Najlepiej byłoby wysłać medale kurierem, gdyby nie to, że rynek przesyłek kurierskich stał się mocno bezsensowny i kurierzy przychodzą akurat wtedy, gdy ludzi nie ma w domu i zostawiają przesyłki pod drzwiami, za płotem, albo u sąsiada.
„Podpisałem się za pana”.
No więc kurierem lepiej nie, odradzam. Paczkomaty mogą być przepełnione, poczta mało punktualna. A na stadionie – jak już wiemy – nie da się. Nie da się i już.
Jako że naskoczyć na działaczy Ekstraklasy SA oraz działaczy Lecha najłatwiej i sam to robiłem wielokrotnie nawet dzisiaj, teraz wieczorna odmiana. Zmuszę się i zostanę adwokatem diabła.
Bardzo łatwo jest napisać, że jedni i drudzy się skompromitowali, zwłaszcza że przecież faktycznie się skompromitowali. I oni o tym chyba wiedzą. Ale można zapytać: dlaczego zdecydowali się na tę kompromitację? Dlaczego świadomie wybrali wariant, w którym ludzie na około będą powtarzać: to są ci, którzy nie potrafią zorganizować ceremonii rozdania medali? Na swój sposób jest to – tak, tak – szlachetne. Dałoby się nawet wymyślić dla nich taką linię obrony, zgodnie z którą poświęcają swoją reputację na rzecz czyjegoś zdrowia.
Jesteśmy pełni ideałów. Załóżmy, że Legia będzie mistrzem. Wtedy…
Świetnie, gdyby medale rozdano w Poznaniu.
Jeszcze lepiej, gdyby piłkarzy obsypano konfetti.
Najlepiej, gdyby z głośników poleciało „We are the champions”.
A idealnie, gdyby kibice Lecha nagrodzili zwycięzców brawami.
Ale świat nie jest idealny. Bardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym oprócz konfetti latałyby zapalniczki, z trybun słyszelibyśmy, że Legia to stara, a zamiast braw byłyby gwizdy. I przede wszystkim pojawiłoby się pytanie: czy to już wszystkie niedogodności, czy jeszcze ktoś dodatkowo zbierze w mazak? A jeśli zbierze w mazak, to jak mocno i ile razy?
Zawsze można powiedzieć: nie potrafisz zorganizować imprezy, to nie organizuj. Sam tak mówiłem. Ale jest też druga strona medalu: czy ktokolwiek w Polsce to potrafi? Legia zaproponowała: hej, Lechu, skoro wy nie dajecie rady, to rozegrajmy ten mecz u nas! Aha, fajnie. Ale to w Warszawie rok temu na środku boiska dwóch kibiców – jak się wydaje, odpowiedzialnych za „bezpieczeństwo” – masakrowało trzeciego. Więc, droga Legio, ty też nie dałaś rady. Ba, nie dałaś rady zabezpieczyć własnej fety, a co dopiero cudzej. Po boisku przechadzały się karki i wymierzały sprawiedliwość.
Prawda jest niestety taka, że cały nasz futbol jest zakładnikiem grup kibicowskich, wszelkiej maści „kumatych”. Decydują oni o wszystkim, o czym chcą decydować, działaczom zostawiają ten wycinek zarządzania, który nie wydaje się im atrakcyjny. Wniosą co chcą, odpalą co chcą, zaśpiewają co chcą, jeśli mają taką ochotę – przyjdą na trening i przeprowadzą rozmowę motywacyjną, zdymisjonują trenera, przejmą handel klubowymi pamiątkami albo sprzedaż kiełbasek i coli. W ten lub inny sposób, mniej lub bardziej otwarcie, wszyscy się z nimi układają. Nie dlatego, że chcą i nie dlatego, że wydaje się to w porządku, lecz dla świętego spokoju, a w niektórych miastach ze strachu.
Czy prezes Lecha chciałby mieć pewność, że na jego stadionie można zorganizować ceremonię nagradzania Legii? Myślę, że by chciał. Ale niestety musi szacować prawdopodobieństwo pewnych zdarzeń. I wtedy trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: czy 20-procentowe prawdopodobieństwo sporej zadymy może być przyczynkiem do nadzwyczajnych rozwiązań? 30-procentowe? 40-procentowe? 50-procentowe?
W którymś momencie trzeba powiedzieć sobie „pas”. Inni naskoczą, żeś frajer, cykor i w ogóle, ale bycie mężczyzną w sumie czasami polega na tym, że inni mówią, żeś frajer, cykor i w ogóle, a ty im się dajesz wygadać, bo wiesz, że tak trzeba.
Widocznie Lech do spółki z Ekstraklasą uznali, że ryzyko wstydliwej zadymy, a więc kompromitacji większej niż udekorowanie legionistów w Warszawie, jest niebagatelne. Można byłoby pewnie podjąć nadzwyczajne kroki, ale natrafiamy tu na dwa problemy – jeden mniejszy, drugi większy. Mniejszy jest taki, że wszystkie nadzwyczajne kroki słono kosztują, a w sumie dlaczego Lech miałby być obarczany kosztami zabezpieczenia piłkarzy Legii? A większy taki, że sprowadza się to do wytoczenia wojenki swoim własnym „kumatym”, a tego nikt nie chce.
Trener Wojciech Łazarek powiedziałby, że z tą całą fetą Legii w Poznaniu jest jak z całowaniem tygrysa w dupę – ryzyko duże, a przyjemność wątpliwa.
O co więc tak naprawdę chodzi?
Hmm, o zasady. I o pryncypia.
Zasady do tej pory były jasne – medale i trofeum po ostatnim gwizdku.
Jeśli w tym roku medali nie przyzna się legionistom w Poznaniu, to za rok można im nie przyznawać we Wrocławiu, Zabrzu, Krakowie, Gdańsku czy gdziekolwiek indziej (o ile wygrają ligę, rzecz jasna). Wszędzie kibice będą mogli powiedzieć – w Poznaniu odwołano ceremonię, to i my żądamy równego traktowania. Byłoby idiotyzmem, gdyby swoje żądania fani musieli poprzeć argumentem siły, bo to by oznaczało, że to jedyny skuteczny argument. Że w polskiej piłce słucha się wyłącznie chuliganów. Że jak nie pogrozisz, to twoje zdanie jest bez znaczenia.
A przede wszystkim – po raz kolejny pokazano słabość. Raz jeszcze wykonano krok do tyłu, byle ustąpić potencjalnym agresorom. Jak długo jeszcze na każdy ich krok w przód organizatorzy meczów będą odpowiadać krokiem w tył?
Dopóki państwo nie będzie realnym wsparciem dla działaczy – bardzo długo.
KRZYSZTOF STANOWSKI