Dwa miesiące temu byłem w Rostowie nad Donem, by porozmawiać z Maciejem Wiluszem, który prawdziwą Rosję zdążył poznać trochę lepiej niż ja. Facet – abstrahując od tego, że generalnie jest bardzo pozytywny – nie ma prawa narzekać, bo po kilku zakrętach wyszedł na prostą i podpisał dobry kontrakt w niezłym klubie, w którym jest doceniany. Gdy pytaliśmy go o specyfikę życia w tym kraju, głową pokręcił tylko dwa razy. Pierwszy – gdy mowa była o niektórych wyjazdach, a konkretnie tym do Chabarowska (zaledwie 8600 kilometrów). Drugi – gdy dotknęliśmy kwestii bezpańskich psów.
– Problem polegał na tym, że moja żona jest tak wrażliwa, iż każdego z nich chciałaby uratować. Zawsze prosiła, żebyśmy coś zrobili. Serce się czasami krajało, ale musiała trochę zmienić myślenie, bo wiadomo, że niewiele mogliśmy – mówił.
Z pewnością daleko mi do poziomu empatii prezentowanej przez szanowną małżonkę byłego piłkarza Lecha, ale muszę przyznać, że też jestem słaby w przechodzeniu obojętnie. Nie opanowałem tej z pozoru łatwiej sztuki. A że od przyjazdu do Soczi krążę po mieście tyle, że jeszcze kilka dni i może nie będę się gubił, siłą rzeczy trafiam na przykre widoki. Sam swojego czworonoga z różnych względów nie mam, ale to niewiele zmienia.
Jak już wspominałem w jednym z tekstów – Soczi to nie Wołgograd. Gdy to zacofane miasto, w którym Polacy kończyć będą grupowe zmagania, przyjmiemy za punkt odniesienia, inni gospodarze z reguły będą wypadać lepiej. Podobnie jest w tym przypadku – o ile nad Wołgą nie trzeba się nawet starać, by natknąć się na błąkające się po okolicy i wyglądające jak siedem nieszczęść psiaki, o tyle w Soczi jest to trochę trudniejsze. Z naciskiem na „trochę”.
Przejście podziemne w centrum miasta. 500, może 700 metrów od hotelu, w którym mieszka nasza reprezentacja. Pora jest taka, że jeszcze nie ma wielkiego tłoku. Gdy ludzi pojawi się więcej, trzeba będzie robić szpaler, by ominąć przeszkodę. Teraz wystarczą dwa kroki w bok.
Navaginskaya ulitsa, którą można dostać się z portu na główny dworzec kolejowy. Dookoła pasaże handlowe, wiele sklepów z wyższej półki, a do tego fontanny, pomniki, ławeczki pod palmową alejką. Fajne laski robiące sobie sesje zdjęciowe, które mają podbić Instragram, najłatwiej spotkać właśnie tu, ale rodzin z dziećmi też nie brakuje.
Okolice przyzwoitego hotelu zaraz przy lotnisku Soczi-Adler.
Park Olimpijski tuż przy Morzu Czarnym wybudowany z takim rozmachem, że mucha nie siada. Można wejść rano i rano wyjść. Oczywiście następnego dnia.
Zajezdnia autobusowa położona dwie minuty spacerkiem od ośrodka Sputnik Sport, w którym do mundialu przygotowuje się reprezentacja Polski.
Miedzy innymi w tych miejscach natrafiłem na niedobitki. I w tym kontekście słowo to należy traktować dosłownie, bo Rosjanie zmagają się z problemem od dawna i metody, które stosowali (lub dalej stosują) były dość drastyczne. To właśnie między innymi organizacja tak wielkich imprez jak Igrzyska Olimpijskie czy mundial postawiły ich pod ścianą i zmusiły do działania. Świat zaczął się przyglądać, świat zaczął mówić, więc nie wystarczyło pomalowanie trawy na zielono w niektórych miejscach.
W 2014 roku furorę robiła historia Gusa Kenworthy’ego, reprezentanta Stanów Zjednoczonych w narciarstwie dowolnym. Na stoku zdobył srebro, a poza nim sympatię wielu ludzi na całym świecie – zaadaptował dwa bezpańskie psy, na które natknął się w okolicach wioski olimpijskiej i po załatwieniu wszystkich formalności zabrał do kraju. Wcześniej jednak, by zwierzęta nie przeszkadzały sportowcom, wynajęto specjalną firmę, która za niecałe 2 miliony rubli podjęła się pozbycia ponad 2 tysięcy psów. Jej właściciel Aleksiej Sorokin powiedział telewizji ABC News, że to „biologiczne śmieci”. Co prawda zaprzeczył, iż jego ludzie używają w swojej robocie pałek, którymi katują psy (używano podobno głównie pistoletów z trucizną), ale obrońcy praw zwierząt nie dawali temu wiary. Po ich protestach zdecydowano się wybudować schronisko? Liczba miejsc? Ledwie sto.
Dyskusja rzecz jasna wróciła na tapet przed mundialem. Najgłośniej mówiło się o wspomnianym już Wołgogradzie. Do sieci wyciekły zarobki likwidatorów. 500 rubli za strzał w głowę i wywiezienie czworonoga za miasto na wysypisko śmieci. Już rok przed mistrzostwami na między innymi takie praktyki w budżecie miejskim zapisano 12 milionów rubli. Schronisko znów powstało po protestach, specjalne petycje podpisane przez blisko 100 tysięcy osób wysłano do Władimira Putina, Gianniego Infantino, a nawet do Stanisława Czerczesowa. Trochę większe niż w Soczi, bo miejsc było 180.
Co na to tzw. ulica? Wczoraj skumałem się z taksówkarzem. Że to cwaniak widać jeszcze przed wejściem do samochodu. Każe mówić do siebie Andrew i podaje numer telefonu. Jak się zgubię, mam mu wysłać zdjęcie na Whatsappie – przyjedzie. Jak „czegoś” potrzebuję, to mam dzwonić – puszcza oko. Od większości taksówkarzy w Soczi odróżnia go to, że jest stąd, a nie z Armenii, Azerbejdżanu czy Gruzji – przed mundialem zjechało tu wielu mężczyzn z tych krajów, by zarabiać na taryfie i gdy zawodzi nawigacja, jest problem. No i jeszcze jedna sprawa – w miarę swobodnie mówi po angielsku. – Psy na ulicy były, są i będą. Nawet nie zwracam na nie uwagi. Teraz zajęły się tym władze i jest lepiej – rzuca.
Inne, bardziej humanitarne metody uchodzą za zbyt drogie i czasochłonne rozwiązania. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że przerzucenie choć części zaangażowania, które pojawia się przy okazji organizacji imprez, na to pole znacząco pomogłoby rozwiązać problem w dłuższej perspektywie. Od czasu do czasu w Rosji przebąkuje się o tym, by zorganizować również letnie Igrzyska i jeśli nic się zmieni, za „x lat” znów pojawiać się będą złe nagłówki w zagranicznej prasie. A tych przecież Kreml, gdy zaprasza świat do siebie, nie lubi.