wagi nie zrobiło 62 zawodników, co doprowadziło do odwołania 15 walk. Poprzednie dwa lata na “starych” zasadach przyniosły 32 przypadki wagi ponad limitem i tylko 5 odwołanych pojedynków.

W boksie na zmiany trzeba będzie trochę poczekać. Pierwszy krok został jednak wykonany w Kalifornii – przedstawiciele wszystkich czterech najważniejszych federacji zgodzili się, że ich dyscyplina zmaga się z poważnym problemem. Kwestią czasu wydaje się wprowadzenie “dodatkowego” ważenia w dniu pojedynku – robocza data zreformowania przepisów to styczeń 2020 roku. Nieprzekraczalny limit dodatkowej masy, którą będą mogli przybrać pięściarze pomiędzy ważeniami, ma wynosić maksymalnie 10 procent – wszystko powyżej według badań jest wyjątkowo groźne dla zdrowia.

“Mamy jedną okazję, aby zająć się tą kwestią i zrobić to dobrze. Ten problem nie wziął się z dnia na dzień – narastał w środowisku od wielu lat. Nikt w tym czasie nie podjął żadnych działań. Nie musi tak być – możemy to naprawić” – przekonywał na niedawnym kongresie Andy Foster z Komisji Sportowej Stanu Kalifornia (CSAC). W parze z rozwiązaniami systemowymi ma pójść także kampania edukacyjna, która zostanie skierowana do zawodników i trenerów – i to akurat zdecydowanie dobry pomysł. Jeśli coś nie zmieni się w sposobie myślenia najbardziej zainteresowanych tą sprawą, to nie pomogą najmądrzejsze nawet przepisy.

KACPER BARTOSIAK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...